czwartek, 30 czerwca 2011

MERCYFUL FATE - In the shadows (1993)

Mercyful Fate, zespół który po wydaniu dwóch genialnych krążków; „Mellisa” oraz „Dont break The Oath” po padł w niebyt. Zgrzyt między muzykami podyktowane innymi zainteresowaniami muzycznym, King kontynuował swoje pomysły w solowym zespole. Plotki o powrocie zespołu pojawiły się, kiedy to wytwórnia Roadrunner wydała składankę zatytułowaną „Return Of The Vampire” w 1992 roku. Mówiono się o tym sensacyjnym powrocie dość głośno i potwierdzenie tej wieści nastąpiło rok później. Jak doszło do reaktywacji? King będąc w USA otrzymał kasetę zawierającą nowe pomysły Denenra i Shermanna, które były sporządzone zmyślą o ich wspólnym zespole – Zoser Mez. Jednak utwory nie przypadły do gustu pozostałym członkom zespołom. Zaś King pochlebnie się o nich wypowiadał i twierdził, że są utrzymane w stylu Mercyful Fate. King porozmawiał z dawnymi kolegami i się dogadali. Najpierw King zrobił rozpoznanie na rynku, czy ktoś w ogóle oczekuje ich powrotu, a owe rozpoznanie było ponad oczekiwania Kinga. W ten o to sposób King zadzwonił do Schermanna, żeby potwierdzić że godzi się na reaktywację zespołu. Mercyful Fate wracał prawie w oryginalnym składzie, no prawie bo Kim Ruzz nie chciał brać udziały w tym przedsięwzięciu, to też zastąpił go sesyjny perkusista Morten Nielsen. Co ważne reaktywując MF King zapewnił swoich kolegów z KD że nie rozwiązuje swojego zespołu i będzie dzielił rolę w frontmena w oba zespołach. Zespół poszukiwał wytwórnię, która byłaby zainteresowania wydaniem ich nowego albumu, a szukać długo nie musieli, bo zgodę wyraziło Metal blade records. I po tylu latach przerwy zespół wrócił z nowym albumem „In the shadows” który światło dziennie ujrzał w roku 1993. Album wywołał szum wśród fanów jak i dziennikarzy, gdzie pojawiały się pochlebne recenzje jak i te które zbluzgały album. Przyczyn, takiego a nie innego zachowania należy się doszukiwać w kwestii oczekiwań. Po 2 genialnych albumach większość liczyła na podobny poziom, niestety album jest nieco inny. Może i nie ma poziomu poprzednich krążków, ale zły to on też nie jest. Minusem bez wątpienia jest nie najwyższych lotów brzmienie. Również aranżacja jak i same kompozycje. Słychać, że utwory tworzył każdy samodzielnie, a później wszystko to nagrano na płytę. Ponadto album jest nie równy, jest kilka killerów, ale jest też sporo tylko dobrych kompozycji. Najlepiej wypadają te stworzone przez Kinga. Tematycznie może nie ma i szatana, ale też jest mrocznie, a to choćby za sprawą lyriki poświęconej egipskim bogom, mellisie, koszmarom czy też jeźdźcowi bez głowy.
Album otwiera „Egypt” utwór autorstwa Kinga i jest to utwór, który został wybrany na promowanie krążka. Jest to mocna kompozycja, z typową warstwą instrumentalną. Jest i ciężar, jest i mrok, tylko może sama kompozycja nie tej klasy co wcześniejsze dokonania. Najbardziej wybija się wokal Kinga i jego kwestie typu „aaahhhhh”. Drugim kawałkiem promującym jest „Bell of the Witch”. Muzycznie nie jest źle, choć brzmi to trochę smętnie podczas zwrotek. Niby wszystko brzmi bardzo dobrze, niby jest ciężar, ale czegoś brakuje. Solówki to pewien stały punkt tego krążka, bo za każdym razem są satysfakcjonujące. Dobrym pomysłem było urozmaicenie utworu bo gdyby był utrzymany w jednej tonacji to byłby nudny. Zespół pokusił się nawet o długie kawałki, a jednym z nich jest „The Old Oak”, słychać grę pod stare płyty. Riff utrzymany w średnim tempie, a brzmienie gitar znów ciężkie. Jest ponuro, mroczno i to kolejna cecha starych albumów. Jest to jeden z mocniejszych punktów na albumie. Choć riff, mógł być nieco bardziej melodyjny. Tak jak wspominałem najlepsze kompozycje takie pełne luzy i melodyjności tworzy sam King, a tego najlepszy przykładem jest taki „Shadows”. Prosty, ale jakże bujający riff został tutaj rozegrany i takie MF mi się najbardziej podoba. Jest i ciężko, melodyjnie, a kawałek nie jest jakiś taki wymuszony. Swoje 3 grosze dorzucił Denner tworząc „A gruesome Time”, który jest tylko dobry i jakoś niczym specjalnym się nie wyróżnia. Gdzieś uleciała energia i pomysłowość w tym utworze i nawet klimat czy solówki nie wiele ratują sprawę. „Thirteen Invitations” to kolejny utwór kompozytorstwa Kinga, znów jest żywsze granie, znów jest pomysłowość. Jest to kolejny dowód, że king tworzy najlepsze utwory jeśli chodzi o ten album. Wystarczy posłuchać, bardzo chwytliwego riffu i wszystko jest jasne. Schermann i Denner stawiają na ciężar, zaś King na melodyjność i przebojowość. Dobry też tylko jest :'Room of Golden air”, który jest popisem instrumentalnym gitarzystów. Mocnym punktem jest drugi kolos na tym albumie, a mianowicie „Legend Of Headless rider”, który jest utrzymany wolnym tempie, ale jest przynajmniej rozegrany z pomysłem i potrafi zaskoczyć niezłymi motywami i chwytliwymi melodiami. Moim faworytem i takim moim prywatnym ulubionym utworem z tego krążka jest „Is that you mellisa?'
Skoro tak się zachwycam tym utworem to od razu możecie się domyślić, że autorem jest nie kto inny jak maestro Diamond. Utwór szczerze pasowałby do jego twórczości w King Diamond band. Jest luz, melodyjność i swoboda, nie ma niczego wymuszonego. I jest to bodajże jedna z takich lżejszych kompozycji na albumie, a mimo to jest najlepsza. Na koniec mamy zagrany na nowo stary kawałek „Return of the Vampire” w którym gościnnie wystąpił perkusista Lars Urlich.

Gdyby miał ocenić ten album, nawet pomijając ten album nie patrząc na dwa poprzednie albumy, to i tak ocena by się nie zmieniła, bo problem tkwi w tym, że album nie jest spójny, mamy świetne kompozycje jak „Egypt” czy też „Is that you Mellisa?”, ale jest sporo takich średnich utworów. Nie pomaga uratować tego ani niezła forma wokalna Kinga, ani talent Schermanna. Album jest dobry i tylko tyle. Na więcej nie ma tutaj potencjału, nie ma jakiś wyróżniających się refrenów, ani jakiś takich riffów zagranych ponad przeciętną. Album właściwie mogę polecić fanom Kinga Diamonda, tylko i wyłącznie. Ocena 7/10

THERION - Lemuria (2004)

Rok 2004 dla Therion był czymś wyjątkowym bo wydali dwa genialne albumy. Sirus B i „Lemuria”. Zgromadzony materiał zebrany przez muzyków nie dało się zmieścić na jednym albumie, stąd 2 albumy i w sumie dobrze, bo dobrej muzyki nigdy za wiele. O ile już na Sirusie słychać więcej heavy metalowego grania, niż całego tego symfonicznego grania, które raczej jest jako dodatek, żeby zbudować odpowiedni klimat, ale oba albumy mają iście heavy metalowy wydźwięk, zwłaszcza Lemuria. Ten album jeśli chodzi o czas trwania to jest nawet krótszy od Sirus B, a podyktowane jest krótkimi utworami. Skąd pomysł na taki tytuł? Dlaczego akurat „Lemuria”?
Przy nagrywaniu płyty zespół inspirował się przede wszystkim różnymi mitami greckimi, indiańskie opowieści, czy tez historia kontynentu o nazwie Lemuria, który zniknął pod powierzchnią wody, za sprawą nie ustanych trzęsień ziemi. Na ile jest to prawdziwa historia, ciężko powiedzieć, ale ważne że tworzy odpowiedni klimat, jaki zresztą obdarzony jest cały album. Mogłoby się wydawać, że skoro Sirus B jest taki genialny, to na ten album zapewne trafiły te gorsze kompozycje. Hmm, no nie koniecznie, ba powiedziałby że tutaj trafiły tak samo genialne utwory. Klimat albumu jest utrzymany w podobnym klimacie co Sirus, jest mrok, tajemniczość, a gdy trzeba to nawet bajeczny. To tyle tytułem wstępu, a jak jest z zawartością.
Całość otwiera znakomity „Typhon” i jest ciężki riff, który jest oczywiście utrzymane jak najbardziej w heavy metalowej stylistyce. Potem symfoniczne chórki i mamy Therion pełną gębą. Jest to wszystko znów bardzo melodyjne i chwytliwe. Choć wszystko brzmi cacy i znajomo, to o tyle refren zaskoczył...nawet mnie. Growl Johannsona no, a to już raczej nasuwa stare albumy Theriona. Nie psuje to całkowitego efektu, ba nawet dodaje mu mocy i niezłego kopa, a takich utworów też nam słuchaczom trzeba. Niezwykła dynamiką charakteryzuje się również „Uthark Runa”, w którym można doszukać się nieco wolniejszego tempa, ale porywający i zarazem bardzo bujający riff, nie pozwala nam się nudzić. Znów jest heavy metalowy wydźwięk, a chórki są tutaj jako dodatek. Piotr Wawrzyniuk świetnie sobie radzi sobie ze swoją mroczną kwestią. Oczywiście nie zabrakło też Matsa, który jest dla mnie największym odkryciem roku 2004. Trzeba też podkreślić, że utwór jest bardzo melodyjny. Końcówka znów ma znów nieco zaloty pod power metal. „Three Ships Of Berik part 1” tutaj słychać melodie dość znaną, bodajże z Nightwisha. Jest znów bardzo melodyjnie, aczkolwiek tutaj więcej jest symfonicznego grania i jest znów growling. Jest piękno i jest agresja, dla mnie kolejny killer. W drugiej części tego utworu mamy podniosłość i symfoniczne granie pełną gębą, aczkolwiek nieco za krótkie.
W połowie albumu umieszczono piękny tytułowy „Lemuria”, który jest niczym innym jak melancholijną balladą. Tutaj nieco zrezygnowano z przepychu aranżacyjnego. Jest piękno same w sobie. Tutaj słychać piękną melodię wygrywaną przez akustyczną gitarę, słychać niesamowity refren, który porywa i chwyta. Jest to kolejny dowód na to, że album jest arcydziełem. Takie ballady nie powstają tak często. Idealnie wpasował się nawet w tą warstwę instrumentalną flet. Wrażenia z tego utworu pozostają na długo. Nieco w innym klimacie utrzymany jest „Quetzalcoat” niby to zaczyna się energiczne, to jednak słychać tutaj mrok, słychać podniosłość i wysunięcie chórków w zwrotkach. Natomiast refren znów jest chwytliwy i pełny werwy, bardzo efektowne zmiany wokali i temp. Ciekawym rozwiązaniem okazał się również „The Dreams Of Swedenbord”, w którym pokuszona się o taki symfoniczny- rock. Ciekawe został wypracowany riff, nieco taki progresywny, ale bardzo chwytliwy. Znów jest sporo ciekawych melodii, znów piękny i łagodny klimat, a najlepsze tutaj jednak są partie wokalne oraz same kwestie tekstowe.
An Arrow From The Sun” tutaj się też momentami przewija rock. Zaczyna się spokojnie i dość oryginalnym wstępem w postaci prostego, ale fajnie bujającego riffu. Spokój i wyeksponowanie chórków oraz kobiecych wokali. Po ciekawym wstępie znów heavy metalowy wydźwięk, z tym że mamy znów niezwykle melodyjną warstwę instrumentalną. Tym razem heavy metalowe dźwięki połączono z operowymi wokalami. Co ciekawe nie zabrakło pomysłu na kilka ciekawych motywów, które urozmaicają owy utwór. „Abraxas” to jest dobry przykład jak grac wysokich lotów skoczny heavy metal. Znów zespół postawił na moc i efektywność. Nawet kobiecy wokal świetnie się wpasowuje w dość energiczny riff. Nie gorszy jest „Overtüre/Prometheus Entfesselt', w którym drobne udziwnienia nie psują ostatecznego efektu. Znów zespół serwuje heavy metalową ucztę dla słuchacz. Nie zabrakło pomysłu na różnego urozmaicenia, czy też melodie, co może dziwić przy tylu utworów, co zespół stworzył na rzecz Sirusa i Lemurii. Szacunek się należy po większość zespołów boryka się z nagraniem jednej dobrej płyty, gdzie Therion nagrał 2 perfekcyjne albumy, które ukazały się w roku 2004. pomimo że są odrębnymi albumami to dla mnie jednak Sirus B i Lemuria zawsze będą tworzyć jedność i za każdym razem będę je słuchał razem, bo klimatycznie i kompozycyjnie stanowi to całość. Kolejny raz Therion wydał nieco inne albumy od poprzednich. Nastawił się na heavy metalową jazdę , gdzie patenty symfoniczne stanowią o niezwykłej przestrzeni owej muzyki, a także o jej przepychu. Nie ma mowy o nudzie, a ni tym bardziej o wypełniaczach. Jest to muzyka, która pobudza emocje, która wprowadza nas do świata magii, a takie krążki nie powstają ot tak. Dla fanów płyty obowiązkowe, ale dla tych którzy nie lubią i nie znają też posłuchanie tych płyt też powinni posłuchać. Piszę to ja, słuchacz, który wielkim fanem zespołu nie jest, a jednak znalazł coś dla siebie. Momentem przełomowym było poznanie tych albumów, może i dla ciebie będzie to przełom i zmiana zdania o 180 stopni w stosunku do muzyki Therion? 10/10. Polecam.

