niedziela, 17 marca 2024

LUTHARO - Chasing Euphoria (2024)


 Nie jest tak łatwo zaszufladkować muzykę kanadyjskiego zespołu Lutharo do konkretnego gatunku. Słychać w ich muzyce  melodyjny heavy metal, na pewno power metal, a najwięcej znajdziemy tutaj elementów melodyjnego death metalu czy thrash metalu. Na pewno przoduje w tym wszystkim melodyjność, chwytliwe melodie i dość charyzmatyczny głos Kristy Shipperbottom. To wszystko sprawia, że najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane "Chasing Euphoria" stanowi pozycję godną uwagi. Płyta ukazała się 15 marca nakładem Atomic Fire Records.

Punktem wyjście w muzyce Lutharo jest bez wątpienia wokalista Krista, która potrafi śpiewać delikatnie, bardziej zmysłowo i melodyjnie. Potrafi też być bardziej agresywna, ocierając się o manierę bardziej death metalową. Ciekawy wachlarz możliwości i nadaje zespołowi sporo mocy i charakteru. Z kolei za chwytliwe melodie, niesamowitą dynamikę i drapieżność w partiach gitarowych odpowiada Victor Bucur. Jego praca na tym albumie zachwyca. Jest zróżnicowanie, balansowanie między agresją, a melodyjnością. Ta mieszanka nie przytłacza, a wręcz daje sporo możliwości.

Nie wszystko może wyszło idealnie, bo są słabsze momenty."Time to Rise" jeden z takich nijakich momentów. Na początku płyty mamy "Reapers Call", który  w pełni pokazuje potencjał grupy. Jest szybko, jest zadziornie i z polotem. Prawdziwe "wejście smoka". Na dzień dobry mamy hicior, który zapada w pamięci. Więcej agresji, melodyjnego death metalu można uświadczyć w "Ruthless Bloodline", który imponuje dynamiką i drapieżnością. "Born To Ride" czy "Bonded to the blade", przemycają sporo elementów power metalu i brzmi to naprawdę dobrze. Słychać gdzieś tam echa Huntress, czy unleash the Archers. Mamy jeszcze przebojowy "Creating the King" z niezwykłą chwytliwą melodią przewodnią. Świetnie buja też energiczny i taki bardziej power metalowy "Paradise or Parasite" i tutaj bez wątpienia błyszczy nam wokalistka. Ma ciekawy głos, który napędza cały materiał. Jest jeszcze 7 minutowy killer w postaci "Freedom of the Night", który znów przemyca patenty z różnych gatunków. Band miesza, ale nie wychodzi z tego nijaka papka. Wszystko spójne i miłe w odsłuchu.

Intrygująca wokalistka, pomysłowe partie gitarowe, duża dawka energii, chwytliwych melodii i znakomite balansowanie między różnymi gatunkami. Nowy album Luthero wypada korzystniej niż debiut i jest to jeden z ciekawszych albumów roku 2024, który warto posłuchać i znać.

Ocena: 8/10

sobota, 16 marca 2024

ECCLESIA - Ecclesia Millitans (2024)


 Czas na wyznanie swoich grzechów. Band o nazwie Ecclesia nic mi nie mówiła do tej pory. Jakoś nie trafiłem na ich debiutancki album z 2020r. Może to też wynikać z tego, że nie zagłębiam się aż tak w scenę doom metalu. Mój wina, moja wina, bardzo wielka wina. Czas się na wrócić. W poszukiwaniu nowych doznań natrafiłem na intrygującą okładkę francuskiego zespołu Ecclesia i ich najnowszego albumu "Ecclesia Millitans". Piękna rycina, która daje wyraźny sygnał, że to nie jedna z wielu płyt, nie jakiś tam produkt masowy. Naczytałem się też sporo pozytywnych opinii na temat tej płyty, więc wiedziałem że to jest ten moment by przyjrzeć się francuskiemu Ecclesia, który działa od 2016r.

Nie tylko wyjątkowa, nie tuzinkowa i intrygująca okładka potrafi zachwycić. To dopiero początek. Samo brzmienie jest mocne, zadziorne i współgrające z stylem kapeli. Nie ma mowy o wpadce. Sam band ma pomysłowe logo i w zasadzie pomysł na styl jak i swój image. Coś w stylu może i Ghost, może też gdzieś tam coś z Powerwolf ale to inna para kaloszy, inna liga. Przebrani za kapłanów, kryjąc swoją tożsamość dodaje tylko tajemniczości całości. Conrad The Inquisitor i The witchfinder general to gitarzyści, którzy stawiają na różnorodność, na pomysłowość, ale i melodyjność. Chcą zaskakiwać, tworzyć coś świeżego i złożonego. Panowie wygrywają cuda i na długo te partie gitarowe zostają z słuchaczem. Mroczny klimat też dodaje uroku całości. Nie można też zapomnieć o wokaliście Arnhwalda R, który nadaje całości drapieżności i heavy metalowego pazura. Daje czadu i robi niezłe show. Miłym dodatkiem są organy kościelne, który odgrywają kluczową rolę. Czyni z nich wyjątkowych i takich idących swoją własną drogą. Przypomina to momentami Apostalica czy Powerwolf, choć te zespoły grają co innego.

Kocham to uczucie, kiedy się czuje że muzyka zawarta na płycie to coś więcej niż skupisko dźwięków, coś więcej niż tylko zlepek gitar, partii wokalnych, melodii. Miło jest czuć, kiedy się czuje jakby muzyka tworzyła w okół nas inny świat, przenosiła nas do innego wymiaru i czarowała niepowtarzalnością. Ecclesia to właśnie coś więcej. Samo intro "Vade Retro" brzmi jakby miało budzić grozę i nie pokój. Ciarki przechodzą na samą myśl. Czy można lepiej przekonać do siebie potencjalnego słuchacza niż mocnym, heavy metalowym uderzeniem? Taki właśnie jest "If She Floats". Jest pokaz mocy, potęgi i pomysłowości zespołu. Czysta perfekcja. Doom metal daje o sobie znać w stonowanym, posępnym "Et cum Spiritu Tuo". Nie brakuje tutaj przebojowości czy melodyjności. Kościelne klawisze tworzą niesamowity klimat i każdy element stanowi część układanki. "Antecclesia" już bardziej rozbudowany, bardziej stonowany, ale również taki  z nutką progresywności. Tytułowy "Ecclesia Millitans" to już ukłon w stronę heavy metalowej przebojowości. Band w tej stylistyce również sieje zniszczenie. Przypomina mi się momentami genialny Sorcerer. Klimat grozy pojawia się w "The exorcism". Budowanie napięcia, piękne ozdobniki, świetna praca gitar i te klawisze otaczające nas  z każdej strony. Magia. "Redden The Iron" i tutaj znów brawa za pomysłowy riff, który czerpie garściami z lat 70 czy 80. Gregoriańskie chóry, niepokój, narastający niepokój to jest początek znakomitego "harvester of Sinful Souls". Nie trzeba być fanem doom metalu żeby odpłynąć przy tych dźwiękach. Co za perełka i niesamowity klimat. Kocham takie dźwięki. No i mocne zwieńczenie klimatycznym outrem w postaci "Quis ut deus'.

Niezapomniane doznania i to uczucie że przeżyło się coś wyjątkowego, coś co zmienia nas na zawsze. Muzyka zaprezentowana przez francuski Ecclesia to coś więcej niż kolejna dawka heavy metalu, to płyta która przenosi nas do innego wymiaru, która wzbudza niepokój strach, a zarazem dostarcza euforii i szoku, że można tak grać. Owacje na stojąco i nie dziwię się, że ktoś gdzieś pisał że to jest płyta roku. Mocna rzecz i za zadanie domowe niech każdy posłucha tej płyty. Mam nadzieję, że i wasze życie odmieni.

Ocena: 10/10

SENTRY - Sentry (2024)


 Kiedy odszedł Mark Shelton, to wraz z nim umarł Manilla Road. No, ale nie jest to koniec dla pozostałych muzyków. Basista Phill Ross, wokalista Bryan Patrick i perkusista Neudi powołali w 2019r do życia band o nazwie Sentry. Do zespołu dołączył gitarzysta Kalli Coldsmith, którego kojarzyć można z muzyki Savage Grace czy Masters of Disguise.  Debiutancki album "Sentry" to muzyka skierowana do maniaków Manilla Road, a najbardziej do fanów heavy/doom metalu.

Wokół płyty będzie szum, tylko mam wrażenie, że bardziej ze względu na nazwiska i historię muzyków.  W muzyce Sentry dominuje mrok, dominuje doom metal i dużo tutaj jest z muzyki Candlemass. Jasne, że znajdą się też wpływy Manilla Road, ale nie ma tego błysku geniuszu, nie ma tej jakości. To co znajdziemy tutaj to kawał solidnego grania, które niestety nie powala na kolana. Wszystko jest zachowawcze i zagrane tak trochę bez polotu, przekonania i wiary że może powstać coś z tego wielkiego. "The Haunting" potrafi oczarować mrocznym klimatem, z kolei otwieracz "Dark Matter" dostarcza nam mocy i zadziorny riff. Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest 7 minutowy "Valkyries" gdzie w końcu słychać pomysłowość, dbałość o detale i chęć zaskoczenia słuchacza. Pozytywnie też wypada "Awakening", gdzie można poczuć klimat grozy i jeszcze większą dawkę doom metalu. Warto też pochwalić band za "Black Candless" , gdzie mrok i ciekawe partie gitarowe tworzą coś naprawdę godnego uwagi. Taki heavy/doom metalu to ja mogę słuchać.

Ciekawe czy gdyby był to band bez tak bogatej historii, bez tych znanych nazwisk czy byłby taki szum w okół tej płyty? Raczej nie. Sam album solidny i dobry w odsłuchu. Jednak nie porusza, nie intryguje, nie powala na kolana. W podobnej kategorii lepiej posłuchać co wyprawia The Ecclesia na swoim nowym albumie. Od razu można poczuć różnicę. Sentry nagrał solidny album w klimatach heavy/doom metalu z elementami manilla road i candlemass.

Ocena: 6/10

EMBRACE OF SOULS - Forever part of me (2024)


 
Jednak nazwisko Giacomo Voli wiele znaczyło dla muzyki włoskiego Embrace Of Souls. Na debiutanckim krążku ten band błyszczał, szokował i imponował.  Zaprezentowali wtedy podniosły, melodyjny symfoniczny power metal, który miał coś z Rhapsody, ale w żadnym wypadku nie był kopią. Zamiast Giacomo, zaproszono do współpracy dwa głosy. Męski - Giacomo Rossi i żeński - Agata Aquillina. Czar gdzieś prysł, choć band na swoim drugim albumie zatytułowanym "Forever part of me" gra podobną muzykę i w dalszym ciągu zostajemy w power metalu.

Wokalnie, ten duet jest jakiś mało wyrazisty. Próbują wypełnić lukę po Voli, ale jakoś się nie da. Pomimo tego, że pan Rossi dwoi się i troi by wypełnić brak obecności lidera Rhapsody Of fire. Styl śpiewania gdzieś tam podobny, tylko że nowy nabytek Embrace of Souls nie ma takiej mocy, siły przebicia. Stylistycznie to oczywiście słychać kontynuację z debiutu, ale jakość już nie ta. Słychać spadek formy.

Klimatyczna okładka, takie soczyste, dopieszczone brzmienie to jest zawsze mocna stron włoskich ekip. Materiał może nie jest równy, ale ma kilka ciekawych momentów i całościowo też wypada całkiem dobrze. Nie ma mowy o gniocie. Już sam  "Tame my storm" całkiem pozytywnie nastraja. Jest power metal, jest przebojowo, więc nie ma tragedii. Pomysł może i był w "My blade will fall on you" tylko że jakoś wokalnie troszkę się to gryzie z warstwą instrumentalną. "Our new Life" to przerost formy nad treścią. "Ethernal Heart" to prosty power metalowy hicior, który momentami przypomina twórczość Stratovarius czy Sonata Arctica. Jeden z najciekawszych kawałków na tej płycie. Dalej jest pełno solidnych kawałków jak "Through the dark" czy "Forever part of me", ale jakoś żaden nie zachwyca w 100 % i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zamykający "Flashback" też wydłużony na siłę i na pewno można było to streścić do 5 minut.

Nie ma efektu "wow" z pierwszej płyty, nie ma już takiej klasy materiału, choć band się bardzo stara, żeby zbliżyć się do poziomu z debiutu. Brak głosu Rhapsody wyczuwalny, ale największy problem tkwi w samych kompozycjach. Zabrakło pomysłów na intrygujące i godne zapamiętanie utwory. Powstał tylko solidny power metalowy album.Szkoda.