THERION - Sirus B (2004)

Therion zespół, które jest uważany przez wielu za pioniera symfonicznego metalu i w tej kwestii nie ma się co sprzeczać. W przeciwieństwie do wielu zespołów ciężko określić jest jednoznacznie ich styl. A już na pewno za szufladkować do jednego gatunku. Grali na początku nawet muzykę z pogranicza death metalu, był heavy i symfoniczność. Dla tego ciężko też wybrać ich najlepszy album, bo każdemu co innego gra w duszy, jednakże moim takimi faworytami poza ostatnim „Sitra Ahra” są wydane w 2004 roku „Sirus B” oraz „Lemuria”. Rzadkie zjawisko wydać 2 albumy w tym samy roku i to po upływie 3 lat. Można by nawet pokusić o opisaniu tych albumów w jednej recenzji, choć tego nie zamierzam zrobić, bo dla mnie są to dwa wielkie dzieła, 2 osobne dzieła, które razem stanowią całość, no coś jak ostatnie albumy Avantasii. Album został wydany w podwójnym opakowaniu choć potem zostały wydawane osobno. Przygoda moja w sumie z tym zespołem zaczęła się od tych 2 albumów. Promocja tych albumów a to w sklepach muzycznych,a to w gazetach była zrobiona z takim szumem, że nawet ja jako osoba nie znająca tego zespołu była zainteresowana owymi dziełami. W takich przypadkach, największa rolę odgrywają okładki, bo to one mają zachęcić słuchacza do sięgnięcia po płytę, choć nie wie się co będzie w środku i w tym konkretnym przypadku się nie zawiodłem. Dlaczego 2 albumy? A to nie był kaprys muzyków po prostu przygotowując materiał na nowy album nagrali ponad 50 utworów, to też doszli do wniosku, że część trafi na pierwszy album, a część na drugi. Ogólnie trzeba przyznać, że albumy zostały przyrządzone z niezwykle dużym rozmachem i to pod każdym względem. Sam fakt, że wzięło udział w tworzeniu tych dzieł, aż 170 osób, a same nagrywanie ponad 9 miesięcy. Mamy tutaj również rozmach w instrumentach, bo są nie tylko klasyczne w stylu perkusja, gitara itp., otóż nie. Mamy różnego rodzaju instrumenty szarpane od mandoliny aż po bałałajkę. Tradycyjnie jest tez orkiestra z prawdziwego zdarzenia, no i także gdzieniegdzie można usłyszeć organy kościelne. Rozmach w muzyce jest ogromny i nie jeden heavy metalowy krążek takiego rozmachu nie ma, nie ma takiego poziomu artystycznego. Same albumy pomimo otoczki symfonicznej mają więcej heavy metalowego wydźwięku i to słychać w zestawieniu z poprzednimi albumami. Głównymi wokalistami są Mats Leven oraz Piotr Wawrzyniuk. Mats Leven ten gość pokazał klasę i dzisiaj śmiało zaliczam go do tych najlepszych wokalistów na świecie. Zadziwia także lider Christofer Johnsson pomimo tylu płyt, pomimo tak utrzymanego stylu przez tyle lat, wciąż jest powiew świeżości, wciąż są nowe pomysły, a to nie jest łatwe.
O tym, że jest bardzo heavy metalowo, świadczy sam otwieracz „Blood of the kingu” tutaj wręcz symfonika schodzi jakby na drugi plan. Jest naprawdę ostry i bardzo porywający riff, który w dodatku jest bardzo melodyjny. Utwór w całości prowadzi nie tyle Johannson co właśnie Leven. To jest jego popis umiejętności. Słychać chórki, słychać symfoniczne elementy, które dodają podniosłości, ale ich zadaniem jest właśnie dodać przestrzeni i klimatu temu heavy metalowemu wydźwięku. No i tutaj słychać naprawdę masę chwytliwych melodii. Tego trzeba usłyszeć na własne uszy. Genialny jest też „Son of the Sun”, gdzie partie wokalne powierzono dwóm Czeszką Anny-Marii Krawe i Urliki Skarby. Głos mają anielski, a ciężkie i zarazem melodyjne partie gitarowe, nawet nie psują tego anielskiego klimatu, ba dodają mu jeszcze większej melodyjności. Podoba mis się ten refren, taki prosty, chwytliwy bez zbędnych udziwnień. „The Khlysti Evangelist” również zdominowany przez heavy metalowe partie gitarowe, gdzie chórki i inne patenty symfoniczne schodzą na drugi plan i taki Therion podoba mi się najbardziej. Bardzo dobrze wypadają zwolnienia, które budują znów spokojny i taki melancholijny klimat. Również taki „Dark Venus Persephone” nastawiony jest na prostotę, melodyjność, gdzie wszystko zostaje wzbogacone o chórki i przeplatające się męsko – żeńskie wokale. O ile na poprzednim utworze było słychać sporo ciężkiego heavy metalu, o tyle tutaj momentami ociera się to o rock. Jest bujający riff, jest niezwykła melodyjność, która wysuwa się nad wszystkim innym. Niezwykłym klimatem charakteryzuje się taki „Kali Yuga part 1”, w którym dominuje mrok i posępny riff, taki w nieco doomowej oprawie. Tutaj słychać już troszkę nieco udziwnień, ale wszystko odegrane jest z głową. Podoba mi się przepych dźwięków w tym utworze. W „Kali Yuga part 2” jest przyspieszenie i jest energiczne granie znów pod heavy metal, a chórki inne patenty symfoniczne znów występują jak dodatek, jako taka wisienka na torcie. Utwór utrzymany w tonacji w miarę szybkiej i przepełniony melodyjnymi partiami instrumentalnymi. ”The Wondrous World Of Punt„ tak na początku mojego wywodu wspominałem coś o organach kościelnych i właśnie tutaj je słychać. Tutaj mamy praktycznie 7 minutową balladę z przepychem. Bez względu na nie zwykłą aranżację i tak emocje biorą górą. Niezwykły sentymentalny nastrój panuje na tym utworze. Słychać mandoliny, klawisze,oraz inne dziwne instrumenty. Piękny utwór i nawet jego czas trwania jest na ...korzyść. „Melek Taus” to kolejny energiczny utwór heavy metalowy. Symfoniczność zostaje tutaj ograniczona wyłącznie do chórków. Zaś mocy utworowi nie można odmówić. Zwłaszcza pod względem partii gitarowych utwór jest bardzo atrakcyjny. Więcej symfoniki zaś słychać w „Call of Dagon”, w którym oprócz gitar mamy tez inne instrumenty, które wydobywają przepiękne dźwięki, choćby flety. Wolne tempo, ale znów nastawiono się na klimat i melodyjność. Takie utwory to specjalność tego zespołu. Klimatyczny jest też „Sirus B”, gdzie można go uznać za utwór instrumentalny. Bo chórzyści wyśpiewują w kółko „Po tollo”. Tak w ogóle to utwór przypomina mi filmowe dźwięki Hansa Zimmer'a. Jest powolny, ale jest epicki i to bardzo podniosły. Magiczny utwór. „Voyage Of Gurijeff” jest to najcięższy, najszybszy i w ogóle wszystko naj. Z tym, że tutaj słychać motorykę power metalową. I to jest ostatni powód, który był niezbędny do tego, żeby mówić o perfekcji. No jest niezwykła energia w tym utworze, nawet chórki to zapewniają.

Tym albumem zacząłem przygodę z Therionem, tym albumem poznałem prawdziwy Symfoniczny Metal z prawdziwego zdarzenia, a nie jakieś Nightwishy czy też Within Temptation, oj nie Symfoniczny metal to Therion. Rok 2004 był dobrym rokiem jeśli chodzi o muzykę heavy metalową, ale z tego zwycięsko i wyróżniająco wychodzi tylko jedna płyta, a raczej płyty. Mowa o Sirus B i Lemuria. Oba dzieła pokazały jak grac pełen przepychu heavy metal, oryginalny i porywający, a oba albumy nie dość, że wydane w tym samym roku, to jeszcze oba są genialne i bez skazy. Dla mnie te dwa krążki są znaczące i są najlepsze jeśli chodzi o dyskografię zespołu. Therion jednak znów o sobie przypomniał za sprawa „Sitra Ahra”, który został stworzony w oparciu o podobną recepturę, aczkolwiek jest to album nieco inny i jest to historia na inną recenzję. Nie wstydzę się dać 10/10, ba jestem z tego powodu bardzo dumny.

środa, 29 czerwca 2011

STONEWALL - Victims Of Evil (2011)

Modne ostatnio się stało w muzyce heavy metalowej, granie w stylu lat 80. Jako, że to złoty okres dla metalu, wielu na tej muzyce się wtedy wychowało, to teraz młode zespoły próbują swojej szansy grając metal wzorowany na tamtym okresie. Nie inaczej robi młody band z Włoch, który się zwie Stonewall. Zespół czerpie troszkę z wczesnego Running Wild, Scanner, a momentami z innej wielkiej sławy prosto z Wlk. Brytanii – Iron Maiden. Choć zespół został założony w 2006 roku, to musiał grzecznie poczekać na swoje pięć minut. Tymi pięcioma minutami jest ich debiutancki album „Victims Of Evil”. Klimat lat 80 tutaj jest nawet tej okładce która zdobi ten album. Jest kiczowata, i taka bardzo kolorystyczna. Również i brzmienie takie charakterystyczne dla tamtych lat, z wysuniętą perką i do tego ten młody, surowy wokal. Czego chcieć więcej? Ano można jedynie chcieć czegoś na miarę tego co grały zespoły w tamtym okresie. Czy ten właśnie stanie się zespołem takiej klasy jak Running Wild? No przekonajmy się....

Zaczyna się bardzo dobrze bo od tytułowego „Victims Of evil”, który dobrze się prezentuje. Ma dobry riff, prosty aczkolwiek bardzo energiczny. Sam klimat nasuwa mi Scanner, który w podobnym klimacie się obracał. Gitarowo utwór brzmi bardzo dobrze. Aczkolwiek nieraz oklepany patenty tutaj nieco sprowadzają nas na ziemię, że to nic innego jak granie tego co sprawdzone. Zespół nie wiele daje od siebie, a liczenie na jakieś oryginalne wariacje jest nie na miejscu. Refren też prosty i ubogi, jak przystało na granie pod złote lata 80. Jednak szacunek, że utwór jak na swój długi czas trwania nie nudzi. Natomiast taki „Dark Revelations” czerpie dużymi garściami ze wczesnego Iron Maiden. Choć nie ma w tym nic specjalnego, ani tym bardziej nowego, to jednak słucha się tego z wielkim zapałem. Każda melodia, każdy wers jest szybko wchłaniany. Jest to chwytliwe i jednocześnie melodyjne. Słychać jak zespół wzoruje się na paru zespołach, konkretnie jednego nie wybrali i tak słychać trochę z tego, trochę z tamtego. Innym klimat prezentuje taki „War of the Worlds”, który gdzieś tam czerpie z Manowar i słychać że wokalista, jakoś nie radzi sobie z takim graniem. Szkoda, bo to jest mocny punkt tego albumu. Zespół potrafi grać to prawda, ale lepiej dla nich będzie jak skupią się na graniu własnego metalu, a nie jakieś tribute. Znów bardzo dobrze prezentuje się warstwa instrumentalna, zwłaszcza solówki. Jest to kolejny przykład w przypadku tego albumu, że ponad 6 minut dla utworu nie musi oznaczać nudę. Podoba mis się również taki „No more fear” a to z prostego względu, gra w stylu jednego z moich ulubionych zespołów – Running Wild. Tutaj się kłania „Gates To purgatory”. Tutaj tez jest wszystko dobrze rozegrane, aczkolwiek rzemiosło bierze górę. Ponadto nie ma tego luzu i radości z grania co było słyszalne w RW. Tutaj jest tylko naśladowanie, nieco ułomne, aczkolwiek miło się dalej tego słucha.”Feel My Blade” też podobne inspiracje muzyczne co poprzedni utwór. Jest to i energiczne, szybki i melodyjne, aczkolwiek brakuje tożsamości i trochę własnej woli w wkład własne w zawartość. Najlepiej prezentuje się z tego wszystkiego Guerrieri jako gitarzysta, z którego coś jeszcze może być. Był IM,był i RW, a w „Fight To Surve” słychać...Saxon i „Rock the nation”. Podobny riff, podobne tempo, choć wszystko gorzej podane. Monotonne trochę to, nieco bez pomysłu na jakiś riff konkretny. Refren tez podobny do tego z kompozycji Saxon. Poza tym solówka też skądś zaczerpnięta. Szkoda, że człowiek nie zna wszystkich zespołów świata, wtedy bez problemu by się wszystko wychwyciło. „We can Change the world” tutaj słychać nieporadność muzyków i brak pomysłów na własne granie. Przecież to jest ich debiut i powinni dać z siebie 100%, anie 50% i do tego kopiuj i wklej. No szkoda, po potencjał zespół ma. Ni to ballada, ni to szybsza kompozycja. Nijaki ten utwór. Na koniec mamy cover zespołu Sword „FTW”, który też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Kolejne tylko dobre granie, w którym rzemiosło jest na pierwszym miejscu.

Album nie trwa długo bo tylko 40 minut, a to akurat dobry pomysł był, bo w połowie album nieco siada i zaczyna nużyc, a przyczyn nudy należy się doszukiwać w monotonnym graniu, które nic specjalnego nie ma do zaoferowania. Tylko odgrzewane stare kotlety podane na nowo. Gitarowo album nie jest taki zły, dobrze się słucha kilku utworów, z naciskiem na tytułowy i „War of the Worlds” jednak brak pomysłów ogarnia słuchacza z każdej strony. Podobać się może klimat, brzmienie, wokal lat 80, ale granie pod swoich idoli to nie wszystko, to jest najprostsza droga dla muzyka, ale najcięższą drogą jest ta, w której trzeba dać wszystko od siebie, a zespołowi najwidoczniej się nie chce, pomimo że potencjał w nich dżemie. Choć z drugiej strony, nawet z własnym materiałem mogliby co najwyżej powalczyć o środkowe miejsca, bo do walki z zespołami grającymi nowocześnie i z pomysłem nie mają szans. Album kierowany dla tych, co nie mają co robić z czasem, słuchają każdej nowości, słuchają albumów w klimatach lat 80, ale tym co szukają czegoś konkretnego to odradzam, bo można sobie odpuścić i tak nic na tym nie stracicie. Ocena to mocne 6/10

COLDSPELL - Out From The Cold (2011)





Coldspell znany w pewnych kręgach szwedzki zespół grający hard rock, z elementami heavy metalu. Słychać trochę w ich graniu Whitesnake, Europe czy też Def Leppard. Zespół ma na swoim koncie debiut, który odniósł sukces w pewnych kręgach społeczeństwa. Mamy rok 2011 a zespół wraca z nowym albumem zatytułowanym dość wymownie „Out Form The Cold”. Nic nie trwa wiecznie nawet skład zespołu. W przypadku Coldspell zaszyły zmiany w sekcji rytmicznej, a więc pojawił Perra Johanson jako perkusista oraz Anders “Kebbe” Lindmark na basie. Mogłoby się wydawać, że zmiany mogłyby się przyczynić do upadku, ale tutaj wniosły świeżość i niezwykły poziom artystyczny, co przełożyło się na muzykę zawartą na tym albumie. Produkcją albumu zajął się znany Tommy Hansen ( Helloween). Szata graficzna tez bardzo hard rockowa i trzeba przyznać, że Eric Philippe odwalił kawał dobrej roboty. W roku 2011 dużo było hard rocka w stylu lat 80, w stylu Depp purple, to też i tutaj gdzieś unosi się duch Depp Purpli, aczkolwiek słychać tutaj w szczególności ich własną twórczość, a nie granie pod starych fanów. Tutaj słychać współczesny hard rock, autentyczny, szczery, przebojowy i buja od początku do końca. Słyszałem sporo hard rockowych płyt w tym roku sporo nie spełniała wymagań, a sporo przeszło moje oczekiwania. Sporo było płyt adresowanych do pewnych fanów, o tyle tutaj można płytę polecić nie tylko fanom Def Lepapard, czy też Depp Purple, ale każdemu kto kocha Hard Rock najwyższych lotów, zagrany z pasją, bujający, no i przede wszystkim przebojowy. Czego niektórym zespołom brakuje.
Nie kombinowano z tracklistą, gdzie na miejsce otwieracza dano „Heroes” utwór do którego na kręcono klip, który ma klimat lat 80. Micheal Larson okazał się jak słychać niezwykłym gitarzysta, który łączy w swoim stylu troszkę z Def leppard, a trochę z Depp purple, a taki styl grania wspiera też Matti Eklund, który gra na klawiszach partie, które nasuwają na myśl zespoły Ritchiego Blackmore'a. Obok nich mamy też Niklasa Swedentorp'a, który ma bardzo czysty wokal, który ma niezwykłą taką Hard rockową barwę i dość często brzmi jak wokalista Def Lepaprd. W sumie jak słucham sobie tego kawałka, to nie dziwię się że on został wybrany do promowania albumu. Jest to utwór bardzo melodyjny i chwytliwy, a to za sprawą porywającego riffu oraz prostego i bujającego refrenu. Utwór zresztą jak cały album jest bardzo gitarowy. Solówki są tego najlepszym przykładem. Tak się powinno grać hard rock z prawdziwego zdarzenia. „Run For the Life” to kolejny hicior, w którym jest luz, jest bujające tempo, jest łagodny klimat, ale wciąż słychać hard rock pełną parą. Klawisze znów dają o sobie znać i bez nich nie było to by takie przestrzenne granie. Warstwa instrumentalna, momentami przypomina Depp Purple, a momentami Def leppard. Refren znów bardzo chwytliwy, ale zespół ma takich asów więcej w rękawie. Znów muszę pochwalić pana Larsona za stworzenie bardzo dynamicznego sola. W takim „One in a millon” słychać one wielką gwiazdę hard rocka „Dokken”. Znów jest bardzo gitarowo, jest rytmiczny i bardzo chwytliwy riff. Wszystko jednak rozegrano łagodnie i z bajkowym klimatem. Refren tutaj jest porywające i łatwo wpada w ucho. Gdzieś podobny refren słyszałem bodajże w utworze Laverage „Mowie God”. Piękna kompozycja, a takich pełno na tym albumie. „Six Feet Under” tutaj najwięcej słychać tego Def Lepaprd. Nieco podobny, taki drapieżny riff, no i do tego luzackie podejście do refrenu i zaśpiewy w stylu „hej,hej” takie właśnie pod wcześniej wspomniany band. Bez względu na inspirację, utwór spełnia swoją rolę buja i porywa. Tym, którzy nie doceniają zespołu, którzy uważają że to słaby zespół, które kogoś tam kopiuje. To radzę najpierw posłuchać taki utwór jak „Time” dla mnie hicior roku. To jest petarda hard rockowa z prawdziwego zdarzenia. Szybki, melodyjny riff, nawet może podsunąć power metal. Potem mamy szybkie tempo i wszystko jest bardzo melodyjne. Podobają mi się też zwolnienia podczas zwrotek bo wokalista ma krystalicznie czysty wokal, to też idealnie się to komponuje wraz z spokojnym tłem. Refren jest magiczny i porywający. No jak to może się nie podobać? To dla mnie już jest klasyk, to będzie kawałek, który będę pamiętał po wszech czasy, bo odbił na mnie piętno. „Save Our Souls” też idealnie godzi hard rockowe szaleństwo, z pięknym spokojem i bajkowym klimatem. Znów w refrenie troszkę może słychać Def lepaprd, a to pewnie przez te chórki. Dobrym pomysłem było wykorzystanie kwestii „łoo,łoo”. Dla mnie kolejny przebój i dowód, że zespół jest kapitalny. „The King” początek spokojny, aż za bardzo, bo przyzwyczaili mnie do porywania gitarami. Tutaj jest wolno i uczuciowo. Takie granie też ma swoich zwolenników. Ale wraz z drugą minutą, zespół nieco pod ostrza granie i znów mamy hard rock pełną parą. Refren jednak jest znów powrotem do spokoju i piękna. Tym razem nieco słabsza kompozycja, ale idealnie pasuje do reszty. Brawo Larsson za zagranie takiej pięknej solówki. „The fate” kolejny killer i znów bardzo przebojowy. Niezwykły jest ten riff, taki bardzo fajnie bujający, a takie utwory ciężko dziś w przypadku hard rocka. I zespół nie odpuszcza również słuchaczowi przy „Seven Wonders” znów przebojowość, chwytliwość i pełno melodii. Znów hard rock, który buja. Jednak dziwi mnie jedno, sporo utworów za nami, a zespół wciąż wytacza ciężkie działa, wciąż buja, wciąż zachwyca, no niezwykłe. Podobne zachwyty są przy „Angel Eyes”, który też łączy świat ciężkiego rocka, co słychać przez całą kompozycję, z naciskiem na riff z światem pięknych refrenów, które pobudzają emocje. „Heading For Tommorow” też kompozycja energiczna, z elementami, które można by przepisać Def Leppard, choćby ten refren, który brzmi znajomo. „Out From The Cold” to kolejny utwór, które prezentuje idealnie z czym się miało do czynienia przez cały album. Znów piękny i chwytliwy refren.

Dla jednych płyta będzie pewnie popowa za sprawą prostych i bardzo chwytliwych refrenów, dla jednych będzie to może nic znaczący album, dla jednych takich jak ja będzie to album zawierający masę przebojów, sporo porywających riffów i bardzo gitarowego hard rocka, w którym słychać ducha lat 80, z tym że plagiatu nie ma. Hard rock obecnie nie ma za wiele do zaoferowania, to tez trzeba troszkę poszperać w internecie, żeby coś znaleźć. Oszczędzę wam czasu i sięgnijcie śmiało po ten album, bo warty jest tego. Takiego hard rocka słucha się zawsze i wszędzie z miłą chęcią. Zespół ma świetlaną przyszłość przed sobą i może nie raz dać o sobie jeszcze znać. Całość wyceniam na 9/10. Polecam.

KING DIAMOND - Conspiracy (1989)

Po sukcesie „Them” przyszedł czas na kilka zgrzytów w zespole Kinga Diamonda. To członek Kiss oskarżył Kinga o kopiowanie makijażu i groził sądem, to z drugiej strony zgrzyty między samymi muzykami. Zwłaszcza należy wspomnieć tutaj o samozachwytach perkusisty Kinga – Mikkey'a Dee, który uważał że jest tak samo ważny jak sam King i chciał podwyżki i skończyło się to jego wyrzuceniem z zespołu. Choć King znalazł zastępstwo w postaci Chrisa Whitremeiera, to jednak nie był zadowolony z jego poziomu gry. To też zwrócił się do Mikkey'a. Zgodził się, ale za godne wynagrodzenie. To też na następcy „Them” czyli na „Conspiracy” można zauważyć, że skład zespołu to king Diamond, La Rocque, Blakk, Patino, a niżej można doczytać się że perkusja została zagrana przez Mikkey'a Dee. Jednak perkusista nie zabawił długo u Kinga, bo przeniósł się do Dona Dokkena, potem przeszedł do Motorhead. Po raz pierwszy album został zarejestrowany poza terenami Danii, w skrócie w USA. Album nic nowego nie wnosi do stylu Kinga, to też fanom spodobał się bez dwóch zdań, gorzej z malkontentami. Dla mnie jest to bardzo dobry album, w którym jednak słychać już nieco brak pomysłów, nawet historia jest tego dowodem, gdzie King postawił na kontynuację poprzedniej historii. Sama szata graficzna też budzi nie smak, nawet powiedziałbym rozczarowanie. No cóż pierwotny projekt okładki nie przypadł do gustu wytwórni Roadrunner i w końcu postawioną no prostą, wręcz kiczowatą okładkę z Kingiem Diamondem.
Płyta właściwie często jest pomijana przez fanów jeśli chodzi o wymienianie tych najlepszych albumów, może to wynikać z tego że poprzednie 2 albumy były arcydziełami. Ciężko jest nagrać trzeci podrząd taki album. Jednakże zespół nie zszedł poniżej określonego poziomu, tutaj słychać jakby bardziej rozbudowane utwory, nastawienie na klimat, jednakże troszkę mniej atrakcyjna jest warstwa instrumentalna niż u poprzedniczek. Ba momentami album brzmi nieco lżej, nie ma takiego ognia co dwa poprzednie albumy, choć pomimo tych wad, wciąż mamy bardzo dobre heavy metalowe granie utrzymane w klimacie horroru. Dobrym rozwiązaniem okazał się ustawienie „At the Graves” jako otwieracza, pomimo tego że trwa...9minut. Jest to kompozycja rozbudowana, przepełniona różnymi ciekawymi motywami i nasycona klimatem grozy. Początek utworu robi za intro. Jest melodyjka która tworzy nastrój i jest to chwytliwa melodia. Jest mrok, nie pewność, tajemniczość, a to wciąga. Po upływie 2 minut zaczyna się już ta właściwa część. Jest to energiczne granie, które jest przemyślane, a przede wszystkim zawiera sporo ciekawych motywów, zwolnień tempa, a to porywa w całości. Bałem się, że kawałek będzie przynudzał, a tak nie jest, bo partie gitarowe potrafią zapewnić rozrywkę i prawdziwą ucztę dla uszu. Utworem, który posłużył do promocji tego albumu był „Slepless Nights”, który jest dobry, ale nie ma tej klasy co poprzednie utwory Kinga Diamonda. Bo i refren mało porywczy, a sam riff też nie wiele ma do zaoferowania. Niezbyt udane są też zwolnienia. Dobrze się tego słucha, ale to nie jest to na co się czeka. O taki choćby „Lies” jest lepszy kawałkiem, bo ma bujający riff, taki pomysłowy, nawet ma w sobie troszkę oryginalności. Jest żwawo, jest w miarę energicznie, a co za tym idzie, miło się tego słucha. Początek „A visit From the dead” przeraził mnie, bo usłyszałem akustyczną gitarę i w sumie zanosiło się na ...balladę co jest mało spotykane u Kinga. Szybko spojrzałem jaki jest czas trwania, no i tak ponad 6 minut to też liczyłem, że utwór się rozkręci i tak też się stało około w 2 minucie. Dobrze się tego słucha, jest ciekawy riff, jest popis wokalny Kinga, choć perfekcji i tak nie ma. Najlepiej wypada tutaj jednak refren, taki dość przeszywający. Nie wiele krótszy jest „The wedding dream”, który może pochwalić się fajny klimatem i pomysłem. Jest to kolejny mocny punkt albumu, konkretny kawałek z mocnym kopem. Jednym z moich ulubionych utworów z tego albumu jest „Amon Belongs to them”, który posiada niezwykłą melodyjność, a to akurat dla mnie istotna rzecz. Riff dobrze wypada, zresztą jak reszta część utworu. No i jest to też w miarę krótki utwór, który nie jest przesadzony z rozbudowanymi motywami. „Something Weird” ot taki krótki instrumental, który ma budować nastrój. Hmm jakoś mnie nie przeraził. Końcówka albumu to już nieco lepsze kąski. Choćby taki „Victimized” zagrany z pasją, z życiem, a nie brakuje tutaj zróżnicowania utwory przez różnego rodzaju motywy. Jest to jeden z tych lepszych utworów na albumie. Jeśli mowa o krótkich instrumentalach, które mają nas straszyć to taki „Let it be Done” spełnia tutaj swoją rolę. Jest to jeden z tych najlepszych takich utworów wypracowanych przez Kinga, jak się słucha tego na maksa i jeszcze w nocy, to można podskoczyć. Album zamyka również bardzo udany „Cremation”, który tym razem prezentuje bardzo melodyjny, ale jakże wpadający w ucho riff. Jest to kolejny instrumentalny utwór, który zaliczam również do tych bardzo udanych.
Arcydzieło na miarę dwóch poprzednich albumów? W żadnym wypadku, otrzymaliśmy tym razem bardzo dobry album, z typową muzyką dla Kinga. Choć tym razem mamy więcej rozbudowanych kompozycji, co jest czymś nowym dla Kinga. Jest niezła dawka melodyjności, nawet większa niż na poprzednich albumach, słychać to choćby w otwieraczu, czy w zamykającym „Cremation”. Znów mamy naprawdę niezły klimat grozy, choć historia nie daje tego poczuć po sobie. Sam album jest bardzo dobry i warty znania, jednak King nagrał lepsze od tego albumu. Krążek zamyka pewien okres Kinga, zamyka udane dla niego lata 80. Dla fanów pozycja obowiązkowa, dla reszty raczej nie. Ode mnie mocne 8/10

wtorek, 28 czerwca 2011

SCHEEPERS - Scheepers (2011)