Ocena: 7/10

LORDS OF BLACK - Mechanics of Predacity (2024)


 Rok bez muzyki Ronnie Romero to rok stracony. Wiem, że gość pojawia się wszędzie, wiem że dla niektórych już przejadł się. Póki idzie za tym jakość, to nie mam nic przeciwko Ronniemu. To jeden z najlepszych wokalistów młodszego pokolenia. Przypomina manierę moich ulubionych wokalistów i potrafi oddać klimat właśnie Rainbow czy Dio. No ma to coś i nawet z marnego kawałka potrafi wyczarować cudo. W roku 2023 wydał udany solowy album i genialny debiut Elegant Weapons. Czas wrócić do macierzystej kapeli,czyli Lords of Black.  Na scenie są już 10 lat i przez ten czas wydali łącznie 6 albumów i każdy z nich to istny majstersztyk w kategorii melodyjnego heavy/power metal z nutką progresywności. Nie zawiedli i zawsze dostarczają muzykę najwyższych lotów. W przypadku "Mechanics of Predacity" nie jest inaczej. Jak oni to robią?

Miło jest widzieć, że band nie kombinuje i dalej gra swoje. Dalej jest to mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu. Wszystko utrzymane w mrocznym klimacie, z pomysłowymi melodiami i taką gracją i finezją w partiach gitarowych. Ta muzyka ma szokować, imponować, rzucać na kolana i inspirować. Ma zostać z słuchaczem na dłużej. Tak było i tak dalej jest. Lords Of Black nie boi się złożonych konstrukcji, ukrytych smaczków i budowania napięcia. Trzon tej formacji to oczywiście Ronnie o niesamowitym głosie i uzdolniony gitarzysta Tony Hernando, który jest wstanie zagrać nam wszystko.

Nowy materiał ma wszystko. Stonowane kompozycje, bardziej energiczne, czy też zadziorne, a nawet epickie. Każdy znajdzie coś dla siebie i choć każdy utwór to osobna przygoda, to całość jest jednocześnie bardzo spójna. Bije z tego albumu świeżość, pomysłowość. Niby człowiek co nas czeka, a i tak jest zaskoczenie i szok. Wielkie brawa.

Płyta zawiera 10 kawałków. 10 perełek, 10 killerów, 10 niesamowitych doznać. Każdy z nich zasługuje na osobną recenzję.

"For what is owed to us"
- Imponuje mrocznym, akustycznym wejściem gitary. Takie to trochę na miarę thrash metalu. Budowanie napięcia jest imponujące. Utwór szybko nabiera mocy, agresywności i przebojowości. Lata lecą, a Lords of Black się nie starzeje. Klasyk!

"Let the nightmare Come" - znakomity przykład, że można grać nowocześnie, z pazurem, mrocznie, a zarazem pozostawać wiernym klasycznym rozwiązaniom. No i to balansowanie między przebojowością i mrocznym klimatem.

"I want the darkness to Stop" - znów spokojne, mroczne wejście, a przy tym znakomite budowania napięcia. Lords of Black robi to z gracją, niezwykłą pomysłowością. Utwór buja, ocierają się takie nieco klasyczne, rockowe zacięcie. Piękno to brzmi, choć nie ma tu szybkiego tempa i jakiegoś mocnego riffu. Czarodzieje!

"Let it Burn" - Ronnie śpiewa agresywnie, a sam utwór bardzo zadziorny i mroczny. Tutaj band zabiera nas w takie klasyczne granie i nawet coś z Dio można tu i ówdzie usłyszeć.

"Can we be heroes again" - tym razem coś innego. Taki lekki, nieco bardziej rockowy kawałek i nawet w tej stylistyce Lords of Black wypada bez błędnie. Niech przepiękne popisy gitarowe Tony'ego i nastrojowy refren same przemówią.

"Crown of Thorns" - 7 minut hołdu dla Black Sabbath i Dio. Jak mocarnie brzmi tutaj sekcja rytmiczna. Posępny bas, mocne uderzenie perkusji i tajemniczy Ronnie Romero. Na takie kompozycje zawsze warto czekać latami. Nie często tworzy się takie majstersztyki.

"Obsession of the mind"
- można poczuć progresywność, można wyłapać elementy bardziej rockowe. Utwór kryje sporo smaczków i mimo nieco innej stylistyki to sieje zniszczenie.

"Build the Silence" - to o dziwo nie jest ballada. Znów kawałek z średnim tempem i takim klimatem wyjętym z lat 80. Ronnie znakomicie sprawdza się w takim graniu na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Cudo!

"A world thats Departed" - to niesamowita podróż, która trwa 11 minut. Kolos z prawdziwego zdarzenia, który jest niczym rollecoaster. Od szybkiego tempa, aż po wolne, nawet nieco balladowe. Bardzo złożony utwór, który pokazuje

"Born out of Time" - jak kończyć to w wielkim stylu i z wykopem. Na koniec mamy power metalową petardę. Band postawił na szybkość, na agresywny riff i brzmi to obłędnie.

Lords of Black nie daje powodów do narzekania, nie daje powodów, żeby ich skarcić. Grają bez błędnie, tworzą muzykę z górnej półki, która zachwyca, porusza, na długo zostaje z słuchaczem. Intryguje jakością, stylem i pomysłowością. Jeden z nielicznych zespołów, które grają na tak wysokim poziomie przez tyle lat. "Mechanics of Predacity" to kolejny klasyk w dyskografii Lords of Black. Specjaliści w swoim fachu.

Ocena: 10/10


piątek, 15 marca 2024

AARDVARK - Tough Love (2024)


 Pewno mało kto uwierzy, ale "Tough Love" to nowość w kategorii heavy metalu i hard rocka. Pewnie nie jeden maniak dałby sobie rękę uciąć, że to zaginiony krążek z lat 80. Okładka właśnie taka jest. Oldschoolowe logo, prosty motyw okładki rodem z płyt Accept czy Scorpions, no i ten kicz bijący z tej okładki. Prawdziwe cudo i normalnie chce się sięgnąć po debiutancki album australijskiej formacji Aardvark, który powstała w 2021r.  Nie tylko okładka odsyła nas do lat 80, ale i sama muzyka.

To pozycja skierowana do tych, co kochają proste dźwięki, mało wyszukane riffy i łatwo wpadające w ucho refreny.  Na próżno tutaj szukać świeżość, czy oryginalność. Band idzie wydeptaną ścieżką i powielają sprawdzone schematy. To jest spory minus, bo ta wtórność na dłuższą metę usypia czujność słuchacza i trochę nawet nuży. Solidny heavy metal z nutką hard rocka to jest to co dominuje na debiutanckim krążku "Tough Love". Duet gitarowy Vaark/Wilcox gra solidnie i trzyma się określony ram, przez co też niczym nie zaskakują. Słabym ogniwem jest wokal Vaarka, który jest taki trochę nie okiełznany i obdarty z techniki.

Solidny jest otwieracz "Ankh", choć trochę za długi i takie nieco oklepany. Lepszy jest nieco hard rockowy "Tough Love", który nasuwa na myśl stary Accept czy scorpions. Dobra rzecz, która wpada w ucho.Podobne emocje wzbudza prosty i taki oldscholowy "Fire". Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest ocierający sie speed metal jest "Destructor". Wokal strasznie męczy w "Fight Back", zaś "Killer" mocno nawiązuje do NWOBHM. Pozytywnie też wypada zamykający "Too old to cry", gdzie band postawił na melodyjny riff i bardziej wyraziste granie. Dobrze się tego słucha, choć dalekie to od ideału.

Duży plus za okładkę, za klimat lat 80 i kilka solidnych dźwięków. Nie ma tu nic odkrywczego i jakość też pozostawia sporo do życzenia. Jednak Aardvark prezentuje solidny materiał, który da się słuchać i nie raz pokazuje, że stać ich na jakiś ciekawym motyw czy melodię. Warto posłuchać, zwłaszcza jeśli nie ma się wygórowanych oczekiwań.

Ocena: 5.5/10

DRAGONFORCE - Warp Speed Warriors (2024)


 Niby wiedziałem jaki będzie nowy album Dragonforce, niby wiedziałem, że to będzie wypisz wymaluj "Extreme Power Metal", czyli muzyka dla dużych dzieci, a może małych? To jednak do końca się łudziłem i wierzyłem w powrót do korzeni. Tak to już jest jak się kocha zespół i ceni jego wpływ na twój gust muzyczny.  "Sonic Firestorm" czy "inhuman rampage" to już w sumie klasyki power metalu, a również era z Marc Hudsonem dostarczyła nam genialny "The Power Within". 5 lat minęło i przyszedł czas na długo wyczekiwany "Warp Speed Warriors". Kiczowata okładka, głupi tytuł płyty i już wiadomo co nas czeka.

Wiara do końca była w ten album, zwłaszcza że początek płyty nastraja bardzo pozytywnie. Trwający prawie 7 minut "Astro Warrior Anthem" to taki szybki, melodyjny i przebojowy power metal z początku ich kariery. Herman Li i Sam Totman dają popis solówek i partii gitarowych jak za dawnych lat. Ciekawe pojedynki, trzymający poziom Marc Hudson i taki podniosły, rycerski refren. No brzmi to obiecująco i pojawia się radość na twarzy. Słodki, troszkę może taki komercyjny jest "Power of Triforce". Pomysłowość i ciekawe rozwiązanie na aranżacje sprawiają, że dostajemy rasowy hicior, który z dumą można prezentować na żywo. Jakby cały album miał podobny feeling to nie byłoby źle. Początek jest dobry, ale potem band zaczyna badać naszą wytrzymałość i poziom cierpliwość. Nie raz pojawiają się myśli typu "co ja u diabła słucham?" i " czy to jest jeszcze heavy metal?". Słodkość, kicz przekracza granicę w "Kingdom of Steel". To jest ballada, czy jakaś kolęda? Straszny koszmarek. Echa starego stylu pojawiają się w rozpędzonym "Burning Heart".  Band pędzi wręcz na skręcenie karku i niby jest to szybkość z której słynie band, ale jakość tutaj koleje. Test cierpliwość poziom 2 mamy w "Space Marine Corp". Chórki i pewne smaczki rodem z "Captain Jack" sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, czy to jakiś "Soundtrack psiego patrolu" czy rzeczywiście jeszcze heavy metal? To niestety nie koniec taki utworów na płycie. "Doomsday party" i choć jestem fanem starego Dragonforce to nie mogę przeboleć tego co oni wyprawiają w tym utworze. Band chyba uderza teraz do fanów disco i może chcą podbić dyskoteki? Cover Taylor Swift jeszcze bardziej ich pogrąża. Próba ratowania w szybszym "The Killer Queen" nie pomagają. Przekombinowany z pewnymi przebłyskami "Pixel Prison" też ma tylko ciekawe momenty. Zmarnowano potencjał tego utworu.

Ile jeszcze potrwa ten okres dziecinady w Dragonforce? Ile jeszcze muszą nagrać koszmarków typu "Doomsday party"? Gdzie jest granica kiczu? Kto słucha obecnej wersji Dragonforce? Dużo pytań, dużo wątpliwości i ogromne przerażenie. Zespół, który miał renomę w power metalu, stał się pośmiewiskiem i karykaturą samych siebie. Ciężko w to uwierzyć, ale Dragonforce nie ma obecnie nic ciekawego do zaoferowania. Będę żył nadzieją, że kiedyś powrócą w wielkim stylu.

Ocena: 4.5/10

IRONBOUND - Serpent's Kiss (2024)


W każdym kraju znajdzie się jakiś band, który kopiuje dobitnie styl Iron Maiden. W naszym kraju bez wątpienia w tej dziedzinie króluje pochodzący z Rybnika - Ironbound. Panowie działają od 2014r, ale już poruszyli heavy metalowy świat. Sposób w jaki grają, techniką i wokalna maniera Łukasz Krauze, który brzmi jak Blaze Bayley sprawiają, że nie sposób obojętnie obok nich przejść. Debiut Ironbound podbił serca i to nie tylko polskich maniaków heavy metalu. Band idzie za ciosem i po 3 latach dostarczają nam drugi album zatytułowany "Serpent;s Kiss". Premiera płyty 15 marca nakładem wytwórni Ossuary Records.

Strasznie ciężkim zadaniem jest porównać nowym album z poprzednim. Stylistycznie to samo, jakościowo w sumie też. Brzmienie mocno osadzone w latach 80, okładka zresztą też. Widać nawet pewnie nawiązania do "Somewhere in Time", co bardzo cieszy. Pomysłowe jest też to, że Ironbound też ma swoją postać okładek. Tajemniczy agent przykuwa uwagę i znów robi furorę na okładce. Na pewno wciąż imponują wokalne umiejętności Łukasza, który daje nam wizje jakby mógł brzmieć Iron Maiden jeśli wciąż śpiewałby w nim Blaze. Chwała za to Ironbound.

Kto kocha muzykę Iron maiden i nie ma nic przeciwko kopiowanie ich stylu ten szybko pokocha nowe wydawnictwo Ironbound. Jest energicznie, przebojowo, tylko już troszkę uleciał efekt "wow" z pierwszej płyty. Nie ma zaskoczenia, od razu wiadomo co nas czeka.

Otwieracz "Doomsday to Come" to kompozycja, która nastawiona jest na klimat lat 80, na dynamikę i przebojowość. Czy rzuca na kolana i wyrywa z kapci? No właśnie nie. Bardzo dobre granie, jednak zabrakło mi tutaj trochę do perfekcji. Wcale mnie nie dziwi, że "Holy Sinners" promował ten album. Przebój na miarę twórczości Iron maiden. Jest chwytliwa melodia, odpowiednia dynamika i drapieżność. Prawdziwa petarda i znakomity hołd dla iron maiden. Dalej mamy tytułowy "Serpents Kiss" i znów bardzo dobry kawałek. Jest zadziornie, melodyjnie i czuć klimat lat 80. Niestety znów brakuje mocy, jakiegoś powiewu świeżości, żeby powalić na kolana. Rozbudowany i bardziej pomysłowy "The Destroyer of Worlds" to ukłon w stronę kolosów, które na potęgi tworzy żelazna dziewica. Tutaj dobitnie można wyczuć erę Blaze Bayleya. Troszkę więcej drapieżności ma w sobie prosty i dynamiczny "Forefathers Rites". Bez wątpienia jeden z mocniejszych punktów na nowej płycie.Wczesne lata iron maiden można wyłapać w rozpędzonym "Vale Of Tears". Nic odkrywczego tu nie ma, ale ta radość, ten hołd dla Iron maiden potrafi się udzielić i zarazić. Panowie grają prosto z serca i to dodaje im skrzydeł. Mocny kawałek. Na deser został kolos w postaci "The Healer of Souls". Jest klimatycznie, mrocznie, a sam band bawi się konwencją. Znów przypominają się czasy "The x factor".

Ironbound umacnia swoją pozycję i wydał wartościowy album, który jest miły w odsłuchu i dostarcza sporo radości. Bardzo dobra rozrywka dla miłośników stylu Iron Maiden. Jak ktoś nie ma ich dość i kocha wszelkie kopie i nawiązania do tej kultowej kapeli ten pokocha "Serpents Kiss". Zabrakło trochę powiewu świeżości czy nieco bardziej zaskakujących pomysłów. Płyta na pewno godna uwagi!

Ocena: 8/10

 

czwartek, 14 marca 2024

STARGATE - Escaping the Illusion (2024)


 "Escaping the Illusion" to już 6 album w dorobku tej greckiej formacji o nazwie Stargate. Band łączy w swojej muzyce elementy neoklasycznego metalu, progresywnego metalu, power metalu, a także poniekąd aor, czy hard rocka. Nie boją się pójść pod prąd i stworzyć coś innego, wyjątkowego. Brawa za odwagę i odwiedzanie nowych rejonów. Ta płyta zabiera słuchacza w zupełnie inny świat, może nie jest też  łatwa w odbiorze, ale ta odmienność przyciąga. To wszystko przypłacono przebojowością i melodyjnością. Troszkę szkoda, bo to psuje całkowity efekt.

Klimatyczna, nieco post apokaliptyczna okładka przykuwa uwagę i zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Band tworzą muzy doświadczeni, których znamy nie od dziś. Gitarzysta Antimos grywa w Crystal Tears, klawiszowiec Bandis i perkusista Kourou grają w Horizons End. W roku 2023 do zespołu dołączył wokalista Manos Fatsis, Panowie grać potrafią i potrafią też oczarować słuchacza i zaskoczyć daną formułą.

Przepiękny jest podniosły, klimatyczny "Hidding all the tears" i tutaj słychać co potrafi ten zespół. Prawdziwe czary. Mieszankę neoklasycznego heavy metalu i progresywnego metalu można uświadczyć w "The Deepest Sea". Imponujące partie gitarowe, podniosłość i finezyjność znajdziemy w "Lonely Queen". Potrafią też postawić na romantyczność, taki nieco rockowy pazur co znakomicie wypada w "I am Here". Prawdziwa perełka. Trochę hard rocka można doszukać się w zamykającym "Outcast". Druga połowa płyty trochę słabsza w moim odczuciu.

Fanem progresywnego metalu nie jestem, może dlatego też trochę miałem problem z tym albumem. Jest spory potencjał, jest co odkrywać przez kolejne miesiące. Płyta kryje sporo smaczków. Nie wszystko do mnie przemówiło i trafiło w gust, ale chylę czoło przed jakością i rozmachem, który band nam tu serwuje. Płyta zasługuję na uwagę i niech każdy odkryje jej piękno na swój sposób.

Ocena: 8/10

AFTER INFINITY - After Infinity (2024)


 After Infinity to fiński band grający power metal z domieszką progresywności, melodyjnego heavy metalu. Band został założony w roku 2022 z inicjatywy gitarzysty Zsolta Szilagyia, którego znamy z działalności w Dreamtale. Do grupy dołączył basista Roi Pantenen. Wśród gości mamy Leonarda Guillana,  Mikaela Salo czy Nitte Valo. Miał być fiński power metal w których liczy się klimat i melodie przesiąknięte progresywności rodem z płyt Symphony X. Był potencjał, ale nie został wykorzystany.

Płyta ukazała się 13 marca nakładem Maustem Records i szczerze mówiąc nie ma efektu wow. Płyta jest zachowawcza, tak zagrana trochę od niechcenia, trochę tak jakby na siłę. Można wyłapać kilka ciekawych utworów, gdzie słychać pomysłowość i umiejętność muzyków. Nie starczyło pomysłów na cały materiał. Niby mamy doświadczonych muzyków, ale stworzony materiał na dłuższą metę meczy swoimi aranżacjami i stylistyką.

Znacznie ciekawiej by było, jakby band poszedł drogą radosnego, melodyjnego power metalu z "I surrender to You". Czuć tutaj stylistykę i klimat fińskiego power metalu. Przemyślany i trafiony pomysł na hit. Równie ciekawy jest nastrojowy i taki bardziej podniosły "a game of Chess", czy rozpędzony i przesiąknięty progresywnością "Crown of Clowns". Troszkę na siłę podejmują agresywniejsze granie w "Capital Punishment". Stonowane, komercyjne, rockowe granie ocierające się o balladę nie wypaliło w przypadku "without you", ani też w przypadku "Two restless Hearts".

Wielkie nazwiska, nie zawsze gwarantują wysokiej klasy materiał. After Infinity to taki trochę miks, gdzie wszystkiego jest po trochu i jakoś brak tutaj zdecydowania i pewności siebie. Dominują niestety nietrafione pomysły, zbyt duża miałkość riffów i partii gitarowych. Mało mocy, hitów i samego power metalu. Szkoda bo liczyłem na starą szkołę fińskiego power metalu.

Ocena: 4/10

środa, 13 marca 2024

BRONZE - In shadows nad chains (2024)


 Był zespół Kramp, a teraz jest Bronze. Zmiana nazwy, nieco inny skład, a stylistyka dalej ta sama. Bronze narodził się w 2023r i w dalszym ciągu kluczową rolę odgrywa wokalistka Mina Walkure, basista lap. To rodzeństwo bardzo dobrze się rozumie i ta chemia jest wyczuwalna. W roku 2023r do Kramp jeszcze doszedł Ced Forsberg z Blazon Stone. To już z nim na pokładzie narodził się Bronze. To już kolejny band, w którym działa Ced i jego obecność zawsze wróży coś dobrego. Tak też jest im tym razem. "In chains and Shadows" to coś więcej niż debiutancki album zespołu Bronze. Premiera płyty odbędzie się 24 kwietnia roku 2024.

Ced Forsberg miał okres w Crystal Viper i można odnieść wrażenie, że Bronze to właśnie zespół mocno inspirowany zespołem Marty Gabriel. Mina może nie ma takiego głosu jak Marta, ale ma charyzmę i ciekawą barwę głosu co sprawia, że Bronze może zostać zauważony. Dużą rolę odgrywają partie gitarowe Ceda. Jego popisy, solówki, wygrywane riffy, bo to wszystko przypomina jego okres w Crystal Viper, ale też coś z Rocka Rollas czy właśnie Blazon Stone. Klasyczny heavy metal to na pewno. Mistrz pomysłowych melodii i ekspert od tworzenia hitów nie śpi i wciąż ma w sobie to coś. Bronze to kolejny ciekawe band, w którym się pojawia.

Odpalam otwieracz w postaci "Fool" i słyszę taki w sumie klasyczny Crystal viper. Wystarczy w słuchać się w melodie, w partie gitarowe i stylistykę.  Znacznie szybszy jest "Time Covers No lies" i tutaj choć jest szybko, zadziornie, to trochę brzmi to wtórnie. Nie raz się słyszało podobne kawałki, w podobnym tonie. Coś z Blazon Stone, coś z Running Wild, a także Crystal Viper odzywa się w marszowym, takim nieco rycerskim "In chains and Shadows". Ced daje popis swoich umiejętności i tworzy kolejny znakomity utwór. Podobne emocje wywołuje "Tale of Vengeance", z tym że troszkę brakuje tutaj mi mocy i takiego heavy metalowego pazura. Ta płyta kryje też prawdziwe perełki i taką właśnie jest "Jackals of The Sea". Pomysłowy riff, znakomita praca Ceda, no i wokalnie Mina też zaczyna pozytywnie zaskakiwać. Rasowy killer. Imponuje też pomysłowy i marszowy "Samurai". Jest epicko i tak bardzo klimatycznie. "Realm of The Damned" to kolejny energiczny kawałek na płycie i tym razem wypada to naprawdę bardzo dobrze. Bronze się nam rozkręca pod koniec płyty. Na sam  finał mamy przebojowy "Tyrans Spell", gdzie znów można poczuć wpływy Ceda. Chwytliwy riff, zapadające w pamięci melodie.Cudo!

Uwielbiam twórczość Ceda. Każdy projekt, zespół w którym bierze udział to zawsze prawdziwa uczta dla maniaka klasycznego heavy/speed czy power metalu. Ma głowę pełną ciekawych pomysłów, a w Bronze odnalazł się znakomicie. Zespół ma potencjał, grać potrafi i może jeszcze sporo ciekawych płyt wydać. Debiut godny pochwały i na pewno obecność Ceda pomoże w rozgłosie tej płyty.



Ocena:8.5/10


PECTORA - Twilight Knights (2024)


Duński band o nazwie Pectora nie ma łatwego zadania. Przebić się przez te liczne zespoły grające heavy metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Silna jest konkurencja i żeby się przebić trzeba mieć ciekawy pomysł na materiał i uzdolnionych muzyków w składzie. Pectora działa od 2011r i mają na koncie debiut "Untaken", który jakoś nie przyniósł im rozgłosu. Minęło 5 lat, band przeszedł troszkę zmian personalnych i w końcu 5 kwietnia roku 2024 wyda swój drugi pełnometrażowy album. "Twilight Knights" to z pewnością płyta, której warto poświecić cenny czas.

Okładka klimatyczna, nieco mroczna i taka w stylu bardziej doom metalowy. Jest oldscholowo i ja to kupuje na samym starcie.W składzie pojawił się nowy basista tj Gustav Solberg i wokalista Philip Butler. To właśnie ten głos jakoś tak nie do końca mnie przekonuje. Frontman ma charyzmę, potrafi nadać klimatu i drapieżności. Tylko ta specyfika  troszkę utrudnia odbiór. Mimo pewnych niedociągnięć, czy słabszych momentów płyta potrafi dostarczyć sporo frajdy. Zwłaszcza gra gitarzystów jest godna pochwały.Kristiansen i  Nielsen urozmaicają swoją grę i stawiają na ciekawe riffy, zagrywki gitarowe. Ma być różnorodnie i z klasycznym feelingiem. Ta sztuka się udała.

Płytę otwiera nastrojowe, tajemnicze intro i "A calestial Signal" potrafi wprowadzić w klimat płyty. Pierwsze mocne uderzenie na płycie to "Twilight Knights". Mocne, wyraziste partie gitarowe, mocny riff, wyraźne wpływy Judas Priest, też pewne elementy power metalu. Bardzo udana kompozycja, która potwierdza, że w tej kapeli drzemie potencjał. Dalej mamy "Cold Void" i tutaj można odczuć klimat z okładki. Mroczny feeling i taka specyfika rodem z doom metalu. Pomysłowe aranżacje sprawiają, że to również ciekawa pozycja na płycie. Piękne wejście gitar mamy w "Victory in defeat", potem utwór nabiera rycerskiego charakteru. Taki trochę miks Manowar i Judas Priest. Warto pochwalić zespół za energiczny i dynamiczny "Children of the Atom". W takiej stylistyce wypadają korzystnie. Stonowane tempo i nieco hard rockowe zacięcie, to atuty "Where everything begins". Mamy też nieco bardziej progresywny i przesiąknięty doom metalem "On Forlorn Wings".

Nie dostałem może najlepszej płyty roku, ani też niczego odkrywczego, czy ocierający się o geniusz. Jednak duńska formacja serwuje poukładany, dojrzały materiał, który przemyca dużo heavy metalu lat 80 i troszkę doom metalu. Całość jest dobrze rozplanowana i urokliwa. Mamy dopracowane partie gitarowe, troszkę kuleje wokal i troszkę komponowanie, ale nad tym jeszcze można popracować. Płyta zasługuje na pewno na uwagę.