Już od kilku lat mówiło się o solowej płycie znanego i lubianego wokalisty Ralfa Scheepersa, znanego z Primal Fear czy też Gamma Ray. Jako że jego firmowy band PF od paru lat się stacza, można było wywnioskować, że wydanie tego solowego albumu podyktowane jest inną wizją dotyczącej zespołu Primal Fear, można było wnioskować, że Ralf za prezentuje coś lepszego niż ostatnie wyczyny swojego zespołu. Może i domysły do czegoś prowadziły, ale wraz z każdą informacją, kto będzie grał, jacy goście do pomogą, i kto zajmie się produkcją, wszystko zaczęło sprowadzać owe domysły do martwego punktu, którym był Primal Fear. Tego się obawiałem, że otrzymam nic innego tylko nieco bardziej ubarwiony album PF tylko sygnowany nazwiskiem lidera tego zespołu. Sporo członków tego zespołu gra jako sesyjni muzycy do tego produkcja w rękach Sinnera, no i nic dobrego to nie wróżyło. Album niczego nie zwojował, nic nie wniósł do twórczości Schepersa, a sam album ma kilka mocnych momentów, kilka standardowych kawałków dla PF, ale najlepiej wypadają tutaj solówki.
Zaczyna się ot takim dobrym otwieraczem „Locked in Dungeon”, który ma typowy riff pod PF, nieco judasów się wdziera tylnymi drzwiami, to trochę melodii ciekawych słychać. Ale jakie to mało oryginalne, jakie to jakieś przewidywalne. Słuchać, słucha się fajnie, nawet tego prostego i chwytliwego refrenu. Trochę ciężaru i trochę pisków Ralfa i mamy gotowy kawałek. Nie narobiono się, a kilku słuchaczy przynętę chwyci. Szkoda , że Ralf nie pokusił o trochę oryginalności. Na plus, że brzmi to lepiej niż na ostatnim albumie Primal Fear. W tym utworze udziela się Mike Chlasciak , co jakoś nie przedkłada się to na poziom tego kawałka. „Remission Of Sin” też ma zadziory pod judasów, to też Ralf zaprosił swoją bratnią duszę jeśli chodzi o wokal, ex wokalistę JP – Tima Rippera Owensa. Utwór może się podobać, bo ma w miarę ciężki riff, nawet chwytliwy refren. No i znów na pierwszy plan wysuwają się ... jednak sola. Hmm zawsze w PF czerpano ze tradycyjnych judasów, a tutaj w „Cyberfreak” zalatuje to pod „Demolition” gdzie postawiono na nowoczesność i ciężar i znów można mówić o całkiem udanym kawałku. Choć zabrakło tutaj jakiegoś niszczycielskiego refrenu. Pomysł na granie było w „The fall”, gdzie zastosowane jakieś gregoriańskie chóry, jakiś symfoniczny patent, potem jednak spaprano to na rzecz kolejnej miałkiej kompozycji. Nuda wieje z każdego elementu tego kawałka. Gitary swoje, wokal swoje i tak wychodzi chaos. Jeden z najgorszych kawałków na tym albumie. Klimat fajny panuje w takim „Doomsday” gdzie postawiono na mrok. Szkoda tylko, że zabrakło pomysł na dalszą część utworu, gdzie beznadziejny riff plącze się z klawiszami. Znów jakieś to wszystko wymuszone, znów, ciężar na siłę wygrywany. Brzmi to bardzo nie zbyt dobrze, a jedyna myśl przychodzi na myśl „przełącz to do jasnej cholery”. Najbardziej kontrowersyjnym kawałkiem jest „Saints of Rock” i nawet to buja, nawet to chwytliwe. Może wiejskie, może i radiowe, ale nie jest to takie straszne, jak mogło by się wydawać. Choć i tutaj brakuje pomysłu na jakiś atrakcyjny riff, no i ten refren, tez pozostawia sporo do życzenia. Fajnie zostało utrzymane owe tempo w tym utworze. Połowa płyta a ja mam już dosyć tego co prezentuje Ralf, nawet goście nie pomagają, a świetne partie solowe marnują się w gąszczu tego przeciętniactwa. „Before The dawn” a cóż to tabletka nasenna? Nuuuda, ziew pierwszy i chyba ktoś zapętlił melodie wygrywaną na gitarze akustycznej, bo leci w kółko non stop. Brak jakiś pomysłów na całą resztą. Refren bardzo sztywny i sztuczny. Pobudka, coś się zaczyna dziać, a to za sprawą troszkę żywszego „Back on the track”. W którym wymieszane zostało heavy, to trochę rocka, czy też power metalu. I są dobre momenty zwłaszcza te nieco szybsze, ale reszta znów zawodzi. Nieskładny jest ten utwór. Ale klimatu mu nie odmówię.
Dynsty” tutaj słychać przede wszystkim Sinnera, reszta jest milczeniem. Głowa boli od tych dźwięków, i po pewnym czasie rozczarowanie przeradza się w ..gniew. No bo jak długo można tak katować słuchacza, jak można było nagrać tyle wypełniaczy? Gdzie te pomysły, które były charakterystyczne dla tego muzyka? Koniec co raz bliżej, a dobrych rzeczy tutaj było tyle co śniegu w lecie. Chyba na plus jest jedynie taki „The pain of Accured”, w którym wspomógł Ralfa Kai Hansen, rzecz jasno gitarowo. Jest to właściwie ballada, i muszę przyznać nawet udana. Jest tutaj kilka fajnych motywów, a wszystko przypieczętowuje naprawdę znakomite solo gitarowe. Ach Kai Hansen to jednak sprawdzona marka. Na koniec doczekałem się w końcu jakiegoś mocnego kawałka, a jest nim „Play with Fire”. Jest energia, jest chwytliwość,no i jest stara koncepcja PF. Szkoda, że w taką stronę Schepers nie poszzedł. No ten refren przepięknie, krótki ale bardzo treściwy. Dla tego kawałka było warto czekać, jednak jeden utwór nie zmaże tego brudu zostawionego przez wcześniejsze utwory. Ach, jeszcze zakończenie w postaci „Compassion”. Ulica sezamkowa? Powrót do przedszkola? Grania do ognia? Kolęda świąteczna? Chyba z każdego po trochu, dla mnie ten utwór to taki przysłowiowy „strach na wróble”, paskudztwo totalne.
Koniec i muszę przyznać słuchać od razu czuję wolność, pragnie do razu jakoś odreagować, przy najmniej w moim przypadku było tak. Są przebłyski w postaci „Play with Fire”, otwieracza, czy kawałka, gdzie swojego talentu użyczył K.Hansen. Jest to może nieco lepsze od ostatniego PF a może coś na równi. Brakuje pomysłu na cokolwiek, brakuje składu i ładu. Zamiast tego jest masa wypełniaczy, sporo chaosu, sztuczności i nieporadności. Szok, że wydał to tak znany muzyk jak Scheepers, szok, ze tylu znakomitości wzięło w tym przedsięwzięciu udział. Chciałbym coś napisać pozytywnego, ale nie potrafię, zawartość mi na to nie pozwala. Jedynie co mogę zrobić, to uratować słuchaczy przed stratą czasu na to „coś” lepiej zająć się plewieniem ogródka lub lepiej zrobić sobie kolejną kawkę i obejrzeć film. 4/10

BOREALIS - Fall from the grace (2011)

Słuchanie metalu to dla jednych kraina przede wszystkim, gdzie można wyładować swój gniew, swoją młodzieńczą frustrację, czy też jest też sensem życia. Ale czy ktoś z nas słuchaczy szuka czegoś więcej? Czy ktoś tak naprawdę zastanawiał się nad tym, że metal to nie tylko łojenie, to nie tylko dzika muzyka, że to nie tylko szalenie na koncertach. Że w tak nie zrozumianej przez większość mas ludzkich muzyce można też znaleźć piękno wszelkiej rozumianej muzyce. Czasami, rzadko bo rzadko, ale takiego piękna też wypatruje się w tej muzyce zwanej heavy metalem.. W zeszłym roku był to dla mnie Therion. W tym roku po przesłuchaniu kanadyjskiego Borealis i ich nowego albumu „Fall from the grace”wzięło mnie na refleksje. Że heavy metal jako muzyka może być jednak czymś więcej, biletem do krainy marzeń, ciepła i spokoju, gdzie liczy się tylko dźwięk wydobywający się z płyty. Tutaj jest magia i to przez cały czas towarzyszy słuchaczowi. Ale wyróżnia się tym, że jest to nie typowy i tak naprawdę ma jedno zastosowanie, jest bramą do lepszego świata. Nie jest to przynajmniej w moim odczuciu album, który mógłbym słuchać na koncercie, do imprez też nie, ale dla mojej indywidualnej podróży do magicznego świata jak najbardziej. Album jest harmonijny jeśli chodzi o dźwięki, muzyków, brzmienie, wszystko świetnie do siebie pasuje, nie ma zgrzytów, nie ma niesmaku. Słuchając tego albumu doszedłem poza wyżej wymienioną refleksją do takiej, że to jest jeden z nielicznych dowodów, że muzyka heavy metalowa nie stoi w miejscu też pomału posuwa się do przodu i to jest album na miarę naszych czasów, że tak powiem. Zespół ma wizję jak powinno się grać współczesną muzykę heavy metalową, z naciskiem na power metal, jeśli chodzi już o szufladkowanie i jest to świeże spojrzenie na ten rodzaj muzyki. Nie liczy się już łojenie, ostre riffy, choć i takich tutaj nie brakuje, nie liczy się darcie mordy, ale liczy się piękno w same sobie. I jestem jak najbardziej za, bo nie wszyscy muszą łoić bo i taka muzyka jest nam potrzebna. Jasne zaraz ktoś powie, hola zaraz ale już wstęp nieźle kopie w tyłek. Oczywiście, że jest mocny kop w tyłek, ale to chwilowe, bo zespół woli potrzymać nas w niebłogim stanie, otulić tym ciepłym brzmieniem i nie banalnymi melodiami. Mimo piękna,wciąż słychać z jaką muzyką mamy do czynienia i to też jest niezwykły sukces zespołu. „Finest Hour” to piękno i moc w jednym. Słychać zadziorność, słychać energię i melodyjność, ale to wszystko otoczone jest pięknem i bajkowym klimatem. Wokal tez idealnie się wpasowuje w graną muzykę. „Worlds I failed to stay”, to kolejny piękny utwór. Podoba mi się riff oraz klawisze w tle. I znów dużo spokoju, znów dużo fajnych melodii, które nie sposób ogarnąć w jednej chwili. Zajebiście plecom się ze sobą różne tempa. To trochę wolnego to zaraz szybciej. No te solówki to też brzmi pięknie, tak jakby ktoś chciał ukazać że gitara też nie zawsze musi być oznaką dzikości. Czyż refren tego utworu nie jest piękny i taki roztapiający. „Fal from the grace” to kolejne mocne i zarazem piękne uderzenie. Tutaj wysuwają się piękne melodie wygrywane przez gitary. I z każdym utworem wokalista bardziej mi się kojarzy z Jornem Landem. Może nie tak do końca, ale nie które kwestie w podobny sposób śpiewa. 'Where We started” jest to przykład, gdy inni pocą się nad tworzeniem pięknych i ciekawych melodii, temu zespołowi przychodzi to bez jakiś problemów. Słychać to właśnie w tym utworze. Proszę posłuchać tej niesamowitej aranżacji podczas solówek, klawisze i gitary i na kolana. „Breaking the curse” też oferuje piękny klimat, ale i tutaj nie brakuje pomysłów na partie gitarowe, nie brakuje chwytliwych tekstów, wszystko znów jest zgrane perfekcyjnie. Nawet wolniejsze tempo, jest tutaj idealnie dopasowane. Dalej jest podobnie, ale przy takim „Regeneration” - zespół jeszcze bardziej dokłada do pieca i jest coraz mocniej, chyba jeden z takich bardziej energicznych utworów na płycie, który udowadnia że w bajkowym świecie jest miejsce na spontaniczność. No i takie same opinie można napisać o kolejnych utworach magia.
Oczywiście w pięknym świecie, przepełnionym magią i bajkowym klimatem, nie mogło zabraknąć nastrojowej ballady, a taką właśnie balladą jest „Watch the wolrd Collapse” , w której główną rolę gra klimat i emocje,cała reszta z chodzi na drugi plan. Nie oznacza to wcale, że nie ma fajnych melodii, czy wzruszającego refrenu, to trzeba posłuchać samemu i dać się ponieść tej kompozycji. Nie zabrakło też mocnych, zadziornych kompozycji takich jak „Take you over”. W dalszym ciągu jednak wszystko jest wyważone, dalej jest piękno, ale taki utwór już porwać może nawet tych, którzy doszukują się łojenia. Najszybszym wg mnie utworem na tym albumie jest „Forgotten forever”, który jest najlepszym utworem, żeby sprawdzić czy to jest właśnie album dla nas. Zachwyt jest, ale album zawiera tyle motywów, tyle melodii, że konieczne będzie kilka odsłuchów, żeby w pełni poznać album.
Jeśli szuka ktoś czegoś więcej niż łojenie, czegoś magicznego, bajecznego, coś co uderzy w emocje i serce to może śmiało sięgnąć po ten album, reszta nacji dla których liczy się dzikość i ściana mocnych dźwięków może sobie darować, bo może nie dostrzec piękna tego albumu. Płyta jedyny w swoim rodzaju, póki co w tym roku. 10/10