Ocena: 8/10
 

niedziela, 10 marca 2024

THE END MACHINE - The Quantum Phase (2024)

 


Mam wrażenie, że ostatnio jestem bombardowany naprawdę świetnymi płytami. Ktoś pomyśli, że coś ze mną jest nie tak sypię wysokimi ocenami. Co tu porobić kiedy ostatnio jest wysyp świetnych płyt?  8 marca ukazał się trzeci krążek supergrupy The End Machine i nosi tytuł "The quantum Phase". Tu już nawet nie chodzi o to, jakie nazwiska tworzą ten band, ale o samą jakość i styl grupy. Bez nazwisk potrafią pozytywnie szokować. To tylko potwierdza, że w dzisiejszych czasach można nagrać znakomity album w kategorii hard rocka.

Pisząc o The End Machine nie da się pominąć tych wielkich nazwisk, które mają ogromny wpływ na kształt i styl grupy. Jest znany wszystkim gitarzysta George Lynch, którego znamy z Dokken i innych ciekawych projektów muzycznych. Na basie rządzi Jeff Pilson, który  grywał w Dokken czy Dio. W 2020 r pojawił się nowy perkusista Steve Brown, a w2022r  do grupy dołączył nowy wokalista tj Girish Pradhan. Obaj panowie wnieśli powiew świeżości do zespołu, który działa od 2018r. Stylistycznie mamy mieszankę hard rocka i melodyjnego heavy metalu, gdzie nie brakuje wpływów Dokken, Tesla czy też może i Skid Row . Sporo tu klasycznych rozwiązań, wpływów elementów lat 80 i starej szkoły hard rocka. Ileż w tym radości i pomysłowości. Słucha się tego z uśmiechem na twarzy, bo takie granie jest w cenie. Do tego Girish sprawdza się jako hard rockowy frontman. Ma charyzmę, moc w głosie i do tego ciekawą barwę. To sprawia, że The End Machine wkroczył na wyższy poziom.

Klimatyczna okładka, mocne wyraziste, takie hard rockowe brzmienie znakomicie współgra z zawartością. Pomysłowy riff, zadziorne partie gitarowe i taki przebojowy charakter to atuty "Black Hole Exctiction", chociaż to nie jest najlepsza kompozycja na płycie. Przepiękne intro gitarowe jest w "Silent Winter" i ta lekkość, finezja jest imponująca, ale kawałek szybko przeradza się w rozpędzony killer. W takiej konwencji wypadają najbardziej korzystniej. Istny czad! Echa lat 80 można doszukać się w "Killer of The Night" i nawet riff jakoś tak znajomo brzmi. Hard rock pełną gębą. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Hell or High water" i znów mamy energiczną sekcję rytmiczną i ciekawy popis solówek George'a. Warto też wyróżnić nastrojowy "Shaterred glass heart", przebojowy "Haunted", czy mroczny "Stranger in The Mirror".

Do perfekcji troszkę zabrakło konsekwencji i pomysłowości na wszystkie kompozycje. Mamy kilka słabszych momentów, może też bym dał więcej kawałków pokroju "silent Winter". Nie zmienia to faktu, że nowy album The end Machine to prawdziwa uczta dla każdego, kto kocha hard rock i stare klasyczne albumy Dokken, Foreigner czy Skid row. Tego nie można pominąć.

Ocena: 8/10

sobota, 9 marca 2024

RAVAGE - Spider on the World (2024)


 W roku 2009 ukazał się "The End of Tommorow" amerykańskiej formacji Ravage. Cóż to była za płyta, co za niezły popis energicznego grania. Band pokazał, że można grać klasycznie i zarazem bardzo ciekawie, nie zapominając o melodiach. To była uczta dla fanów heavy/speed metalu i potem był nie potrzebny odświeżony debiut w postaci "Return of The Spectral Rider". 7 lat oczekiwania na nowy materiał spowodował ogromny głód i zapotrzebowanie na muzykę Ravage. W 2019r do grupy doszedł perkusista Toni Belchior i teraz 19 kwietnia ukaże się "Spider on The World". Czas sprawdzić, czy warto było czekać.

Arcydzieło może nie powstało, nie udało się też może przebić "The End of tommorow", ale to wciąż muzyka na wysokim poziomie. Cieszy fakt, że band gra dalej swoje i nie szukał na siłę czegoś innego. Spisują się w takim prosty, melodyjnym i przesiąkniętym klasyką graniem. Podobnie jak na "The end of tommorow" pełno tutaj przebojów, killerów, a zabrakło troszkę pomysłów na cały album i to takich, które by rzuciły na kolana. Jest na wokale Alec Firicano, który swoją barwą i charyzmą sporo nadgania i sprawia, że czuć klimat lat 80. Dzięki niemu Ravage ma swój charakter i potrafi się wyróżnić na tle innych formacji. Podobnie jak na albumie z roku 2009 tak i tutaj kawał dobrej roboty robią gitarzyści. Duet Eli Firicano i Nick Izzo nie odkrywają ameryki i wolą iść przetartymi szlakami. Kto szuka czegoś odkrywczego to będzie czuł zawód. Płyta skierowana do tych co kochają proste, dynamiczne i przebojowe granie, gdzie dominuje klimat lat 80.

Nowy album to jakby kontynuacja "The End of Tommorow" i to widać na wiele płaszczyznach. Zadziorne i takie proste brzmienie, czy sama okładka,  gdzie znów w głównej roli pająk.  Otwieracz "Manmade Ice Age" też mocno przypomina styl z tamtej płyty. Bardzo dobry kawałek, ale jakoś zabrakło przebłysku geniusz, a  może większej mocy? Z pewnością ciekawszy jest "Sign of The Spider", który powala dynamiką i chwytliwą melodią. Jakieś echa Running wild można się doszukać. To jest Ravage jaki ja kocham. Dalej mamy singlowy "Ravage in Peace", czyli speed metalową jazdę bez trzymanki. Jeden z najmocniejszych punktów na płycie i nie dziwię się, że wybrano go na singiel promujący. Prosty i zarazem energiczny kawałek. Troszkę nijaki jest stonowany "Without a Trace", gdzie uleciała ta moc i drapieżność. Ciekawszy jest rozpędzony "Amazon Burning", czy nieco toporniejszy "Corruption of Blood", ale to też tylko dobre kawałki i w sumie nic ponadto. Dopiero końcówka przyprawia o szybsze bicie serce. Mamy mocniejszy "Spider on the world", czy przebojowy "From the mouth of pain", które pokazują jaki potencjał ma w sobie ta kapela. Znakomicie oddają styl tej formacji i jej jakość.Finał również jest godny uwagi. Wkracza speed metalowy killer w postaci "Face of Infamy", który pokazuje, że ten album mógł być równie świetny co "The end of Tommorow". Troszkę zabrakło pomysłów na cały album.

Nie wiele zabrakło, żeby zbliżyć się do poziomu i jakości z "The end of Tommorow". Pojawiają się słabsze momenty, ale całościowo "Spider on the World" to pozycja godna uwagi. Jest klasycznie, jest melodyjnie, jest pazur i duch mojego ulubionego "The End of Tommorow". W tym roku są ciekawsze płyty to fakt, ale Ravage zasługuje na uwagę. Wypatrujcie 19 kwietnia.

Ocena: 8/10

piątek, 8 marca 2024

JUDAS PRIEST - Invincible Shield (2024)


 Jaki nie byłby rok 2024, jakie płyty by nie wyszły, to premiera najnowszego albumu Judas Priest pozostanie jednym z największych wydarzeń w heavy metalowym świecie, a może i najważniejszym? Widzieć swoich idoli z lat młodzieńczych lat, zespół który przekonał do muzyki metalowej i ukształtował muzyczny gust wciąż żyjących i tworzących nową muzykę to istne błogosławieństwo.  To są prawdziwi bogowie metalu i tego tytuł im nikt nie zabierze. Jak przystało na boga robią rzeczy nie prawdopodobne, niemożliwe dla zwykłego śmiertelnika. Być na scenie ponad 50 lat, dawać jedne z najlepszych koncertów i tworzyć wciąż nową muzykę, która sieje zniszczenie, dostarcza frajdy słuchaczom starego pokolenia jak i nowego to jest dopiero coś wyjątkowego i ponadczasowego.  Ktoś da wiarę, że wydany dzisiaj tj 8 marca "Invincible Shield" to już 19 album Judas Priest w ich bogatej karierze. Jednak nie to jest szokujące, ale fakt że ten album nagrany przez owych dziadków jest jednym z ich najlepszych albumów, który można śmiało postawić obok klasyków typu "Defenders of the faith" czy "Painkiller". Nie możliwe stało się możliwe i udało się utrzymać wysoki poziom z "Firepower".

Minęło 6 lat, przybyło lat naszym muzykom, Richie Faulkner wydał album z Elegant Weapons, a wielu z fanów zastanawiało się w jakim kierunku pójdzie Judas Priest. To jest piękne w tym zespole, że faktycznie nie nagrali dwóch takich samych albumów. Pewne cechy, elementy składowe muzyki judas priest się przewijały przez wszystkie albumy, ale każdy wniósł coś innego, prezentował jakby nieco inne oblicze zespołu. Richie zaznaczył swoją obecność w muzyce judasów i te jego piętno słychać zarówno na "Reedemer of Souls", "Firepower" i teraz "Invicible Shield". Ten jego styl komponowania, gry na gitarze wniósł powiew świeżości do zespołu. Pokazał też nieco inne oblicze zespołu. Firepower to zróżnicowany album, ale bardzo dynamiczny. "Reedemer of Souls" mocno nawiązywał klimatem do lat 70 czy 80. "Invincible Shield" to tak jakby ktoś skrzyżował te dwa albumy, aczkolwiek słychać tutaj pełno nawiązań do innych płyt. Tradycyjnie słychać nawiązania do "Painkiller", czy "Angel of Retribution", coś z "Screaming For Vengeance", "Turbo" czy innych staroci. To typowe DNA Judas Priest jest tu wszechobecne.

Produkcja, zróżnicowanie, mocne brzmienie to swoista kontynuacja "Firepower". Podobnie ma się forma muzyków. Rob na stare lata brzmi jeszcze lepiej niż nie na jednym albumie z lat 70 czy 80. Ma wciąż moc, charyzmę, ale jego głos taki bardziej dojrzały i klimatyczny. Daje to szerokie pole manewru. Sekcja rytmiczna też mocno błyszczy na albumie. Sam Richie to gitarzysta  z charyzmą i potrafi oczarować słuchacza. Sporo wniósł do muzyki Judas Priest. Na pewno nowy album ma więcej stonowanych dźwięków, elementów takich bardziej złożonych, klimat lat 70 też gdzieś tam się unosi, do tego band nie boi się wykorzystać progresywnych zacięć. Z każdym odsłuchem można wyłapać co raz to inny smaczek, ukryte piękno tego albumu.

Okładkę na pewno bym zmienił, zrobił inną, ale w sumie kiedyś była żyletka i kojarzy się to z zespołem. To teraz może być tarcza. 53 muzyki znajdziemy plus dodatkowe kawałki, wiec jest sporo czasu by świętować i cieszyć się nowym materiałem naszych idoli.

Każdy ma jakieś wymagania, oczekiwania i nie jeden z nas chciałby usłyszeć drugi "Painkiller" czy nawiazanie do innego klasyka, tutaj band stara się stworzyć nowy killer, nowy klasyk, a nie na siłę kopiować znane nam patenty. Brawo za takie podejście. Troszkę szkoda, że band udostępnił przed premierą aż 4 utwory, w tym otwieracz, bo trochę popsuli zabawę. Jakieś byłoby to zaskoczenia, kiedy na dzień dobry dostajemy otwieracz, który nie wiemy co nam dostarczy. "Panic Attack" znaliśmy i wiedzieliśmy już od samego początku, że to killer. Syntezatory, ryk maszyny i już czuć nawiązanie do "Turbo", a sam kawałek szybko nabiera odpowiedniej motoryki i słychać echa "Firepower", czy też "Painkiller". Mocna praca gitar, Rob wkraczający w wysokie rejestry i to bez większych problemów. Jak to jest, że band na stare lata tak gra? Nagrywa jeden z najlepszych kawałków w swojej karierze? Ciekawe zjawisko. Idziemy za ciosem i wkracza rozpędzony "The Serpent and The King". Jeden z najostrzejszych utworów na płycie i w sumie w dorobku grupy. Szokują wysokie rejestry Roba, bo przecież to brzmi tak świetnie jak za czasów "Painkiller", choć mnie osobiście to przypomina "Betrayel" z solowego albumu "Crucible". Ostry riff, szybkie tempo i prosty motyw gitarowy i killer gotowy. Trzeci utwór to tytułowy "Invincible Shield", który jest najdłuższy na płycie. Złożony kawałek, ale utrzymany w szybkim, agresywnym tempie. Pod tym względem początek na miarę "Firepower" czy "Painkiller". Co ciekawe ta płyta potrafi zaskoczyć, pokazać Judas Priest w nieco innym obliczu. Tak jest w przypadku "Devil In Disguise", który zabiera nas w bardziej mroczny klimat. Stonowane tempo, pewne elementy lat 80. Można też doszukać się nawiązań do "March of The Damned" i sam utwór bardzo wyrazisty i świetnie sprawdziłby się na koncercie. Echa "Reedemer of Souls" gdzieś tam pojawiają się w "Gates of Hell", ale brzmienie sto razy lepsze, a i Richie już bardziej doświadczony. Mocny, wyrazisty, heavy metalowy utwór, który pokazuje że Judas Priest mimo lat wciąż potrafią nagrać atrakcyjny heavy metal. Singlowy "Crowns Of Horns" to też taki lekki posmak lat 70. Też mroczniejszy klimat, też nie banalne rozwiązania i bardzo klimatyczne partie gitarowe. Znakomity przykład, że nie zawsze trzeba pędzić w stylu painkiller by siać zniszczenie. Nie wiem czemu, ale kiedy wkracza mocna ściana dźwięków w "As god is my witness" to przychodzi mi na myśl era Tima rippera Owensa. Oczywiście i echa "Painkiller" w tym utworze są słyszalne. Bardzo dynamiczny i energiczny kawałek. Prawdziwa petarda i kto by pomyślał, że Rob ma 72 lata. Szok. Równie urozmaicony, o lekkim progresywnym zacięciu jest "Trial By Fire". Ach ten riff, ta praca gitar, Stary dobry Judas Priest. Czas na kolejne lekkie zaskoczenie na nowej płycie. "Escape from Reality" brzmi jakby stworzył Tony Iommi i Ozzy Osbourne. Ten mroczny klimat, ten posępny riff, praca gitar i sam śpiew Roba. To wszystko sprowadza się do skojarzeń z Ozzym i Black Sabbath. Mocna rzecz. Niecałe 3 minuty trwa "Sons of Thunder", ale to kolejny utwór z mocniejszym riffem i z nieco bardziej energiczną sekcją rytmiczną. Sam utwór mocno przypomina erę "Angel of Retribution". Tak to kolejny killer na płycie. Podstawowy czas płyty zamyka "Giants in The Sky". Znów posępny klimat, znów pewne nawiązania do lat 70, czy też Black Sabbath.

Mamy jeszcze 3 bonusy, które też  nie brzmią jak odrzuty z sesji nagraniowej. "Fight For Your life" z pomysłowym riffem i przebojowym refrenem, to kolejna mocna rzecz. Czysty heavy metal mamy w zadziornym "Vicious Circle" i to utwór który mógłby zdobić "Firepower". Spokojniejszy, nieco balladowy "Lodger" chyba najsłabszy i jakiś taki nieco niedopracowany.

Jak oni to robią? Jak to jest, że po tylu latach płyty Judas Priest wciąż są tak ważne i poruszające jak w latach 70, czy 80? Lata lecą, a oni przeżywają jakby drugą młodość. Czy to nie dziwnie, że taki "Firepower" czy "Invincible Shield" , które sa ostatnimi wydawnictwami w dyskografii są jednymi z najlepszych w dorobku? Takie mam odczucie. Band dojrzewa jak wino i sam głos Roba to już w ogóle kosmos. Jego głos teraz podoba mi się nawet bardziej niż w latach 70 czy początku lat 80. Nie jest to może "Defenders" czy "Painkiller", ale chylę czoło. Śpiewać tak mając 72 lata to trzeba być faktycznie heavy metalowym bogiem. Nie ma może KK Downinga, ale Judas Priest z Richiem przeżywa drugą młodość i podoba mi się styl i jakość jaką prezentują. Judas priest zrobił swoje i nagrał kolejną perełkę w swojej bogatej dyskografii. Jeśli to będzie ich ostatni album, to znakomicie podsumowuje ich dorobek, styl i to co grali przez te ponad 50 lat. Żyjąca legenda. Chwała bogowie metalu.

Ocena: 10/10

środa, 6 marca 2024

IVORY TOWER - Heavy Rain (2024)


 Mało Wam dobrych płyt? Rok 2024 rozpieszcza nas jeśli chodzi o świetne płyty. Tym razem zabieram was w rejony progresywnego metalu i hard rocka, a przede wszystkim progresywnych odmian heavy/power metalu. Niemiecki Ivory Tower powraca po 5 latach z nowy wydawnictwem, który wpisuje w te rejony muzyczne i "Heavy Rain" to szósty już album w dyskografii tej kapeli. Warto wspomnieć, że formacja działa od 1996r więc już swoją markę wyrobili i są rozpoznawalni. W 2021r do bandu dołączył nowy wokalista i trzeba przyznać, że Francis Soto wpisał się w styl grupy, a nawet wniósł trochę powiewu świeżości. Fani Tad Marose, Manticora, Symphony x, czy Pyramaze nie powinni przegapić premiery, która odbędzie się 29 marca tego roku nakładem Massacre Records.

Wiecie co jest piękne w tej płycie? W ogóle nie czuć tutaj tej niemieckiej maniery i toporności. Band stawia na wyszukane melodie, na złożone aranżacje, ale nie chodzi tylko o to by popisywać się pomysłowością. Band rzeczywiście ubiera to ciekawymi melodiami, przebojowością i drapieżnością. Progresywny aspekt nie jest przytłaczający, a dodaje całości piękna. Ivory Tower mam wrażenie, że  z tym albumem wspiął się na wyższy poziom. Płyta ma kopa, ma moc i imponuje ciekawymi zagrywkami. Często się łapie na tym, że czuje się jakbym słuchał miksa francuskiego Nightmare, Firewind i Sinbreed. Wybuchowa mieszanka.

Band zadbał by płyta była z górnej półki. Piękna, klimatyczna okładka na długo zostaje w pamięci. Kocham takie okładki, które zostają z słuchaczem w myślach i daje gdzieś tam do myślenia. Szukanie różnych smaczków, ukrytych motywów to jak zawsze czysta frajda. Brzmienie tutaj też jest dobrze wyważone i niezwykle drapieżne. Fanem strictre progresywnego metalu nie jest, ale tutaj Ivory Tower podaje to w bardzo atrakcyjnej formie. Nie ma męczenia i udziwniania na siłę. Te kompozycje znakomicie płyną i nie ma oporów z przyswajaniem owych dźwięków.

Ciekawą taką tajemniczą i progresywną oprawę zapewniają partie klawiszowca Franka Fasolda. Znakomicie współgra z partiami gitarowymi Svena Boge. Od strony riffów, solówek płyta jest agresywna, przebojowa i urozmaicona. Z każdego kawałka bije pomysłowość i pokazuje jak band jest elastyczny. Od szybkich killerów, przez takie bardziej przebojowe utwory, aż po epickie kompozycje. Każdy znajdzie coś dla siebie.

"Black Rain
" - piękne wejście akustycznej gitary. Lekkość, finezja, która nabiera mocy i przeradza się w popis umiejętności. Band błyszczy od pierwszych sekund, a sam kompozycje imponuje power metalową drapieżnością. No jest moc!

"Holy War" - tutaj band już nie bierze jeńców. Agresywny riff, pomysłowe partie klawiszowe, progresywny wydźwięk. Klawisze i gitara znakomicie współgrają. Wokal Svena to już prawdziwa uczta dla uszu. Przypomina manierą nieco Marka z Accept i Herbiego z Firewind. Bardzo ciekawa maniera, która pasuje do tego co gra Ivory Tower.

"Never" - nieco spokojniejszy kawałek, w takim rockowym stylu. Kawałek przemyca pewne elementy komercyjne. Utwór na pewno nieco inny, ale też potrafi poruszyć słuchacza.

"Destination" - znów bardzo ciekawa melodia i dobrze rozegrane partie klawiszowe.  7 minut takiego nieco nowocześniejszego heavy/power metalu.

"60 seconds" - to utwór, który promował album. Słusznie został wybrany na singiel, bo oddaje styl i jakość płyty. To taki przedsmak tego co nas czeka na płycie.

"Heavy raid" - i od tego kawałka zaczyna się już taka jazda bez trzymanki. Ostry niczym brzytwa riff, świetna praca sekcji rytmicznej i liczne wpływy Judas Priest. Killer!

"Recover" - pomysłowy motyw, nieco ponury klimat i momentami przypomina mi się stary dobry Masterplan. Jak pięknie chodzi gitara na tej płycie. Istne cudo.

"Monster" - tak powinien brzmieć progresywny power metal. Jazda bez trzymanki i band tutaj brzmi jeszcze bardziej agresywnie. Brzmi to obłędnie. Nie mam się do czego przyczepić.

"Voices" - 7 minut ekstazy pięknych dźwięków i pomysłowych motywów. Oj dzieje się tutaj sporo dobrego.

"The Tear" - kolejna perełka na płycie i świetne podsumowanie całości.  Chwytliwa melodia, porywające partie wokalne i podniosły refren.

Każdy z tych utworów to prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu. Nie trzeba być też miłośnikiem progresywnego grania, bo dostrzec piękno tej płyty. Dojrzała zawartość, która chwyta od pierwszych sekund i zostaje z słuchaczem na długo. Zmiana wokalisty na plus i ogólnie odnoszę wrażenie, że to najlepsza płyta Ivory Tower i jedna z ciekawszych płyt roku 2024. Warto zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 9/10





poniedziałek, 4 marca 2024

ANGELS OF BABYLON - Aquarius (2024)


 
Pamięta ktoś Rhino z Manowar? Ten charakterystyczny perkusista pojawiał się jeszcze w Holyhell, Holy Force, Jack Starr Burning Starr, no i w swoim własnym zespole o nazwie Angels of babylon. Pod tym szyldem Rhino wydał dwa albumy. Całkiem udane wydawnictwa, które przemycały wpływy Black Sabbath z czasów Tony martina, czy też coś z Rainbow czy Axela Rudi Pella. Od ostatniego wydawnictwa minęło 11 lat. Przyszedł czas na trzeci krążek w dorobku grupy. "Aquarius" to  z pewnością płyta, obok której nie można przejść obojętnie.

Wszyscy wiemy, że Rhino to wysokiej klasy perkusisty, ale mało kto wie że to również uzdolniony kompozytor i całkiem dobry wokalista. Ma charyzmę, ma ciekawą barwę, która pasuje do grania na pogranicza melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Wiadomo trochę brakuje techniki, okiełznania,  wyszkolenia odpowiedniego. Bije z tego szczerość i miłość do melodyjnego metalu. Alex Stephens i Kevin Burns stworzyli ciekawy duet. Jest klimatycznie, trochę tajemniczo i bardzo melodyjnie. Tutaj roi się od intrygujących i przemyślanych melodii. Do tego ta piękne nawiązania do dokonań Black Sabbath z czasów Tony'ego Martina. Brzmienie też takie przypominające płyty tego wielkiego zespołu i też bardzo dobrze współgra z stylem Angels of Babylon. Znajdziemy na płycie szybkie i zadziorne kawałki jak otwierający "Aquarius" czy ponure i stonowane kawałki jak "I rule The World". Dobrze wypada też rozpędzony "Stormzone" i brzmi to obłędnie. Ten riff, mroczny klimat i wykorzystane starych dobrych patentów Black Sabbath. Coś z Rainbow ery Joe Lynn Turnera można uchwycić w "when the spirits fly away". Taki romantyczny, rockowy kawałek. Trochę manowar, trochę black sabbath znajdziemy w zadziornym "I believe You". Znów dostajemy pomysłowy riff, podniosły refren i finezyjne solówki. Ciarki mam za każdym razem kiedy wkracza "Zachery". "Heaven And Hell" czy "Stargazery" wybrzmiewają w tym utworze. Taki zaginiony klasyk lat 80. Sam motyw gitarowy, tempo i partie wokalne czy gitarowe to istny majstersztyk. Prawdziwa perełka. Troszkę bardziej komercyjny jest "Into the Darkness", zaś zamykający "Fallen Ones" to rozpędzony killer, w którym nawet echa power metalu można uświadczyć.

Mało jest płyt z taką muzyką. Jeśli jeszcze będziemy filtrować pod względem jakości, to już w ogóle będzie mały ułamek takich płyt. Angels of Babylon wywiązał się ze swojego zadania i nagrał świetny album, który kipi energią, ciekawymi pomysłami i świeżością. Tego trzeba posłuchać i dać się porwać dźwiękom tej płyty. Warto było czekać 11 lat na nowe dzieło Rhino i spółki.

Ocena: 9/10

niedziela, 3 marca 2024

BULLETRAID - Damage Dealer (2024)


 Nie można ciągle żyć materiałem z jednej płyty, trzeba tworzyć coś nowego. Pochodzący z Wrocławia Bulletraid po 5 latach przerywa milczenie i wydaje swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Damage Dealer". Band wciąż gra heavy metal wysokich lotów. Tak więc każdy kto kocha debiut, ten polubi co band gra na najnowszym krążku. Kto nie zna zespołu, ten też śmiało może sięgać, bo lepszej drogi do muzyki Bulletraid nie ma niż przez zawartość "Damage Dealer".