DREAMTALE - Epsilon (2011)





3 lata temu poznałem pewien album o nazwie „Phoenix „ pewnego zespołu grającego melodyjny power metal prosto z Finalnadii. Jak się okazało, zespół gra już o dawna, a jego lider Rami Keränen, niczym Kai Hansen czuwa aby zespół podążał właściwą drogą. Na albumie z roku 2008, była to droga, która wiązała się z luzem, z radością i nie zwykłą melodyjnością. Były hard rockowe za śpiewki, było wszystko to czego nie miały inne albumy. Choć był to krążek numer 4 to jednak największe sukcesy zespół zawdzięcza pierwszym albumom, które fajnie się słucha, ale jakoś nigdy mnie nie oczarowały jak ten album z roku 2008. Zespół ugruntował swoją pozycję to fakt, choć z drugiej strony n ie było to łatwe zadanie, biorąc pod uwagę dość częste zmiany personalne. Jedną z istotnych takich zmian to nowy wokalista Erkki Seppänen , które bardziej znany zapewne jest rosyjskim fanom ciężkiego grania, gdyż jego występy wiążą się głównie z zespołem KYPCK. Jedno trzeba zespołowi przyznać, nie każe czekać fanom długo na swoje albumy. Praktycznie regularnie co 2 lata mamy nowy krążek, a w tym roku został wydany już album nr.5, zatytułowany „Epsilon”. Tym razem mamy typowy album dla tego zespołu. Jest radość, jest luz i melodyjne granie w granicach power metalu. Fani zespołu, jak i pokrewnych zespołów typu Freedom Call, Power Quest czy też Gamma Ray będą zadowoleni. Choć w tym graniu nie ma oryginalności, może nie ma żadnej rewolucji, ale fani o to nie proszą. Chcą kolejny taki sam album, z takim samym graniem. Wyszły różne albumy w tym gatunku, ale z takim radosnym graniem to na myśl przychodzi właśnie Dreamtale, Symfonia czy też Alestrom. To tyle tytułem wstępu. Taa piąty album, a jak słychać pomysłów nie brakuje na dobre melodie. To w jaki sposób jest otwarty ten album to jest wręcz perfekcja. Jedna z najlepszych kompozycji w kategorii power metal w tym roku. „Firestorm” to znakomity utwór, utrzymany w szybkiej tonacji, przy użyciu prostych, aczkolwiek, chwytliwych melodii. Refren też tutaj jest bardzo w padający ucho. Miło posłuchać jak toś jeszcze ma zapał w tym zawodzie, i leje na to co jest na topie, a co nie. Oni zawsze będą grać swoje. Super start i mamy jeden z najmocniejszych punktów na albumie. Numer 2 jest dla true metalmaniaków kiczem za pewne, pewnie pękają ze śmiechu, że to techno metal, albo inne dziwactwo. To ja powiem im jedno „Angel of Light” to zajebisty przebój, który by osiągnął międzynarodowy sukces w radio czy też na Eurowizji. Utwór prosty, może wiejski za sprawą tanecznych partii klawiszowych, ale przez to kawałek jest jeszcze bardziej chwytliwy i aż chce się tańczyć i śpiewać. Jest fajne tempo, jest moc podczas zwrotek, są i melodie,no a refren to czysta energia. Czy wam też się kojarzy ten utwór z Axxis? No i jeszcze te męsko- żeńskie wokale. Troszkę Sonaty Arctica, troszkę starego Stratovariusa słychać w następnym utworze to jest „Each Time i die” choć jest o klasę wyższy. Jest znów przebojowość i prostota. No bo czy można mówić o kombinowaniu i utrudnianiu przekazu, gdy się słyszy taki prosty, ale łatwo wpadający refren? Otóż nie, a dla mnie jest to kolejna mocna kompozycja z tego albumu, pomimo że może wydawać się to nieco oklepane. Zgrabnym utworem też jest „Where Eternal Jesters Reign” , w którym tez postawiono na szybkość i melodyjność, a ta recepta póki co się sprawdza. Słychać radość, nie ma napinki na sztuczne i techniczne granie. Refren tez może nie powala oryginalnością, ale słucha się to z radością i nie nudzi. W tym utworze słychać przede wszystkim jak ważnym instrumentem dla zespołu są...klawisze. To one podwajają melodyjność i cukierkowatość jednocześnie. Pierwsza połowę albumu zamyka kolejny mocny punkt krążka, a mianowicie „Fly away”, w którym słychać bojowość, podniosłość. Nie ma zbędnej szybkości, nie ma przeładowania jeśli chodzi o melodie i trochę ukryto ową cukierkowatość, a utwór sam prezentuje się okazale za sprawą dobrze rozegranych melodii i nieco wolniejszego tempa. Zresztą refren też nieco innego rodzaju, taki z emocjami został rozegrany. Nieco wyróżniający się jest „Reasons Revealed „ i pan Rami troszkę momentami przypomina Kiske, może nawet Bruca Dickinsona z ostatniego albumu. Co mnie kreci w tym kawałku, to taki magiczny klimat, bajkowy spokój. Refren też potrafi dodać skrzydła, ba momentami nawet wzruszyć.”Strangers Ode” to już typowy kawałek dla tego zespołu. Szybko i do przodu, choć tym razem słychać motorykę Helloween, nawet rami pod Kiske śpiewa. Szczerze niech sobie dadzą spokój, ile to już grania pod Keeperów było i jest. A tutaj jest to poprawne, ale bez jakieś większej podniety. Nie zbyt udany jest też „Mortal games” tylko dobry, albo aż. Brak jakiegoś charakteru, brak jakieś ciekawej melodii. Nic specjalnego. Podobne wrażenie robi kolejny utwór „ Lady Of A Thousand Lakes” , w którym epickość jest wymuszona. Całościowo też nieco nie składnie, raz jest dobrze, melodyjnie, a raz nudno. Jeszcze do tego długość utworu, prawie 6 minut, a jak słychać zespół nie radzi sobie z takimi kompozycjami. Jeśli już maiłbym wybierać wśród tych długaśnych utworach, to postawiłbym na ostatni czyli „March To Glory”. Tutaj przynajmniej znów mamy ciekawe motywy, chwytliwe melodie i bojowy refren. Słychać tutaj ten poziom jaki zespól prezentował na pierwszej połowie tego albumu.

Zaczęło się bardzo dobrze, potem w połowie tempo i poziom nieco spadł, potem różnie. Tak więc jest pierwszy wniosek..nierówny poziom. Pomysłów wystarczyło na kilka zajebistych kawałków i to wszystko, potem jest dobra mina do złej gry. Album fakt jest bardzo miły w odsłuchu, takiego grania wiele nie było w tym roku, to też krążek wyróżnia. Dla fanów radosnego power metalu pozycja obowiązkowa. Jeśli o mnie chodzi obok „Phoenix” jest to ich najlepszy album. To też ode mnie dostaje ten album mocne 7.5/10

JOE LYNN TURNER - JLT (2003)


Joe Lynn Turner to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów w heavy metalowym czy tez hard rockowym świecie. Znany z takich legendarnych zespołów jak choćby Depp Purple, Rainbow, Yngwie Malmsteen. Jednakże takie osobistości jak Turner nie siedzą z założonymi rękami, nie wygrzewają się na Honolulu. Oj nie Turner to jest zapracowany gość, bo także tworzy albumy pod własnym nazwiskiem, a takich krążków już sporo wyszyło. Jedne lepsze, jedne gorsze, jednakże moją największą uwagę przykuł album zatytułowany „JLT” z 2003 roku. Turner skompletował po raz kolejny zespół w składzie: John O'Reilly na perkusji. I przy pozostałych instrumentach, jest nieco więcej rąk chętnych do grania u boku Turnera to też na gitarze mamy: Al Pitrelli, Chris Cafferty, Joe Bonamassa, Carl Cochran, Chris Marksbury, John Bongiovanni, a warto podkreślić, że i sam Joe przygrywa gdzieniegdzie na gitarze. Paul Morris, Carmine Giglio, Lloyd Landsman, Jane Mangini - klawisze, a bas to Eric Czar, Greg Smith. No sporo tych muzyków, aczkolwiek nie przekłada się to na materiał, który jest utrzymany na dobrym poziomie. Powrotu do świetnych lata 80 nie ma, ale album przynajmniej zawiera jakieś pozostałości z tamtych czasów. Nie chodzi o brzmienie, nie chodzi o wokal i produkcję , bo to akurat nie zawodzi. Jak dla mnie zabrakło nie przebojów, zabrakło tez kogoś, kto mógłby wygrywać jakieś fajne riffy. Więcej słychać tutaj rzemiosła, aczkolwiek z drugiej strony miło jest usłyszeć Turnera w takim graniu. Bo różnie u niego to było w solowej karierze, gdzie było i łagodniejsze granie, nawet czasami ocierające się o aor, czy tez nawet momentami o pop- rock, teraz wrócił nie co do cięższego grania,za co chwała mu się należy. Zaczyna się od dobrego otwieracza, czyli „In cold for Blood” , w którym słychać starego ducha z Depp Purple czy Rianbow. Tylko riff jest nieco mało porywający, aczkolwiek bardzo miło się to słucha. Bo są tutaj i dobrze dopasowane klawisze, mocny zadziorny wokal Turnera, tylko jedynie można się przyczepić do partii gitarowych, ale nie oczekujmy wielkich jakiś popisów, bo Blackmore tutaj nie ma. Bardzo fajny taki rockowy wydźwięk ma „Jump start”, w którym można się delektować naprawdę bardzo bujającym riffem. I jest to kolejna dobra kompozycja z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Tutaj nawet niezła solówka jest, ale i tak największe brawa należą się Turnerowi za jego popisy wokalne. Takim utworem znów ocierający się o klimat utworów z Depp Purple jest „Dirty deal”, który jest jednym z tych najlepszych kawałków, pomimo że jest nieco spokojniejszy, utrzymany w nieco wolnym tempie. Pomimo tego faktu, mamy chwytliwy refren, a riff jest też zadziorny i nawet bujający. Może z Rainbow to ma nie wiele wspólnego, ale z graniem w którym obracał się Joe jak najbardziej. Warto najpierw posłuchać, za nim się podejmie zbyt pochopną decyzję w stosunku tego kawałka, jak i całego albumu. Turner dla mnie zawsze był specem od wolnych kawałków, to też i tutaj znakomicie wypada taki „Love don't Live Here”, w którym postawiono na emocje, choć klimat i wydźwięk nieco inny niż u Blackmora. Tak nasz bohater miał lepsze na swoim koncie, ta jest tylko...poprawna. Ale plusik za nawet chwytliwy refren. Bardzo mi się podoba „Excess” z bardzo ponurym klimatem. Tutaj już przynajmniej jest pomysłowy riff. Wolny, ale zapadający w głowie. Niektórzy zaraz wytkną, że to nudne itp., no to już kwestia gustu, ale w takich klimatach Turner sprawdza się znakomicie. Nawet solówki mają tutaj więcej ekspresji i uczuć. Mocnym punktem na albumie jest „Lets' go” taki mocny hard rockowy kawałek, z takim drobnym podcięciem pod Depp Purple. Prosty, ale bardzo chwytliwy jest to utwór. Takich klimatów trochę ma tez w sobie „Crying out Loud”, który jest też dobrze zagraną kompozycją. Znów wolniejsze tempo, znów nieco emocji się wylewa. Utwór nawet momentami buja, choć wszystko fajnie brzmi to jednak totalnego zniszczenia nie ma i nie będzie. Jednym z jasnych punktów na albumie również jest także”Fantasize” , bardzo energiczny, zagrany z pasją i z letkim ukłonem w kierunku Depp Puple. Znów tutaj należy pochwalić za riff i za chwytliwość.
Moim takim nr.1 jest bez wątpienia „Blood Fire” którym mógłby być gdzieś umieszczony na jakiejś płycie Depp purple. Jest taki fajny bluesowo – rockowy klimacik. Riff tez bardzo fajnie brzmi, tak właśnie w stylu Depp Purple. W końcu jakiś taki można rzec killer, choć ostrzegam, że też nie wszystkim przypadnie do gustu. „Drivin' With Eyes Closed” to killer w 100% taki zagrany z myślą o fanach Rainbow. Brzmi nieco jak taki Death Alley Driver, choć nie ma takiego kunsztu jak wygrywany przez Ritchiego riff. Jest szybko i energicznie i jest to kolejny mocny punkt tego albumu. „Hit The switch” wolny i ciężko zagrany, ale brzmi to nawet całkiem dobrze. Choć na ma już takiej klasy i takiej swobody co 2 poprzednie utwory. „Reprise” instrumentalny kawałek, który ma tez inny klimat niż te w Rainbow, jest ciężar i nie potrzebna spinka.
Dla fanów tego wokalisty płyta obowiązkowa, a dla reszty słuchaczy będzie to kolejny album tego wokalisty, który zawiera już pewien oklepany typ grania, bo co innego ma grac niż to co było prezentowane w Depp Purple, czy Rainbow, aczkolwiek nieco ten poziom i styl podania tego odbiega od tego prezentowane w tych 2 wcześniej przeze mnie przedstawionych zespołach. Jest to album równy i utrzymany na dobrym poziomie. Słychać sporo rzemiosła, ale nie które utwory zasługują na kilka krotne odtworzenie i wielbienie. 7.5/10 polecam.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

GAMMA RAY - Land of the Free 2 (2007)

Na początku gardziłem albumem Land of The Free part 2 Gammy Ray, nie podobał mi się jakoś ten album z początku, wyżej ceniłem sobie „Gambling With the Devil” Helloween . Powiem szczerze to nie było spowodowane tym, że są zapożyczenia,bo jakoś nie na to zwracałem uwagę jak nie którzy. Po prostu oczekiwałem coś w stylu NWO czy też majestic, a otrzymałem nieco łagodniejszy materiał, ale nie był też tak tragicznie, ponieważ połowa kawałków od razu wpakowała się do mózgu. Co mnie też nieco zniesmaczyło to wokal Kaia, nieco słabszy niż na ostatnich albumach no i jakieś niedopracowane brzmienie perkusji. Ale kiedy zacząłem się prać tym albumem było co raz lepiej,był moment że uważałem part 2 za lepsza od jedynki, hmm może dlatego że te utwory są bardziej przebojowe czy też koncertowe. Ale teraz po takim długim czasie mogę napisać co nieco o tym albumie.......