Band gra prosty, zadziorny, przepełniony klasyką heavy metal, gdzie jest miejsce na power metal, gdzie jest miejsce na chwytliwe melodie i wyraziste riffy. Płyta na pewno bardzo gitarowa i tutaj brawa dla Turka i Seyfera, którzy znakomicie się rozumieją. Ta chemia przedkłada się na jakość i wydźwięk utworów. Jest to bardzo spójne i przejrzyste. Od pierwszych sekund słychać jak band zadbał o każdy detal, aspekt by móc konkurować z najlepszymi. Okładka najlepsza w dorobku Bulletraid, a i brzmienie jest mocne i agresywne. Znakomicie współgra z zawartością.  Całość spina charyzmatyczny głos Grzegorza Kolasińskiego, który balansuje między stricte heavy metalową manierą, a taką bardziej hard rockową. Pasuje do zespołu i bez wątpienia napędza go.

Płyta na pewno jest urozmaicona. Mamy rockowy kawałek w stylu "Lady of Space and Time", który przemyca patenty Scorpions. Jest mocne, wyraziste granie, który ociera się o power metal. To właśnie takie perełki jak otwierający "Alone in the Dark" stanowią o potędze Bulletraid i stanowią o jego atrakcyjności. Najszybszy na płycie "For the Horde" to bez wątpienia mój faworyt. Band tutaj stawia na agresję, szybkość i słychać elementy stricte power metalowe czy nawet thrash metalowe. Prosty refren też robi robotę. Bulletraid potrafi dokręcić śruby i pokazać pazur. Cudo! W "Piece of Eden" mamy bardziej epickie, true metalowe granie. Bojowy klimat, marszowe tempo i już robi się ciekawie. Piękne wejście gitar mamy w "Lord of Terror" i tutaj mamy power metal pełną gębą. Mocna rzecz i pokazuje, że w tym zespole drzemie ogromny potencjał. Na sam finał mamy "Final Boss", który przemyca patenty Running Wild, co mnie osobiście bardzo cieszy. Świetny kawałek z licznymi przejściami i ukrytymi smaczkami.

Miło widzieć, że Bulletraid się rozwija i trzyma wysoki poziom. To śmiało pozwala konkurować z zagranicznymi zespołami. "Damage Dealer" to bardzo dobrze skrojony materiał, który jest niczym prawdziwy rollercoaster. Dzieje się tutaj sporo i mamy urozmaiconą zawartość. Są killery, wolniejsze kawałki, czy proste heavy metalowe utwory. Całość jest spójna i dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Warto było czekać 5 lat. Bulletraid umacnia swoją pozycję na polskiej scenie metalowej.

Ocena: 8.5/10

sobota, 2 marca 2024

THORNBRIDGE - Daydream Illusions (2024)


 Niemiecki Thornbridge to gwiazda młodego pokolenia, która czerpie garściami od starszych kolegów po fachu. W ich muzyce słychać inspiracje Orden Ogan, Running Wild, Blind Guardian czy Gamma ray. Do tej pory wymiatali i też tego samo oczekiwałem od ich najnowszego albumu zatytułowanego "Daydrem Illusions", który ma się ukazać 22 marca nakładem Massacre Records. Band dalej gra swoje i dalej w typowym dla siebie stylu.

Kto szuka tutaj czegoś nowego, odkrywczego ten może sobie od razu odpuścić. Kto uwielbia poprzednie płyty, kto lubi dobrą zabawę i gustuje w niemieckim heavy/power metalu ten poczuje się jak w domu. Band wie jak grać na wysokim poziomie, jak tworzyć chwytliwe melodie, jak kreować przebojowe, podniosłe refreny, jak nawiązywać do wielkich zespołów, a przy tym być sobą. 5 lat czekania, ale gitarowy duet Rogalski / Naneder. Panowie wciąż są w formie. Warto też wspomnieć, że w 2023 r band zmienił nieco skład. Mamy nową sekcję rytmiczną, którą tworzą perkusista Vincent B i basista Tomi Gottlich, którego znamy z Rebellion czy Grave Digger.

Czas sobie trochę ponarzekać. To bardzo dobry album, ale odnoszę wrażenie, że gdzieś magia i ta wyjątkowość tej kapeli trochę uleciała. Gdzieś zatracili tą moc i siłę, która była na dwóch poprzednich albumach. Nowy album to bardzo dobry i przemyślany album. To wciąż wysoki poziom jeśli o granie, ale płytę ustępuje swoim poprzedniczkom.

Widać, że nawet okładka taka nieco cukierkowata, a przecież wcześniejsze kryły trochę mroku i miały to coś. Brzmienie też takie czyste, takie nieco słodkie i bez tego ognia. Przepiękny jest "Daydream illusions" i te motywy wyjęte z twórczości Running Wild czy Orden Ogan przesądzają o atrakcyjności kawałka. Killer i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Daje nadzieję na coś wyjątkowego. "Kingdom of Starlight" to europejski power metal i dobrze się tego słucha, choć nie jest to coś idealnego. Zabrakło trochę mocy i drapieżności. Utwór na pewno chwytliwy i przebojowy. Imponuje na pewno ostrzejszy "I am the storm" i następuje w końcu mocne uderzenie. "Sacrifice" mocno przypomina dokonania Orden Ogan i słychać to choćby podczas refrenu. Ballada "Send me a light" nie wiele wnosi do płyta i można było to rozegrać trochę lepiej. Trochę coś z Gamma ray można wyłapać w "Final War". Całość zamyka "Lost on the dark side", który również stara się wnieść troszkę urozmaicenia i podsumować to co się działo przez te 47 minut.

Pierwsze dwie płyty Thornbridge to prawdziwe perełki i kwintesencja niemieckiego power metalu. Nowy album próbuje gdzieś tam dorównać tamtym płytą, ale brakuje tej magii, tego ognia i pomysłowości. Obdarty z tego "daydream illusions" staje się bardzo dobrym albumem, który miło się słucha. Czy wywrze takie piętno jak tamte albumy i na długo zostanie w pamięci? Raczej nie.

Ocena: 8/10

SONATA ARCTICA - Clear Cold Beyond (2024)


 Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że fiński band o nazwie Sonata Arctica kiedyś wróci do grania  power metalu to bym nie uwierzył. Band powstał w 1999r i zasłynął z tego melodyjnego, nieco słodkiego i bardzo przebojowego power metalu, w którym było można poczuć klimat Finlandii. Mieli to coś i szybko zdobili sławę. Debiut "Ecliptica" to kult wśród fanów power metal, a potem wyszedł album "Unia" i band zboczył z gatunku power metalu. Minęło w sumie 17 lat, a band w końcu po tylu latach wraca do swoich korzeni, do power metalu. To już na wstępie czyni "Clear Cold Beyond" o wiele ciekawszym wydawnictwem niż te ostatnie koszmarki.

Skład na przestrzeni lat nie zmienił się aż tak. Są w składzie osoby, które nagrywały "Ecliptica" czy "Silence". Od razu pojawiła się nadzieją, że band stać na nagranie dobrego wydawnictwa. Pytanie czy taka długa przerwa od grania power metalu nie okazała się przeszkodą do tworzenia ciekawego i melodyjnego materiału. Słynęli z hitów i pewnie nie jeden z nas chciałbym posłuchać znów hitów na miarę "The ruins of my life", "wolf & raven" czy "Kingdom for my heart". Od razu trzeba zaznaczyć, że "Clear cold Beyond" nie ma startu do swoich klasyków z początku kariery Sonata Arctica, ale jest to najlepszy album od czasów "Reckoning Night", a to już sporo znaczy. Band faktycznie nagrał album, który jest kontynuacją tego co grali na pierwszych 4 płytach.Wracamy do power metalu, do korzeni tej grupy. Brzmi to jak sen, jak coś niemożliwego, a jednak.

Okładka typowa dla kapeli i czuć klimat pierwszych płyt. Brakuje mi jedynie wilka. Samo brzmienie też bardzo czyste i podkreśla jakość płyty. Sam band dobrze wypada.  Klawiszowiec Klingenberg gra jak za dawnych lat. Wygrywa te słodkie i wciągające melodie. Gitarzysta Elias też stawia na proste, przebojowe zagrywki. Nie brakuje szybkości, urozmaicenia i tej dynamiki z pierwszych płyt. Nie ma miejsce na nudę. Do tego Tony Kakko w bardzo dobrej formie wokalnej i znów tworzy klimat jak za dawnych lat. To dzięki niemu kawałki mają taką przebojowość.

Nowy album zawiera 10 kawałków i znajdziemy tu na pewno killery na miarę starych płyt. Otwierający "First in line" z pewnością do nich należy. Chwytliwa melodia, szybkie tempo, słodkość i ta przebojowość, z której Sonata Arctica słynęła. Nic dziwnego, że ten utwór promował album. Drugi utwór na pewno ma dziwny tytuł, ale "Callifornia" to również rozpędzony kawałek, który jest bardzo radosny. Ta pozytywna energia potrafi zarazić. Znów panowie bazują na prostym motywie i oklepanych patentach. Dobrze się tego słucha, choć nic nowego tu nie ma. Dalej mamy nastrojowy "Shah mat" i tutaj band postawił na nieco mocniejszy riff, na nieco troszkę nowocześniejsze brzmienie. Zostajemy w power metalowej konwencji co bardzo cieszy. Kolejny singiel z płyty to najdłuższa kompozycja na płycie czyli "Dark Empath".  Kawałek ma nieco mroczniejszy klimat i nieco progresywny wydźwięk. Nie jest to złe, ale do ideału też trochę brakuje. Typowy kawałek w stylu starej Sonata arctica dostajemy w "Cure for everything". Udany kawałek, choć czasami troszkę przekombinowany w swojej konstrukcji. Echa ostatnich płyt można wyłapać też w stonowanym, nieco marszowym "A monster only you can;t see". Tak się składa, że to akurat jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, może nawet nr 1. Jest słodka melodia, jest odpowiedni nastrój i pomysłowy główny motyw. Prawdziwa perełka, która na długo zostaje z słuchaczem. To taki przejaw geniusz jak z początku kariery. Dobrze prezentuje się też zadziorny "Teardrops", choć czuć lekkie zmęczenie materiału i jakość tym samym spada. "Angel Defiled" to power metalowa petarda na miarę tych z czasów, gdy Sonata Arctica specjalizowała się w power metalu. Pomysłowy riff, chwytliwa melodia i hit gotowy. Ballada "The best things" wstydu nie przynosi i nawet się broni w swojej kategorii. Troszkę całość psuje stonowany, balladowy "Clear Cold Beyond". Zabrało epickiego strzału na sam koniec, żeby zamknąć ten album w wielkim stylu.

Długo Sonata Arctica kazała czekać na taki album. Długo przyszło nam czekać na prawdziwy power metalowy album od tej zasłużonej formacji. Lepiej późno niż wcale. Nie jest to może też płyta idealna, bo zdarzają się słabsze momenty. Całościowo prezentuje się na prawdę bardzo dobrze i dostarcza nowych hitów do bogatej historii zespołu. Najlepsza płyta od czasów pamiętnego "Reckoning Night"? Zdecydowanie tak ! Mam nadzieję, że to nie jednorazowy wyskok i chęć zarobienia trochę grosza na nostalgii fanów, a powrót na dobre do power metalu!

Ocena: 8.5/10

piątek, 1 marca 2024

DAVID REECE - Baptized by fire (2024)


 Wciąż bywają dni, że wrócę z przyjemnością do "Cacophony of souls", czyli 4 albumu w solowej karierze Davida Reece'a. Tama muzyka się broniła i prezentowała kawał solidnego heavy metalu. Były pomysły i ciekawe aranżacje, a to zawsze przesądza o jakości płyty. Ten amerykański wokalista nie ma dość i wciąż wydaje nowe albumy. "Baptized by fire" to płyta solidna i poza tym nic więcej. Nie udało się dorównać wcześniej wspomnianej płyty.

Może i okładka ma to coś i zwiastuje heavy metalowe uderzenie. Nie ma tego. Jest za to sporo grania z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Nie ma w tym za grosz oryginalności, a wokal Davida też jest daleki od ideału. David też swoje najlepsze lata ma za sobą i choć próbuje siać zniszczenie, to efekcie można odnieść  wrażenie, że wokalista się męczy. Materiał miewa ciekawe momenty, ale jako całość słychać nie dociągnięcia i niszowy materiał. Brzmienie takie jakiego pełno na rynku metalowym. Znane nazwisko to za mało. Na tym nie zrobi się nowego albumu.

Niccolo Savinelli jako gitarzysta daje radę, aczkolwiek ciężko wybić mu się ponad przeciętność. Toporny "Enemy is my" imponuje drapieżnością, przebojowością i taką topornością. Momentami czuję się jakbym słuchał miksu Accept i Saxon. Dobry otwieracz. Ciekawe partie basowe dostajemy w "Wrong Move", które przemyca elementy hard rocka. Utwory to w zasadzie miks hard rocka i heavy metalu. Dobrze to słychać w takim "Twilight of the gods", z kolei "Season of a man" zachwycić może szybką sekcją rytmiczną i wyrazistym riffem. Wszystko takie podręcznikowe, bez wyrazu, bez emocji, troszkę jakby na siłę.

Bywają tutaj ciekawe momenty, ale jest ich za mało żeby ta płyta mogła być atrakcyjna dla słuchacza.  Oklepane riffy, motywy gitarowe i troszkę brak pomysłu na hiciory sprawiają, że płyta jest trudna w odbiorze, a nawet na dłuższą metę nudna. Szkoda, bo David Reece potrafi nagrać ciekawy album, co pokazał na "Cacophony of Souls". Tym razem poległ i nagrał album poniżej oczekiwań.

Ocena: 5/10

SUICIDAL ANGELS - Profane Prayer (2024)


 Samobójczy Anioł milczał, nie dawał znaków życia. Skryty w mroku szykował swój plan zemsty, plan wielkiego powrotu. 5 lat gromadził w sobie gniew, by w końcu uderzyć z podwójną siłą. Zazwyczaj dobrze jak band na spokojnie pracuje nad nowym albumem i pracuje nad czymś wyjątkowym. Pośpiech to zły doradca.  Grecki Suicidal Angels to poważny gracz na scenie thrash metalowej. Działają od 2001r i nie nagrali słabego albumu. Ilekroć pojawia się nowy album tej kapeli to już wiadomo, że szykuje się thrash metalowe święto. To jeden z tych zespołów, który goni legendy typu Slayer, Kreator, czy Exodus, a przy tym sam stał się żyjącą legendą. 5 lat to kawał czasu, ale trzeba przyznać, że warto było czekać na "Profane Prayer". Wiecie co? Może to śmieszne, ale to kolejna perfekcyjna płyta roku 2024. Suicidal Angels w najlepszym wydaniu i jak dla mnie to ich najlepszy krążek.

Oni zawsze grali na wysokim poziomie, zawsze z niezwykłą pewnością, drapieżnością. Tu się nic nie zmieniło, ale odnoszę wrażenie, że nowy album przemyca sporo patentów wyjętych z heavy metalu, momentami speed metalu. Płyta nastawiona na chwytliwe solówki, na ciekawe pojedynki gitarowe, łatwo wpadające w ucho riffy, czy refren, które sieją zniszczenie. Wybuchowa mieszanka i band stanął na wysokości zadania. "Profane Prayer" to bardzo energiczna, melodyjna i przebojowa płyta. Czego można chcieć więcej?

Jest ta typowa, klimatyczna okładka, jest mocne, zadziorne brzmienie, a przede wszystkim muzycy w szczytowej formie. Sekcja rytmiczna jest tutaj nie do zatrzymania. Gitarzyści Nick i Gus dwoją się i troją, by sporo się działo w sferze partii gitarowych. Jest agresja, ale i duża dawka melodyjności. Nie ma miejsca na nudę, czy chybione pomysły. Czysta perfekcja. Całość znakomicie spina zadziorny i charyzmatyczny głos Nicka. Jego głos pasuje do takiego grania, gdzie jest thrash metal z elementami heavy metalu.

Dawno, naprawdę dawno nie słyszałem tak świetnego otwieracza, jak ten tutaj na płycie. "When The Lions Die" zaczyna się tak nieco w stylu Death Angel, a potem nabiera szybkości i niezwykłej melodyjności. Kawałek ma coś z melodyjnego Kreator z ostatnich płyt, ale tutaj jest to zagrane z większą świeżością i pomysłowością. Solówki wgniatają w fotel i ten niosący i bujający refren. Cudo!  Nowy album to 9 killerów i to nie ma ściemniania i grania dla sztuki. Mroczny, bardziej techniczny "Crypts of Madness"  dalej imponuje agresją, klimatem lat 90. Co za mocarny i energiczny riff dostajemy w "Purified by Fire" i to jest thrash metal jaki kocham. Panowie grają z pasją i świeżością. Praca gitar jest imponująca i to słychać od pierwszych sekund płyty.  W "Deathstalker" pojawiają się znane nazwiska w postaci Tolis, Benardo i Karadimas. Słychać dobitnie elementy heavy metalu i band potrafi urozmaicić swój materiał. Klimatycznie zaczyna się tytułowy "Profane Prayer" i ten heavy metalowy feeling daje o sobie znać przez cały kawałek. Solówki niezwykle melodyjne i zapierające dech w piersi. Co za moc, pomysłowość i wykonanie. Tak się gra heavy metal wysokich lotów. Brać za przykład! Brutalny jest bez wątpienia "Return of the reaper" , z kolei "Guard of the insane" ma coś z niemieckiego, topornego thrash metalu. Czy można zaciekawić słuchacza przez 10 minut grając thrash metal? Suicidal Angels pokazuje, że tak. "The Fire paths of Fate" to taka wisienka na torcie. Sporo ciekawych zagrywek i urozmaiceń, a do tego ten heavy metalowy charakter.

Suicidal Angels zrobił swoje, a nawet więcej. Nagrał album bez błędny, przemyślany i dojrzały. Nie ma chybionych dźwięków i całościowo wszystko jest bardzo spójne. Jest agresja, świeżość i pomysłowo, a każdy utwór to rasowy killer. Jeden z ich najlepszych albumów w dyskografii, a może i najlepszy?Warto było czekać 5 lat na powrót samobójczego anioła, który po raz kolejny potwierdza swoją wyższość. Świetny album świetnego zespołu!

Ocena: 10/10

czwartek, 29 lutego 2024

STORMBORN -Zenith (2024)


Na przełomie 2007 - 2019 działał band o nazwie Stormborn i nawet wydał debiutancki album. Kapela jakiegoś większego rozgłosu nie zyskała. Prezentowali solidny heavy/power metal. W roku 2019 brytyjski Stormborn powrócił i tym razem miał coś do powiedzenia. Zwerbowano nowego wokalistę w postaci Chrisa Simmonsa w roku 2021 i nagrano nowy materiał. Owocem tej współpracy jest album "Zenith", który ukażę się 26 kwietnia tego roku nakładem Rockshot Records. To już kolejna płyta w tym roku, której nie można sobie odpuścić.

Dobrze jest zobaczyć kolejny brytyjski band z przyszłością, który może jeszcze nie raz namieszać jeśli chodzi o kategorię heavy/power metal. Band czerpie garściami  z klasyki i jest coś z Judas Priest, jest coś z Iron Maiden, Dio czy Helloween. Stormborn potrafi postawić na mocne, wyraziste partie gitarowe, na ostre riffy, nie zapominając o chwytliwych melodiach, czy wciągających refrenach. Ta muzyka ma dostarczać emocji, a przede wszystkim dobrej zabawy. "Zenith" to wszystko ma. Nie ma tutaj oryginalności, ani niczego odkrywczego. Dostajemy co jest nam dobrze znane. Od razu widać, że band włożył sporo serca. Dopracowane brzmienie, do tego przepiękna okładka, która na długo zostaje w pamięci. Sam materiał też dojrzały i przemyślany.

Bardzo dobrze wpasował się do grupy wokalista Chris, który ma charyzmę, technikę i pazur w głosie, który nadaje całości zadziorności i dynamiki. Bardzo dobrze wpisał się do stylu grupy. Muzyka tej brytyjskiej formacji opiera się w dużej mierze na intrygujących i godnych uwagi partiach gitarowych duetu Armitage/ Vinar. Jest klasycznie, a zarazem świeżo i współcześnie.

Co znajdziemy na płycie? Dynamiczny i przesiąknięty Iron Maiden "Land of the Servant King" i to co tutaj to rasowy heavy metal. Do ideału troszkę brakuje. Na pewno power metal dobrze wybrzmiewa w rozpędzonym "Fear of A Monster", który pokazuje że Stormborn dość łatwo tworzy hiciory.Dobrze słucha się też melodyjnego i zadziornego "Dawn Will Come Again". Wszystko dobrze wypada, tylko do najlepszych kapel troszkę brakuje. "Out in the weird" troszkę bardziej progresywny, bardziej złożony, ale wciąż na solidnym poziomie. Coś z Helloween i twórczości Kaia Hansena można wyłapać w lekkim i przebojowym "Serpentine", który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie. Power metal w klasycznym wydaniu. 8  minutowy kolos w postaci "Echo" miewa ciekawe momenty, ale trochę rozlazły i nijaki. Jak dla mnie przerost formy nad treścią.
 
Po 12 latach band powraca z naprawdę udanym i poukładanym albumem, który robi wrażenie. Dużo ciekawych melodii, zadziornych riffów, czy chwytliwych refrenów. To płyta z potencjałem, która kryje sporo smaczków. Dobrze się tego słucha, a band pokazuje że potrafi grać na wysokim poziomie i potrafi zaskoczyć słuchacza. "Zenith" to wartościowy krążek, który jest żywym dowodem, że  w Wielkiej Brytanii pojawiają się nowi gracze, którzy chcą wnieść trochę życia do tamtejszej sceny metalowej. Brawo Stormborn! Kawał dobrej roboty!

Ocena: 8/10

środa, 28 lutego 2024

RAGE - Afterlifelines (2024)


 Moda na podwójne albumy nie przemija. Był podwójny album Helloween, Judas Priest, Metalika, czy Iron maiden i teraz przyszedł czas na niemiecki Rage. Panowie, którzy są na scenie od 40 lat postanowili wydać 29 marca nakładem Steamhammer swój 24 album w bogatej karierze. Wielkim fanem zespołu jakoś może nie byłem, ale szanuje ich twórczość, a ostatnio wydawnictwa naprawdę przypadały mi do gustu. Zwłaszcza te od wydania "21", który był bardzo melodyjny i energiczny. Od tamtej pory Rage trzyma wysoki poziom i ostatnie dzieło zatytułowane "Resurrection Day" to tylko potwierdzały. Teraz band przyszykował coś wyjątkowego dla swoich fanów, a mianowicie podwójny album zatytułowany "Afterlifelines". Pierwsze jak dotarła do mnie ta informacja, to byłem przerażony. Toporny, niemiecki heavy/power metal to raczej materiał na jeden album i ciężko będzie zaciekawić słuchacza przez dwa krążki. Czy moje obawy były uzasadnione?

Typowa dla zespołu okładka, zadziorne i takie niemieckie brzmienie to już taki standard zespołu. Pod tym względem Rage jakoś nigdy nie zawodził. Sam materiał należy podzielić na pierwszy cd, który nagrany został przez trio z Petere Peavym Wagnerem na czele. Drugi album to już rage z elementami orkiestry, który przyciągnie uwagę fanów takiego "Lingua Mortis".  Peter mimo swoich lat dobrze się trzyma i wciąż ma ten pazur w głosie. Ta jego barwa jakoś nigdy w 100 % mi nie leżała i tego już nie zmienię. Na pewno jest on rozpoznawalny i jedyny w swoim rodzaju. Od razu wiadomo, że to Rage. Na nowym krążku brzmi bardzo melodyjnie i jego wokal jest urozmaicony, co cieszy. Jean Bormann z pewnością daje niezły popis umiejętności i na tym albumie ma ręce pełne roboty. Dwoi się i troi, by płyta była urozmaicona, dynamiczna i przebojowa. Bardzo gitarowy album Rage i jest czym się zachwycać. Nie jest to typowe ponure, toporne niemieckie granie, które nudzi i oparte jest na jednym motywie.

21 utworów, prawie 90 minut muzyki, dwie płyty i prawdziwa uczta dla maniaków Rage. Odpalam pierwszą płytę i wkracza "in the beginning". Nastrojowe, pełne emocji intro, buduję napięcie i trzyma nas w niepewności, aż w końcu wkracza killer w postaci "End of Illusions". Piękny riff, wejście gitary i od razu czuć moc i pazur. To jest Rage jaki ja kocham. Hicior "Under a black Crown" to singiel, który promował płytę. Wysoki poziom został utrzymany i wciąż jaram się jak dziecko w piaskownicy. Mamy również drapieżny "Afterlife" i wciąż balansujemy na pograniczu heavy/power metalu i thrash metalu. Brzmi to świeżo, a zarazem klasycznie. Rage w najlepszym wydaniu, a to dopiero początek. Więcej thrash metalowej motoryki mamy w energicznym "Dead man Eyes" i nie ma sie do czego przyczepić. Szok, że po tylu latach panowie mają coś do zaoferowania i potrafią tworzyć takie killery. Kawał dobrej roboty. Nieco zwalniamy tempo i wkracza mroczniejszy i nieco nowocześniejszy "Mortal". Ten album zachwyca przebojowością i bardzo chwytliwy refrenami. Wystarczy posłuchać "Toxic Waves" czy "Waterwar". Troszkę nowoczesnego wydźwięku ma "Shadow World", a nieco hard rockowy "Life among ruins" pokazuje, że Rage urozmaicił swój materiał i chce zaskakiwać słuchacza.