We współczesnym świecie bardzo popularne jest nagrywanie kolejnych,nowych części starych i kultowych płyt. Takie zabiegi przeprowadził choćby King Diamond z Abigail ,czy też Helloween z Kepper of the seven Keys. No i nadszedł też czas na nagranie drugiej części Land of the Free, albumu który był przełomowym nie tylko dla gammy, ale także dla tego gatunku, bo przecież dzięki nim napłodziło się tyle bandów power metalowych. Pewnie większość z was myśli. że to był skok na kasę albo coś, o tóż nie. Kai chciał zaznaczyć, że wracają do radosnego powerka, który był charakterystyczny dla nich od początku. Cały zespół był bardzo chętny, żeby grać właśnie taką muzę ,a że miedzy nimi była odpowiednia chemia, żeby taki krążek nagrać to też żeby daleko nie szukać postanowili właśnie tak nazwać swój kolejny album. Kai nie chciał, żeby to była kopia jedynki to też nie zaprosił tych samych gości, nie ma też Charliego Bauerfrienda. Nie ma też kontynuacji jeśli chodzi o teksty. Jedynka opisywała jedna osobę, jej przygody co było coś na miarę fantasy, natomiast dwójka ma jeden wspólny motyw który przewija się przez cały album: Wolność w różnych postaciach. W przeciwieństwie do Helloween , o Gamme byłem spokojny, dlatego że to Kai był odpowiedzialny za jedynkę, to on stworzył większość utworów, to on śpiewał i grał na gitarze, no a na dwójce, cóż mamy nawet lepszy skład. Dużym plusem jest to że album jest wyrównany, zróżnicowany i stanowi całość. A na album składa się 12 utworów, które dają ponad godzinę zachwytów przy przyjemniej dla ucha muzyce.

Album otwiera jakby szum,wiatr, po paru sekundach słychać typowy dla Hansena riff, melodyjny i wpadający w ucho i w ten sposób zaczyna się „Into The strom Pierwsze co my się nasunęło na myśl to że gdzieś coś podobnego słyszałem. Dobra od pierwszych sekund kawałek nieźle buja, słychać niszczącą grę Hansena i Richtera, to jest 100% gammy ray, bez jakiś zapożyczeń. Trzeba przyznać udany otwieracz. Podczas refrenów Kai naprawdę zajebiście śpiewa, pomimo że nie jest tak ostro jak na Majestic czy też Nwo. Sam tekst pcha się do głowy, który opisuje kogoś kto wyrywa się z normalnego świata, skacząc z burzy w burzę, szukając swojej krainy wolności.
Do tego ten prosty ale jakże niszczący refren. Jeden z mocniejszych utworów na albumie. Po nie całych 4 minutach słychać przepiękny riff ,który na myśl nasuwa od razu stary Land i tak zaczyna się w „From The ashes” szybki naszpikowany przyjemnymi melodiami. Już podczas refrenów genialna praca gitarek daję się we znaki. Myślę że udanym zabiegiem jest śpiewanie przez Kai :”ohh ho”. Utwór jest bardzo dynamiczny i radosny nie ma jakiś powiewy nudy. Na uwagę zasługuje solówa oraz refren. Tym razem tekst jest o podnoszeniu się z popiołów nudy. Często jest tak że wszytko się toczy po naszej myśli , popadamy w marazm .Jest to sygnał aby zebrać kolegów i poszukać czegoś nowego. Sam utwór jest bardzo dobrym utworem, który idealnie się sprawdził na koncercie. „Rising Again” to instrumentalny utwór, których o podobnym charakterze czy tez konstrukcji było sporo na jedynce. Nie mogło i tutaj czegoś podobnego zabraknąć!
Następny utwór to wg mnie najszybszy utwór na płycie.... „To Mother Earth” tak się zastanawiam dlaczego ten utwór wzbudził takie niezadowolenie wśród fanów czy też słuchaczy tego albumu, ale zakładam po tym co można przeczytać na forach, że to za sprawą „durnego” wg nich tekstu. Zaczyna się szybkim riffem, niesamowita praca gitar przez cały utwór z naciskiem podczas zwrotek. Co mnie pierwsze ujęło w tym utworze to akcent Kai podczas zwrotek, bardzo fajnie mu to wyszło. Nie obeszło się tutaj bez zapożyczeń. Ano słychać tutaj w pewnym momencie „How Many Tears” Helloween. Najsłabszym momentem w tym utworze jest oczywiście nie co słabawy refren,ale za to solówka nadrabia wszystko z nawiązka. Jedna z lepszych solówek jakie Gamma miała. Tekst tym razem o tym jak niszczymy naszą planetę i o tym jaka ona musiała być piękna.
Może i banalny tekst ,ale jak się zastanowić ile w tym prawdy,ciekawy czy w ogóle kogoś obchodzi nasze środowisko, może Kai kogoś ruszy swoim przesłaniem. Poprzednie kawałki były autorstwa Kai, kolejny „Rain” jest autorstwa Richtera i może nie jest tej klasy co „Send me Sign” czy też „Fight” ,ale to wciąż porządne granie. Po dzień dzisiejszy uważam, że to jest najcięższy utwór na tym krążku, już sam riff jest otoczony mocnym, nieco cięższym brzmieniem gitar. Bardzo fajny riff wymyślił Henjo taki bardzo wpadający w ucho. Co mnie też urzekło to jak Kai zmienia tony w swoim śpiewaniu. Raz ciszej, raz głośniej. Dobry zabieg. Do tego trzeba dorzucić bardzo chwytliwy refren. To zwolnienie w połowie jest takie dość podobne jak to miało miejsce an jedynce. Bardzo lubię jak Kai tak łagodnie śpiewa: „I try, but it's so hard to find ...” . Z naciskiem na końcową cześć gdzie Kai tak świetnie wykrzyczał. Utwór opowiada o tym jak bohater ma depresje, zawsze idzie przed siebie, a ta chmura deszczu zawsze jest za nim, ale zawsze z tej depresji jest jakieś wyjście. Bardzo udanym utworem jest „leaving hell”, który od razu wkradł się w moje łaski
Zaczyna się solówą Kai'a, dość nie typową bo w historii podobnie się zaczynał „March of time”
Świetny riff, melodyjny i zarazem zapadający w głowie. Podczas zwrotek Kai rządzi, świetnie jak tylko słychać bas i perkę. Udanym momentem jest : „Oh no, here it comes again..”Kai zawsze był zdolny wy myśleć jakiś niezwykły refren tak jest i tym razem. Ale do tego już się przyzwyczaiłem. Kolejnym mocnym punktem jest popis umiejętności Kai gry na gitarze . A tym razem tekst jest o relacjach w związkach. Nadchodzi czas że wiele z nich przypomina wojnę niż miłość .Zostawmy za sobą życie, które prowadzimy donikąd śpiewa Hansen. Czas poszukać czegoś nowego. Stąd takie słowa: "Opuszczam piekło .Zbuduje nowe jutro .Pocałuj mnie w dupę na pożegnanie bo już nigdy się nie spotkamy." I co to nie jest niby kawałek o życiu?
Podobnie jak na poprzednich albumach tak i tu Zimmermann dorzucił swoje 3 grosze. Jego autorstwa jest .... „Empress” bardzo udany kawałek, który okazał się idealny na koncertach. Kawałek świetnie bujał publikę .Słychać w tym wpływy choćby Accept. Utwór bardzo radosny, rozbudowany, który nieco się różni od poprzednich utworów. Tutaj pokazał naprawdę solidną robotę pod względem wokalnym. Kolejną rzeczą jest klimat, może nie jest jakiś nieziemski,ale przenosi mnie po prostu w inny świat. Kolejną rzeczą jest refren śpiewany przez chór niczym jak w Accepcie. Bardzo podoba mi się druga połowa utworu kiedy to następuje zwolnienie, wchodzi akustyczna gitarka, a potem ta melodia i tutaj jest panowie zniszczenie. I w ten sposób otwiera się znakomita gratka jeśli chodzi o solówki. Tym razem tekst jest o tym ze każdy z nas chciałby trafić na królową wampirów i namiętnie ja pocałować po to żeby wyrwać się ze codzienności i pójść za swoimi żądzami. Uważam że i tym razem Daniel stworzył znaczący dla całego albumu utwór.
Idąc dalej znów mamy kawałek Kai'a...”When The World”, który zaczyna się szybkim riffem, który kojarzy się z IM z okresu poverslave. Ale czy podobnie nie było z „Hell is thy Home”. Po paru sekundach , kojarzy mi się to już bardziej z gammą. I znów wpadający tekst śpiewany przez Kai'a podczas zwrotek i znów chwytliwy refren, ale to jest oczywiste że nie może być inaczej, bo przecież Kai zawsze miał głowę do tworzenia przebojowych utworów. Bardzo fajnie buja utworek podczas: „Save me, Hold me, Help me .Free me, Love me, Heal me”. Tym razem porusza kwestie tego że czasami ma się na sobie ciężar całego świata ,modli się wtedy aby się tego pozbyć. Nie daje na spokoju jaka będzie przyszłość zła czy dobra. Największe kontrowersje wywołał utwór Schlachtera ...”Opurtunity”, dlatego że ma dużo zapożyczeń z IM, ale piękności tego kawałka jako całości nie można odmówić ze względu na to co słychać podczas zwrotek, refrenu czy też ze względu na klimat. Nie jedyne co słychać to IM .Uważam że to nie fair. Zaczyna się spokojnie, słuchacz w czuwa się w klimat i po paru sekundach uderza mocny riff i wkracza Kai i bardzo udanie śpiewa zwrotki tak że wchodzą do głowy. Utwór fajnie przekombinowany, podobają mi się zmiany temp,wplątanie tylu wspaniałych melodii poza tymi zaczerpniętymi z IM. Bardzo fajny, podniosły jest refren czego można chcieć więcej. Tekst bardzo ciekawy. Opowiada o tym jak to jest być szczęśliwym mimo tego, że inni twierdza że to nie możliwe. Żyje się spokojnie kiedy nagle pojawi się szansa. To osoba, która chce coś sprzedać, coś bez czego jest się nie szczęśliwy np.sława czy pieniądze. Ale w końcu główny bohater odmawia, twierdząc że sam jest dla siebie szansą bez względu na to jaka ona jest. Track numer 10 to jeden z najlepszych utworów na tym albumie...”Real World”,oczywiście autorstwa Kai i trzeba przyznać, że utwór spełnił swoją rolę na Hellish Rock. Bo przecież to jest idealny utwór na koncert. O ile poprzedni kojarzył się z IM to ten znów mi się nieco kojarzy z „I want out” Helloween. Zaczyna się zajebistym riffem, od razu słychać rękę Kai'a. Bardzo fajny jest moment zwrotki, kiedy Kai śpiewa na tle basu i perki, podobny zabieg jak na I want Out. Oczywiście nie mogło się obejść bez chwytliwego refrenu. Tym razem tekst opowiada o tym jak pewni ludzie pod chodzą zbyt poważnie do spraw religijnych. Kai śpiewa że nie ma raju, Bóg jest iluzją, nie ma piekła czy też nieba. Na albumie jest jeszcze jeden utwór autorstwa Richtera...”Hear me calinng”, który jest krótszy od rain, ale jest równie zajebisty, a może nawet i lepszy. Duże wrażenie zrobił na mnie refren oraz partie gitarowe. Tekst jest o poszukiwaniu odpowiedzi na różne kwestie filozoficzne. Album zamyka najdłuższy utwór - „Insurection”, który jest jakby kontynuacją Rebellion in Dreamland. Utwór imponuje liczna zmianą temp, melodyjnymi partiami gitarowymi, genialnym wokalem Kai. Bardzo mnie zaskoczył porywający refren. Co mi też pod pasowało to że riff jest nieco podobny do Rebelion in Dreamland. Potęgą tego utworu są oczywiście pojedynki na sola. Dla mnie to jest majstersztyk i nr.1na tym albumie. Tekst jest o gościu, który znudzony obecnym stanem rzeczy przeprowadza rewolucje i ma zamiar wszystko obrócić w pył,jednak pod koniec rebelii dochodzi do wniosku, że nic tak naprawdę nie zmienił, wszystko jest po staremu.