Druga płyta jest już troszkę inna. Bardziej nastrojowa, bardziej podniosła, bardziej w stylu "Lingua Mortis", gdzie nie brakuje aspektów symfonicznych. Pojawiają się wolniejsze utwory i chwilę melancholijne. "Cold Desire" wyróżnia się pomysłowym riffem, podniosłym feelingiem i niezwykłą melodyjnością. Petarda! Taki klasyczny power metal można uświadczyć w melodyjnym "Root of Our Evil". Druga płyta wg mnie trochę słabsza od pierwszej. Taki nieco hard rockowy "Curse The Night" jakoś nie przekonał mnie w 100 %.  Podobnie wypada troszkę nijaki "Dying to Live". W tej spokojniejszej formule już ciekawszy jest "In the End". Bardzo pomysłowy motyw główny i świetny balladowy nastrój. Piękny kawałek! Można też odpłynąć przy dźwiękach 10 minutowego kolosa w postaci "Lifelines". Tutaj też postawiono na nastrój i finezyjne zagrywki. Jak dla mnie drugi krążek jest trochę słabszy, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.

Szacunek, że Rage potrafił utrzymać zainteresowanie przez tyle kawałków i trzymać wysoki poziom. To nie lada wyzwanie nagrać interesujący materiał, który zmieścił się na dwóch płytach. Można doznać nużenia, znudzenia i zmęczenia takim długim posiedzeniem z Rage. Tutaj bardzo miła niespodzianka, bo album nie nudzi i zachwyca swoją przebojowością, dojrzałością. Rage potwierdza, że jest w znakomitej formie i że stać ich jeszcze na znakomity album. Do ideału troszkę mi zabrakło, co nie zmienia faktu, że ten album trzeba znać. Jeden z najlepszych w dorobku Rage, a kto wie może nawet najlepszy? Każdy sam musi się zmierzyć z tą dużą porcją muzyki Rage i ocenić. Brawo! Bardzo miła niespodzianka i pisze to osoba, która nie jest jakimś tak zagorzałym fanem Rage, która ma w domu ołtarzyk na część Petera Wegnera.

Ocena: 9/10

wtorek, 27 lutego 2024

COLTRE - To watch with hands to touch with Eyes (2024)


 W końcu jakaś heavy metalowa propozycja z Wielkie Brytanii.  Grupa o nazwie Coltre działa od 2019r i upodobała sobie granie w klimatach lat 80, nawiązując do zespołów reprezentujących NWOBHM. Nie brakuje pewnych wpływów Angel Witch, Witchfynde, czy Iron Maiden.  Band właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "To watch with hands to touch with Eyes'. Nie jest to arcydzieło, ani też nic co wniesie coś nowego do gatunku. Płyta skierowana do prawdziwych miłośników heavy metalu lat 80 i NWOBHM.

Okładka pierwsza klasa i pokazuje, że band miał pomysł by przyciągnąć uwagę potencjalnego słuchacza. Brzmienie takie nieco niszowe, nastawione na klimat lat 80, na prostotę. Póki co wszystko się zgadza, podobnie jak chwytliwe melodie, czy udane riffy, jednak w tym wszystkim nieco przeszkadza irytujący wokal Marco Stamigna troszkę utrudnia odbiór. Niby brzmi jakby został wyjęty z lat 80, ale brakuje mu pary i ognia. Przez co płyta troszkę jest ospała i bez emocji. Sama warstwa instrumentalna jest godna uwagi, choć tutaj też niczego band nie odgrywa. Mamy odgrzewane kotlety.

"Feast of The Coust" niby jest potencjał, ale jakoś to brzmi trochę nie pewnie, zabrakło pomysłu na wykończenie tego kawałka. Ot co solidny heavy metal z dużymi wpływami nwobhm. Na plus partie gitarowe i warstwa instrumentalna. Dalej mamy troszkę nijaki tytułowy utwór, który pokazuje jak wiele jeszcze musi nadrobić ten band. Troszkę ciekawszy jest, nieco hard rockowy "rat race", który zabiera nas w rejony lat 70. Troszkę ożywienia wnosi dynamiczny i nieco progresywny "When the earth turns black". Podobne emocje wzbudza "through the looking glass", który przemyca sporo ciekawych zagrywek gitarowych. Wokal i pewne niedociągnięcia psują troszkę ten utwór. Szkoda. Całość wieńczy stonowany, ponury i jak dla mnie trochę nudny "Oblivion", który tylko potwierdza że band ma przebłyski, ale nie potrafi powalić słuchacza na kolana.

Piękna okładka, przemyślane brzmienie, pomysł na stylistykę, tylko to za mało żeby dostarczyć słuchaczowi coś nadzwyczajnego. Kilka fajnych momentów i nawiązań do lat 70 czy 80, nie zapominając o NWOBHM. Coltre musi jeszcze troszkę popracować nad muzyką i nad jakością. To jest za słabe, żeby powalczyć z silną konkurencją.

Ocena: 5/10

niedziela, 25 lutego 2024

BLOOD OPERA - songs in the key of Death (2024)


 Uwielbiam wpatrywać się w okładki heavy metal. Im więcej klimatu grozy, im więcej smaczków i detali wziętych z lat 80, a zwłaszcza horrorów z ery vhs tym jeszcze lepiej. Horrory i heavy metal zawsze miały wiele wspólnego, ale jak patrzę na okładkę debiutanckiego albumu Blood Opera, to dostaję gęsiej skórki i popadam w zachwyt. Normalnie przypominają się stare dobre czasy, kiedy na kasetach vhs wychodził Powrót żywych trupów,  martwe zło czy noc demonów. Przepiękna okładka od Blood opera to jedna z przyjemniejszych okładek ostatnich lat. Band nie kryje swojej miłości do starych horrorów i nawet ich image do tego nawiązuje. To kolejni przebierańcy w heavy metalu i na pewno będą się wyróżniać. Band działa już 7 lat i przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "Songs in the Key of Death", który premierę miał 24 lutego 2024.

Płyta ma swój klimat, band wyróżnia się ciekawym stylem, które brzmi jak mieszanka heavy metalu, hard rocka i rocka psychodelicznego. Słychać taki miks Ghost, Dokken, Gwar, Lordi czy też Wasp i  w sumie wyróżnia ich pomysłowość na kompozycje i aranżacje. Dominuje klimat grozy i wstawki z kultowych horrorów. Mamy przecież hołd dla takich filmów jak "Mgła" Johna Carpentera, Omen, czy Mucha.  Skojarzenia z Ghost wywołuje specyficzna wokal Maxxa Murdera, który nie jest rasowym heavy metalowym wokalistą, który imponuje mocnym głosem i drapieżnością. Maxx jest bardziej rockowy, bardziej klimatyczny. Niektórym osobom może taka łagodna barwa przeszkadzać. Całkiem dobrze prezentuje się gitarzysta Rip Junk, który balansuje na granicy heavy metalu, a hard rocka. Wszystko jest dobrze rozegrane, choć do perfekcji sporo brakuje.

Na pewno pozytywnie zaskakuje zadziorny "Feeding Frenzy". Taki udany miks heavy metalu lat 80, kiczowatych klawiszów i  punk rocka. Prosty i bardziej hard rockowy "Fight to Survive" tez wypada pozytywnie, choć band nie stawia na agresję, czy szybkość. Ot co nastrojowy hard rock z nutką heavy metalu. Klimat lat 80 da się wyczuć od pierwszych sekund. Chwytliwe melodie i motyw gitarowy dostajemy w bardziej dynamicznym "A waste of Good suffering", choć jest to dalekie od ideału. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest nastrojowy i taki posępny "The ballad of Father Malone" i klimat, jak i partie klawiszowe robią spore wrażenie. Można zbudować klimat grozy małym nakładem dźwięków. W takim kierunku Blood opera powinna pójść. Prawdziwa perełka. Dobrze wypada też dynamiczny i przebojowy "Brundefly" i jakże ciekawie prezentuje się ten futurystyczny klimat. Jest jeszcze zadziorny i mroczny "Damien", który pokazuje, że w tej kapeli jest potencjał.

Póki co band stawia swoje kroki takie nie pewne, nie wiedząc czy znajdą słuchaczy na taką mieszankę. Jest w tym potencjał, choć nie ma heavy metalowej agresji i drapieżności. Jest pomysł na ciekawy styl, aranżacje i image, teraz tylko poprawić błędy, dopracować detale i skupić się komponowaniu i kto wie co przyszłość przyniesie. Daje im kredyt zaufania, bo zasługują na to.

Ocena: 6/10

ANUBIS - Dark Paradise (2024)


 23 luty 2024 to był dzień, w którym był wysyp świetnych płyt. W jednym dostaliśmy Toxikull, Iron Curtain, Blaze Bayley, Traveler no i właśnie debiutancki krążek Anubis. Chciałbym inaczej napisać, dać inną cenę, ale nie potrafię. Debiutancki album zatytułowany "Dark Paradise" to majstersztyk w dziedzinie heavy/power metalu z domieszką thrash metalu. To kolejna płyta z lutego, która skradła moje serce i rozerwała na strzępy. Totalne zaskoczenie i cios znikąd. Nie spodziewałem się, że jakiś tam nieznany Anubis tak mną pozamiata, a tutaj proszę.

Debiutanci, to też w sumie złe słowo w stosunku do zespołu Anubis. Fakt działają od 2018r, ale tworzą go ludzie doświadczeni, którzy z muzyką metalową mają już troszkę do czynienia. Ten amerykański band tworzą muzycy których znamy z takich kapel jak Hydera, Hatchet, Towar Guard czy Delusional Fate. Doświadczenie to jedno, ale ci panowie mają do zaoferowania znacznie więcej niż tylko swój bagaż doświadczenie i przeżyć. To coś więcej. Tu przemawia do nas pasja, miłość do power/thrash metalu, pomysłowość na riffy, na ciekawe pojedynki na solówki. Ta płyta tętni życie, ma swoją duszę i potrafi zarazić niczym wirus, uzależnić i pozostać z nami na długo. Z każdym dniem chce się więcej i więcej muzyki Anubis. Plus taki, że nie szkodzi to zdrowiu. Przede wszystkim to jest płyta energiczna, zadziorna, bardzo gitarowa, urozmaicona i przebojowa. Każdy utwór to istna przygoda i podróż w nieznane. Za każdym razem łapię się, że nie wiem czym band mnie zaskoczy. Jasne, słychać że czerpią garściami z najlepszych i nie ma tutaj czegoś nowego. Czy to jest istotne? Czy tego oczekuje od kolejnego poznanego zespołu? Raczej nie. Jestem prostym człowiekiem i chcę się dobrze bawić przy muzyce i Anubis to dostarcza.

Okładka iście wyjęta z death metalu czy thrash metalu. Potrafi na pewno zmylić nieco potencjalnego słuchacza. Brzmienie wysokiej klasy, podkreśla jakość muzyki i talent muzyków. Motorem napędowym kapeli są obaj gitarzyści.Llerenas i Escamilla to maszyna nie do zatrzymania, jak ich współpraca się znakomicie zazębia i ile ciekawych melodii, solówek dostarcza słuchaczowi. Nie bywałe i jestem pod wielkim wrażeniem. Brać z nich przykład!  No i jest jeszcze jedna gwiazda w tym zespole, której nie można pominąć przy pochwałach. Tak chodzi mi o głos Davina Reiche, który potrafi zabrać nas w rejony melodyjne, bardziej power metalowe, ale też dodać pazura i agresji, dając nam klimat bardziej thrash metalowy. Człowiek orkiestra jednym słowem.

38 minut zawarte w 9 kompozycjach robi wrażenie. Nawet band dał radę z coverem Death w postaci "Symbolic", który nie był łatwym wyborem i mógł pogrążyć band. Dobrze to wyszło i wpasował się w stylistykę zespołu. Nadali oni temu utworowi bardziej power metalowego charakteru. Co za petardę serwują nam w otwierającym "Venom and the Viper's Kiss". Jazda bez trzymanki i znakomita mieszanka power metalu i thrash metalu. Stonowany, bardziej heavy metalowy "Heartless" bardziej nasuwa na myśl niemiecką scenę metalową niż amerykańską. Toporniejszy riff, nieco mroczniejszy feeling, ale całościowo wypada to znakomicie. Płytę promował energiczny "Partess of Dark Paradise" i tutaj jest ta przebojowość w najlepszym wydaniu. Słychać, że Anubis ma do talent do tworzenia hitów. Balladowe wejście w "Fallen" szybko przeradza się w power metalową jazdę bez trzymanki i coś z gamma ray tu słychać. Sporo Judas Priest można uświadczyć w drapieżnym "Devour" i znów znakomite popisy gitarzystów i dawka prawdziwej energii. Pomysłowy riff i takie bardziej klasyczne granie dostajemy w "Strife". Refren podniosły i taki noszący pod niebiosa. Cudo! Całość wieńczy rozpędzony i bardzo power metalowy "Thy frozen Throne" i posłuchajcie co to znaczy piękne i pomysłowe solówki. To znak rozpoznawczy Anubis. Niesamowite pojedynki na solówki.

23 luty 2024 co to był za dzień. Istny armageddon i zesłanie prawdziwych bomb atomowych w kategorii heavy/power metalu. Mamy luty, a tyle jeszcze miesięcy przed nami. Anubis zaczął z grubej rury. Pierwszy album i taki majstersztyk. Jak dla mnie płyta bez skazy, perfekcyjna pod każdym względem. Nic bym tu nie zmienił. Tak powinien brzmieć heavy/power metal z domieszką thrash metalu. Prawdziwy wzór do naśladowania.

Ocena: 10/10