Pora przejść do krótkiej konkluzji: Nie ma mowy o tak genialnym albumie jak NWO czy też Majestic, no a do jedynki porównywać tym bardziej nie mam zamiaru. Co mnie troszkę zaskakuje,to że panowie pomimo tak wspaniałego talentu do tworzenia hitów muszą od kogoś zapożyczać jakieś może i nieznaczące elementy, choćby od IM. Przecież jest ich stać na stworzenie zajebistych kawałków bez zapatrywania się w IM czy JP. No a sam album jest na bardzo dobrym poziomie utrzymany, wciąż Gamma liczy się na rynku, wciąż nagrywa solidną muzę która jest na każdą okazję ,ale jej głównym przeznaczeniem są koncerty i tym razem panowie nagrali naprawdę przebojowy album nadający się idealnie na koncerty. Ja land 2 traktuje jako drogowskaz zespołu w kierunku melodyjnego grania, a nie jakieś powroty do korzeni. I w porównaniu do Helloween świetnie poradzili sobie z tytułem, który niby zobowiązuje do czegoś. Obiektywnie wychodzi 8/10, lecz ze względu na rdzewiejący poziom tego albumu daje 9/10 wciąż jest świeży i miło w odsłuchu.

GAMMA RAY- Sigh no more (1991)

Wiecie co, tak patrzyłem na moje ulubione zespoły i stwierdziłem, że większość z nich ma na swoim koncie jakiegoś czarnego kozła, czyli album słabszy od pozostałych dokonań danego zespołu Do tej grupy zaliczę Judas Priest -point of entry ,Iron Maiden -no prayer.. no i Gamma Ray. Tak panie i panowie Gamma Ray ma wśród swoich killerskich krążków jeden album, który w porównaniu do debiutu i do swoich następców wypada średnio. A owy album został wydany w 1991 i nosi tytuł 'Sigh No More”. Jak dla mnie album średni z zawartością kilku zajebistych kawałków, ale oprócz tego znalazły się średnie kawałki. Co mnie drażni na tym albumie, to wokal, brak ostrości, pazura, czy dopracowania. Nie ma tego ognia co na następnych albumach, no i nie ma tego luzu co na debiucie. Po prostu nie wyszedł im ten album tak jak chcieli, zamiast power metalowego killerskiego albumu, mamy całkiem niezły hard-rockowy krążek,w który jest iskra power metalu! Na szczęście geniusz Kai wymyślił kilka mocnych kompozycji, które dalej zawierają to co najlepsze. Okładka dość uboga i patrząc w owym czasie na wyczyny brata GR, czyli Helloween, tez popełnił taki sam wyczyn i też nagrał album ze szczyptą hard rocka, który również ozdobiony został brzydką okładką. Na pewno każdy fan Kaia i Gammy Ray zastanawiał się w jakim kierunku zespół podąży po bardzo genialnym debiucie. No i szczerze każdy fan chyba został zaskoczony i to dosłownie. Bo zespól zamiast idąc za ciosem, wręcz opada z sił i nagrywa album gorszy od poprzedniczki i najgorszy w historii zespołu, choć daleko mu do ...gniota, aczkolwiek to już pozostaje do oceny każdemu z osobna.Po hft w zespole doszło do zmian w składzie: za perką pojawił się Uli Kusch, na basie Uwe Wessel no i na gitarze Dirk Schlachter,obecny basista. No i tym razem nad produkcją czuwał Tommy Newton, który czuwał również nad produkcja „Keeper of the seven Keys” Helloween. No więc nie ma co kaprysić, ale do brzmienia muszę się przyczepić, bo jest bez ognia, takie jakieś przygaszone i bardziej dopasowane na rzecz hard rockowego brzmienia. No to tyle tytułem wstępu po raz przejść do konkretów, czyli do tego co zawiera ten krążek. A zawiera 10 utworków, które maja w sobie nie wiele powermetalu....

Album otwiera takie niby odliczanie, czy coś w tym stylu, a po chwili uderza ściana dźwięku i wkracza „Changes” - jeden z najcenniejszych utworów na tym albumie, również jeden z moich ulubionych. Utwór zapisał się już do klasyków jeśli chodzi o Gamme z okresu Ralfa. Najciekawsze jest to że ten kawałek prezentuje inny styl gammy niz to z czym mieliśmy do czynienia na debiucie, jest to naprawdę słyszalne, ale również pomyślano o tym żeby kawałek miał małego kopa. Utwór zaczyna si ę można powiedzieć hard rockowym riffem , który może nie jest ostry, ale zachwyca pomysłowością. Podczas zwrotek Ralf jest tylko dobry, stać go na więcej. ( Kai lepiej wypadł na swojej wersji z blast). A gitary brzmią też tylko dobrze, nie ma ani ciężkości ani ostrości, jest tylko melodyjne, a tak nic ponad siły. Znakomicie wypadają wym kawałku solówki, są bardzo energicznie, takie do jakich nas przyzwyczaił zespół. Może i jest bardziej rockowo, ale w przypadku Kaia nie gra mu to różnicy, bo i tak co dotknie robi z tego genialny utworek. Ale jest małe zaskoczenie pod koniec, taka mała zachęta żeby nie wyłączać przedwcześnie tej płyty. Idąc za ciosem mamy genialny kawałek w stylu Gammy Ray do jakiego przywykliśmy, tylko że z większym kopem i z większa dawką mocy, mowa o 'Rich & Famous”, który również wpisał się do historii zespołu. Dla mnie utwór ten jest szczególny bo .... właściwie był to pierwszy utwór jaki usłyszałem od Gammy Ray. Ale była to wersja z Kaiem i po prostu zakochałem się w tym kawałku, od razu z kojarzył mi się z „I want Out” ( HELLOWEEN ).Ale kiedy usłyszałem wersje z Ralfem to byłem zszokowany. Ta wersja z nim jest sto razy gorsza, on śpiewa bez czucia, bez mocy, bez miłości, jakoś to tak przeciętnie brzmi to w jego w ustach. Tak czy siak jest to jeden z moich ulubionych numerków gammy. Pora przejść do dalszej części, w której będą spadki i wzrosty ciśnień. Zacznijmy od 'As Time Goes by”, który zaliczam do tych udanych utworów. Może nie jest to jakiś killer, ale jest szybki w miarę możliwości, melodyjny no i dobrze zagrany. Choć pomimo hard rockowego brzmienia, tutaj jednak więcej słychać power metalu. Wszystko utaj brzmi więcej niż poprawnie, a to głównie za sprawą ciekawie rozegranych partii gitarowych przez Kaia Hansena. Teraz pewnie mnie wyśmiejecie, ale cholernie podoba mi się kolejny utwór „Stop The war”. A czemu???? Bo jest to coś innego, bo jest to kawałek bardzo oryginalny, nasycony świeżością, nienagannym pomysłem oraz mistrzowską aranżacją. Słychać tutaj upust hard rockowego talentu zespołu. Kawałek poza tym utrzymany w bardzo bujającym tempie. Jak dla mnie jedna z ciekawszych pozycji na tym albumie. I jak wspomniałem są utwory, które sprawiają że spada ciśnienie słuchaczowi, takim kawałkiem jest „Father and Son” - jest to wg mnie nie udana ballada, jedna z najgorszych w ich karierze, niedopracowana, zbyt dużo eksperymentów. Końcówka zalatuje troszkę pod AC/DC. No i w ogóle zalatuje rockiem i aż się prosi o przełączenie na następny utwór. Nie podszedł mi i zresztą dalej tak jest. Może z Kaiem bym załapał, ale w tej wersji co tutaj mamy, jakoś nie potrafię. Narody , niewierni i ci którzy nie lubią gammy NA KOLANA! Ponieważ dotarliśmy do jednego z najbardziej cenionych kawałków z tego albumu „One With the World', który jest bardzo zabójczy, melodyjny, no i ta podniosłość. Coś niesamowitego, istne cudo. Kai przeszedł sam siebie. Idealna mieszanka power metalowej jazdy z niesamowitym klimatem hard rocka. Obok rich and famous to mój kolejny ulubiony utwór z tego albumu. Oj chłopaki się rozkręcili po tak udanym utworze jakim jest „One with the World” i mamy kolejny mocny utwór - „Start running” Jeden z lepszych kawałków w tamtym okresie zespołu, ale kompozycja wciąż brzmi świeżo i niepowtarzalnie,a zawdzięcza to jednemu z najlepszych riffów stworzonych przez ekipę Kaia Hansena, który wciąż intryguje, pomimo tylu lat. Jak dla mnie prawdziwy kąsek jeśli chodzi o power metal najwyższych lotów. Kompozycja mus dla każdego fana takiej muzyki. No i dalej mamy hard rockowy „Countdown”, który może i nie jest to zły utwór ,ale to nie jest Def Leppard,tylko Gamma Ray. No i za to duży minus. Bo tak naprawdę ,gdyby nagrali cały taki album to może bym tak nie skakał, ale mamy tutaj wiele kawałków, które prezentują ,że zespól nie zapomniał jak grać ostro i z wykopem i dla tego uważam że ten utwór nie mógłby znaleźć się na epce a nie na albumie. W skrócie średniak. „Dream Healer” to kolejny klasyk, który wywodzi się z tego albumu. Jak dla mnie moc i tyle. Prawdziwa uczta dla fanów Gammy Ray. Jest to najbardziej rozbudowana kompozycja na albumie, może nie jest to drugi HFT, może nie ma takich zajebistych solówek, ale tez ma kilka mocnych motywów, zwłaszcza z powolnienie w połowie kawałka, takie pod publiczkę na koncercie, co się nie raz sprawdziło. 'The spirit” to utwór, który nie zrobił na mnie większego wrażenia, kolejny średniak, który nie powinien się tutaj znaleźć i psuć całego albumu. Ale taki był okres, takie było wtedy czucie muzyki przez zespół i to jest zrozumiałe.

Podsumowujac: Ekipa Kai'a Hansena chciała poeksperymentować i spróbować czegoś nowego. Uważam, że nie był to dobry pomysł, bo po co kombinować skoro wszystko było ok na hft, trzeba było podążyć tą drogą dalej. Ale z drugiej strony, ten album pozwolił im pokazać światu, że potrafią grać nie tylko power metalowe łojenie. I tak można powiedzieć, że jednym album będzie się podobał, bo nie ma tutaj tej ostrości, i killer za killerem, a znów inni z tego powodu narzekają. No ja raczej należy do tej drugiej grupy. Mimo że album zawiera sporo mocnych kawałków, to jednak nie takiego obrotu sprawy się spodziewałem. Wolałem to wesołe power metalowe granie z hft. Ale tutaj z kolei gamma zaprezentowała się z innej strony, a czy gorszej no to już kwestia gustu. Dla mnie i tak będzie to najsłabszy album Gammy Ray, bo jednak GR to dla mnie zespół power metalowy, a nie hard rockowy. Jest to zespól Kai Hansena, który za każdym razem kiedy wydaje album, mamy do czynienia z wielkim dziełem, który nadaje naszemu życiu urok i sens. A po tym krążku niestety nie słychać tej ognistej gammy, czy tez tej wesołej co mamy na debiucie. Choć katastrofy nie ma i warto czasami zapuścić sobie Gamme Ray w wersji hard rock. No i wyceniam ten album na 7.5/10

KING DIAMOND - Voodoo (1998)

Ostatnio tak spojrzałem na swoją kolekcję Kinga Diamonda i tak jedna myśl nie dawała mi spokoju, tyle fajnych krążków nagrał ten artysta, tyle znakomitych albumów w solowej karierze, a ja mam wciąż wytypować ten najsłabszy album. Jednakże nie mam problemu wskazać, jednego z kandydatów do tego miana, a jest nim album „Voodoo”. Ten album poprzedził nieszczęśliwy wypadek samochodowy, który został zmuszony przez siły wyższe, w tym przypadku ze względu na długą rehabilitację Darrin Anthony musiał opuścić zespół. Jego miejsce zajął John Herbert. Zaczęto w nieco zmienionym składzie sesje nagraniową nowego albumu w Norman recording Studio, które należało do Andiego. Po raz kolejny nie zmienił się skład zajmujący się produkcją: King, La Rocque i Windfield. Sam King zajął się masteringiem. Tym razem pomysł na koncept i całą historyjkę Kingowi podsunął Chris Estes, dzięki to któremu King zaczął pogłębiać swoją wiedzę na temat praktyk voodoo. I ten motyw stał się głównym motywem albumu, który posłużył na tytuł albumu oraz historię całego koncept albumu. Historia znów wciągająca, a główną rolę odgrywa Salema oraz rodzina mieszkająca w pewnej miejscowości gdzie praktykowane są owe rytuały. Niestety owa rodzina nieustannie walczy z owymi praktykantami tej religii. Fabuła nasuwa mi pewien horror, który właśnie może zaciekawić tych, którzy wolą oglądać niż słuchać. Film nosi tytuł „Klucz do koszmaru” i jest warty obejrzenia. Rok 1998 i można powiedzieć, jedno troszkę czasu minęło od czasu pierwszego albumu pod szyldem KD, troszkę albumów już było to też można na tym albumie doświadczyć tak zwanego „zmęczenia materiału”. Jest klimat i jest groza, niby wszystko zostało tak jak było. Jednakże tym razem same kompozycje nieco zawodzą, nawet bardziej niż tylko trochę. O ile początek w ogóle stara się nam przekazać że jest inaczej, o tyle już po 5 kompozycje wszystko zaczyna wychodzić na jaw. Nie na korzyść jest długie rozciągnięcie albumu na 14 kompozycji i całość też nieco się dłuży. Brak jest też atrakcyjnych melodii, czy tez popisów. Jasne znajdą się kultowe kawałki, które należy odnotować i pochwalić, ale sporo kawałków pozostawia wiele do życzenia. Może zacznijmy od początku....
Lousiana Darkness” no i znów bardzo dobre intro z klimatem, z mrokiem i przede wszystkim można wyczuć tą tematykę Voodoo. Sam tam w tle nawet takie bambusowe bębny i jest to dobry start, ale na pewno nie najlepszy w historii króla. „Loa House” pierwszy raz jak usłyszałem ten kawałek, zwłaszcza ten riff to nasunęło mi się dziwne skojarzenie – THRASH METAL. Ale to jest dość odpowiednie skojarzenie, jest podobne wyrafinowanie, podobna drapieżność i styl rozegrania jak w wyżej wymienionym pod gatunku heavy metalu. Nieźle wymieszano to bo pomimo thrashowego riffu jest stary King. Jest zmiana temp, motywów, są melodie i wszystko rzuca na kolana. Ha jakby taki cały album by był to byśmy mogli się rozchwytywać i dawać maksymalne oceny, ale czar z upływem czasu i wraz z kolejnymi utworami pryska. Podoba mi się też refren w tym utworze, bardzo fajnie buja i nieźle też nastraja. „Life after death” też jest jakaś pomysłowość, jest chwytliwe wyśpiewanie przez Kinga, zwłaszcza owe „aah,aaaah”. Nieco zbyt ponury jak dla mnie riff, ale jest to wciąż dobre granie, choć pozbawione ciekawych melodii i nieco toporne. Dziwny, aczkolwiek bardzo atrakcyjny jest tytułowy „Voodoo”. Słychać, że mamy do czynienia z rytuałem voodoo. Słychać bambusowe bębny, są melodie i bardzo prosty, ale jakże chwytliwy refren. Takich pomysłów dziwnych, ale zapadających w głowie jest niestety mało, a sama płyta z czasem będzie przynudzać. „A Secret” tutaj sprawę stara się ratować szybkość. Jest to nieco żywszy kawałek, jest atrakcyjnie i nawet melodyjnie. Niestety forma wokalna Kinga pozostawia wiele do życzenia, a refren jest nijaki. Jedynie solówki są najbardziej wybijające się z tego nieładu i z tych przeciętnych dźwięków co zresztą słychać przez cały album. „Salem” ponad 5 minutowy kawałek, która bardzo mnie przynudza za każdym razem. Gitary brzmią fantastycznie, ale co z tego skoro wszystko szlak trafił z powodu braku pomysłu na jakieś melodie na jakieś ciekawe, wciągające motywy. Ot co dobre, nic nie warte granie. Starania słychać „One down two to go” jest mieszanina temp, jest jakaś wariacja, są jakieś ciekawe motywy wyśpiewywane przez Kinga, no i jest energia. Ten utwór można w liczyć do tych dobrych. Nic do wartości tego albumu nie wnosi taki „Sending of Dead”, pomimo że klawisze zostały rozegrane z pasją. Znów nieciekawy riff, który zamiast wciągać, to wnerwia i przynudza. Zabrakło pomysłu również na jakiś chwytliwy refren, jedynie solówki warte są odsłuchania, resztę należy przemilczeć. Jednym również z najlepszych utworów na płycie jest „Sarah's Night”. Rozegrane na wstępie partie klawiszowe przypomina nam o albumie „The Eye”. Jest nastrój, jest pomysłowość i jest luz. Nie spinki, nie ma udawania, że jest dobrze. Tutaj jest wylew emocji zarówno wokalisty, jak i wioślarzy. Taki fajny tytuł ma „The Exorcist” , a taki przeciętny jest. Znów słychać granie na siłę, gdzie nuda góruje nad resztą. To już lepiej się słucha takiego „Unclean Spirits”, który nic nie wnosi i raczej ma budzić grozę, ale przynajmniej nie przynudza, a ma w sobie więcej luzu niż cały album. „Cross of Baron Samedi” to znów tortury dla uszu i nie pomaga nawet zmiany stylu śpiewania przez Kinga. Ten utwór brzmi cały album, co świadczy o nijakości tego albumu, o jego słabym poziomie. Album kończą dwa krótkie kawałki, które mają napełnić album nastrojem, mowa o „If i only knew,” oraz „Aftermath”. Wrażenie po całości nie należy do pozytywnych. Nie smak, rozczarowanie, żal że w taki sposób została zmarnowana godzina czasu. 3-4 utwory są warte uwagi, zwłaszcza „loa House”, który jest przykładem jak miał brzmieć cały album. Tutaj jest pomysł, jest drapieżność i jest energia, gdzie jest to taki jakby wyjątek w przeciwieństwie do całego albumu, gdzie panuje nijakość, powtarzające się riffy i smętne refreny. Nie ratuje album ani dobra gra gitarzystów, wokal Kinga, klimat i historia. Fanem jestem i kocham Kinga, ale jak widać aż tak ślepo nie jestem zapatrzony i więcej niż 4.5/10 nie mogę dać, bo nie wypada. King na szczęście potem najwyraźniej zrozumiał swój błąd i wydał kolejne bardzo dobre albumu i znów wrócił na swój tron. Kto nie słyszał, niech sobie odpuści, kto słyszał już ten album, pewnie żałuje....

LION'S SHARE - Dark Hours (2009)

Wybiła mroczna godzina dla nas fanów heavy metalu jak i fanów szwedzkiego Lion's Share.. Godzina, w której nie ma czasu na sentyment, na słodkość czy też baśniowe melodie,oj nie. Jest to godzina pełna mroku, ciężkich dźwięków i brutalnej produkcji, a baśniowe melodie zostały pochłonięte przez melodie prosto z piekła. Tak wybiła godzina dla tego zespołu, a to za sprawą „Dark Hours”, który ujrzał świtało dzienne w tym roku. Spytacie dlaczego?
Dlatego, że w tym roku Lion's Share pokazał jak nagrać świetny album, który imponuję dużej grupie słuchaczom i jest dowodem na to, że jeszcze można stworzyć Arcydzieło, pomimo tego, że w gatunku już wszytko było. I choć na początku roku uważałem, że w kategorii heavy metalu, jest to rok niezbyt udany, bo z każdym dniem patrzyłem jak padają najwięksi. Były to albumy co najwyżej przeciętne, ale nadzieje w tą kategorię muzyki przywrócił mi Lion's Share. Przyznam się bez bicia, że zespół pomimo bogatej dyskografii jakoś nie trafił w moje ręce. A szwedzki band tworzy już ponad 10 lat, to też nie ma mowy o amatorach. Pomimo nie znajomości z zespołem, to jednak kojarzyło mi się znane nazwisko wokalisty - Nils Patrik Johansson. Nic wam nie mówi? A Astral Doors? Tak to on! Jednak są to dwa różne zespoły, które nie są bliźniacze. Jeden brzmi jak Dio a drugi no właśnie. Poniekąd dziedzictwo Black Sabbath się kłania, a z drugiej strony King Diamond, tak więc w żadnym wypadku nie są takie same zespoły. „Dark Hours” w zestawieniu z „Emotional Coma” wypada lepiej. Co może się wydawać nie prawdopodobne,choćby dlatego, że poprzednik był już bardzo dobrym albumem! Ale nie tylko własny krążek przebili, ale tez konkurencję w tym jakże udanym roku 2009.
Co do samego albumu...
Tak jak większość wydawnictw w tym roku tak i to ma bardzo dobrą produkcję,która idealnie pasuje do stylu zespołu. Oczywiście pozostały aspekty też zostały dopracowane i to widać choćby po szacie graficznej czy też kompozycjach. A skoro już jesteśmy przy nich to trzeba wspomnieć, że na album trafiło 11 utworów z czego każdy mógłby być singlem, każdy mógłby pretendować do najlepszego utworu na albumie czy też do miana arcydzieła. Dlatego, że każdy ma te cechy co mają właśnie takie hiciory. A wierzcie mi, że utwory jakie tutaj mamy można śmiało zaliczać do pierwszej ligi utworów roku 2009. Mogłoby się wydawać, że 11 kawałków to dużo, ale powiem wam, że zróżnicowanie materiału i stworzenie równych kompozycji powodują, że czas płynie naprawdę szybko. Na tyle,że wyda wam się, że album jest...krótki. Tak, zespół nie kombinuje z tracklistą i od razu na pierwszy ogień wystawił znany wszystkim wcześniej „Judas must Die”.Lepszego otwieracza nie można było dać. Szybki, pełen wdzięku, atrakcyjny pod względem melodii, partii gitarowych czy też pod względem refrenu. A wokal Johansona jak zwykle niszczy obiekty i co ciekawe nasuwają się skojarzenia z Black Sabbath z okresu Dio. Natomiast „Phantom Rider” kojarzy się z Kingiem Diamondem, choćby ze względu na melodie z początku utworu jak i samą sekcję rytmiczną. Nie wierzycie? Nie szkodzi, posłuchajcie momentu zwrotek i powiedzcie z czym wam się to kojarzy? Poza tym utwór ma ciekawe urozmaicenie, od wolniejszego po nieco szybsze tempo oraz przeplatanie się różnych partii gitarowych. Co mi się bardzo podoba w tym albumie,że mamy hit za hitem i właściwie nie ma kiedy odetchnąć od wrażeń jakie wywołują poszczególne kompozycje. A dowodem na to jest kolejny przebój - „Demon In Your Mind”. I wiele było spekulacji, że utwór ma kiczowatą warstwę instrumentalną stworzoną przez klawisze. Jak dla mnie to jest bzdura. Przecież to ma być melodic metal, a nie neoclasiccal albo symphonic jakiś. Ja mam bardzo miłe wspomnienia z tego utworu. Nie dość, że kipi energią to jeszcze ma niezwykłą melodyjność. I znów podobnie jak w poprzednim utworze mamy mocne przeplatanie się ciężaru z chwytliwymi melodiami. I nie da się ukryć, że to jest urok tego zespołu. Słuchając tego utworu nie da się powstrzymać od skojarzeń z Dio. Jak wspomniałem materiał jest zróżnicowany i nie kłamałem, bo „Heavy cross To Bear” to już inny kaliber killera. Jest wolniejszy, bardziej wyrachowany, pozbawiony jakiś dynamicznych partii gitarowych co nie oznacza, że utwór mdli i nudzi. Na szczęście nie. Pomimo innego charakteru idealnie pasuje do całości i nie drażni się z pozostałymi utworami, a to już nie lada wyczyn, żeby taki wolny utwór odnalazł się wśród szybkich przebojów, których tutaj jest pełno. Nie mogło zabraknąć cięższego kawałka, a takim bez wątpienia jest „The Bottomless Pit”, który przypadnie do gustu fanom mocnego brzmienia, dla których liczy się tylko kop i moc. Choć utwór faktycznie ma inne oblicze, to jednak nie psuje dobrego wrażenia jakie wywołuje album, a wręcz przeciwnie. No bo jak można ten kawałek inaczej potraktować niż jak kolejny killer? Cały czas laury i gratulacje zbiera Johannson, ale nie można pomijać pozostałych muzyków. Lars czy też Sampo, to oni sprawiają że album brzmi naprawdę mrocznie i tak klimatycznie. Dowód?” Full Metal Jacket”, w którym za każdym razem podziwiam niezwykłą sekcję rytmiczną, która tutaj jest na pierwszym miejscu. Zaraz za nią klasyfikuje się chwytliwy refren oraz bardzo energiczne solówki. Czego można chcieć więcej? Hmm, jedynie kolejnych tak świetnych utworów. Śmieszne prawda, myślisz o tym i tak jakby twoje życzenie zostało spełnione, bo „The Presidio 27”,to kolejny przebój, który ani na krok nie odstaję od tych najlepszych jakie mieliśmy okazję usłyszeć. Utwór charakteryzuje się niezwykłym zróżnicowaniem,bo mamy tutaj szybkie tempo,wolniejsze i o dziwo w oby dwóch przypadkach utwór niszczy. Przypadek?
Raczej Nie, a powodu należy szukać w niezwykłym talencie kompozytorskim Lion's Share.
Tak jest to kolejny przebój na tym albumie i jeszcze nie jest to ostanie słowo zespołu. „Barker Ranch” to następny utwór, który został skarcony przez słuchaczy, jakoby przez to że jest banalny i śmierdzi kopiowaniem innych. Nie zgadzam się z tymi zarzutami, bo utwór ma po prostu naturę prostego,melodyjnego kawałka i nie ma się co wysilać z tymi wadami, bo ich tutaj nie ma.
Natomiast co do samego utworu, ma bardzo wpadającą w ucho warstwę instrumentalną, a refren należy do czołówki refrenów roku 2009. Jeśli chodzi o szybkość to mam wrażenie,że „Napalm Night” wygrywa w tym konkursie. Niby brzmi znajomo,ale cóż poradzić w końcu już wiele zostało powiedziane w tym gatunku. Ale skupmy się na tym co najlepsze w tym utworze, a mianowicie...wszystko. Bo refren ,sekcja rytmiczna, wokal i cała reszta jest na wysokim poziomie i warta wzmianki. Tak, żeby było po równo, zespół dał nam jeszcze jeden ciężki kawałek - „Space Scam”Czy to ciężkie czy wolne i tak jest świetne, a to rzadkość. Ale w przypadku Lion's Share tak jest, bo sprawdza się w każdej stylistyce! „Najciemniejszą godzinę” zamyka „Behind the Curtain”, który jest najdłuższym utworem na albumie i co ciekawe tutaj nie postawiono na szybkość czy też melodyjność. Ale na klimat i urozmaicenie i w tym aspekcie też nie zawiedli. I choć kawałek nieco inny to i tak idealnie uzupełnia się zresztą tworząc całość.

Mógłbym właściwe ominąć podsumowanie bo wszystko wynika z powyższych zdań,ale cóż zrobią to frajdę tym którym nie chce się czytać.
Choć zostało jeszcze trochę czasu do podsumowań roku 2009 to jednak w tym przypadku można śmiało mówić o jednym z najlepszych albumów w tym roku i czy to mówimy ogólnie czy też pod względem heavy metalu. I nie ma to nic wspólnego z konkurencją, bo „Dark Hours” i w takiej sytuacji otrzymałby ten tytuł. Dlatego,że został dopracowany i nie ma w nim żadnych wad. Zespół dopieścił materiał do perfekcji, a dowodem tego są same kompozycje, pośród których nie znajdziecie wypełniaczy czy też dobrych utworów, bo są same świetne hiciory.
I jeśli tak mają brzmieć heavy metalowe albumy w przyszłości to jestem jak najbardziej za. 10/10