niedziela, 31 lipca 2011

CRYONIC TEMPLE - Immortal (2008)

Jeśli chodzi o Szwecję to jednym z ważniejszych power metalowych kapel jest Cryonic Temple a dla nie których to raczej już przeszłość a to pewnie za sprawą ostatniego albumu Immortal.I chyba jestem jedynym słuchaczem któremu ten album przypadł do gustu i właściwie nie wiem dlaczego większość postawiła krzyżyk na ten album. Album nie uważnie słuchała , albo po prostu usłyszała że nie jest to drugi In Thy Power i do razu sobie odpuściła? Wszystko jest możliwe. To że nie będzie to album na miarę genialnego In tHy Power było wiadomo nie od dziś, ale nie mogę w żadnym wypadku obrzucić błotem , bo jest to naprawdę dobry album z mocnym kopem.
To że nieco zmienili styl to źle? To żle że chcą nieco urozmaicić swoja muzykę?
Jasne że nie, ja to doceniam. Bo słuchając tego albumu nie mam zbytnio się do czego przyczepić ,produkcja jak i same kompozycje no po prostu się same bronią.
Żadnej rewolucji zespół nie dokonał, album też nie zalicza się do tych co zajdą wysoko ,ale do dna też nie można zaliczyć.
To tak tytułem wstępu...

Album tworzy 11 utworów, w miarę zróżnicowanych a sam album jest w miarę równy a że jedne kompozycje zostały przygotowane lepiej a inne gorzej to już inna sprawa. może zaczniemy od tego co pierwsze rzuca się podczas słuchania. Zgrabna produkcja, bez jakichkolwiek wad sprawia wrażenie naprawdę solidnej roboty, podobnie jest z szatą graficzną. Muzycy jak słychać też starają się jak mogą a najbardziej spodobał mi się wyczyn wokalisty,reszta też w normie. No to pewnie się zastanawiacie jak to jest z tymi kompozycjami?
Zaczyna się od mocnego kopa - Immortal który od razu sygnalizuje odejściem od powerka w stylu Helloweena a pójściem w kierunku Primal fear czy też innych podobnych bandów czerpiących co nieco z Judas Priest. I muszę przyznać że nowe wcielenie mi odpowiada ,przynajmniej zaskoczyli czymś innym, a nie 5 album podobny do reszty.Warsztat jest tutaj naprawdę bardzo dobry, niezłe sekcje instrumentalne, solówki szybkie i bardzo melodyjne oraz chwytliwy refren, dla mnie jeden z mocniejszych utworów na płycie. Nie mogło zabraknąć szybkich killerów takich jak choćby Standing Tall i znów mamy dobrą pracę gitarzystów ,dobry wokal, zapadający refren.
Znakomite chórki tez stanowią o potędze utworu. Ale gdy zawsze słucham tego utworu to dla mnie jest taką prawdziwą power metalową jazdą! Dla mnie jest to kolejna taka perełka.
Z dystansem podchodziłem do kolejnego utworu bo gdy zobaczyłem ile trwa to jednak miałem obawy czy 6 minut to nie będzie nuda i odsypianie utraconej nocki, ale Where Sadness Never Rests to jednak kolejny dobry utwór. może nie ma w nim nic szczególnego. Ale przyjemnie się słucha tego refrenu czy też riffu który imponuje fajnym mocnym brzmieniem gitar.
Dla nie których pewnie dziwny jest Beg Me, no w sumie się nie dziwie tutaj jest lekkie kombinowanie z riffem zwłaszcza podczas zwrotek. Ale nie będe ukrywał że jakoś słucham tego nawet za ciekawieniem. Można trzepać włosami ,można przy tupać nóżką,a najlepiej wypada tutaj refren. Nie wiele lepszy jest Freedom Calling który jest jednym z tych słabszych.
Takie trochę monotonne to. Ale nie wiem czemu,pasuje do reszty
Kolejnym moim ulubionym utworem na płycie jest Fear Of The Rage który zdobi jeden z najbardziej chwytliwych refrenów na płycie! Warty uwagi i aż dziwne że nikt wcześniej nie wspominał o nim. sekcja rytmiczna jak i cała reszta instrumentalna warstwa bardzo dobra i jeśli zespół będzie kontynuował taki styl to będę w pełni usatysfakcjonowany .
Mało ? Ok to może taki utwór jak Time was przekona.Noż kurna zajebisty utwór, nieco hansenowski riff, miłe tempo które buja od początku do końca. A refren znów rozwalił mnie na czynniki pierwsze. Kurde zniszczy na koncercie jak nic. Tak panowie kolejna perła!
Istotnym utworem jest drapieżny Fight To Survive którego nie powstydziłby się sam Primal fear. Znów świetny popis gitarzystów. Pewnie sie zastanawiacie czy znów mamy chwytliwy refren? Ano tak, nie inaczej Słowo killer będzie odpowiednie dla kolejnego utworu Train of Dustruction który też zaliczam do czołówki tego albumu .Szybki ostry z niszczącym refrenem, a partie gitarowe są wręcz perfekcyjne. A te chórki,miodzo! Nie mogło też zabraknąć ballady na tym albumie, a As I Sleep może nie jest jakąś tam genialną balladą, ale kurde podoba mi się ,trzyma klimat no i jest nawet przyjemna dla ucha.
No i na koniec Departure - utwór który praktycznie nic nie wnosi do albumu.
Mogli go spokojnie darować sobie. Instrumental i do tego słaby. Album mija mi za każdym razem bardzo przyjemnie i w ogóle jest może 2 lub 3 momenty gdzie bym coś może zmienił ulepszył a tak jestem zadowolony,bo album jest równy co jest dla mnie ważne no i ma zapadające w pamięci kompozycje które moim zdaniem gdyby były słabe,nie zostałaby mi w głowie.

Immortal to porażka? gwóźdź do trumny? a może kierunkowskaz, który sygnalizuję skręt w drogę wydeptaną przez takie zespoły jak choćby Primal Fear?
Gdyby miał odpowiedzieć ,wybrałbym opcję ostatnią, bo album nie jest porażką a bardzo udanym albumem który nie przyniósł im wstydu. Nie wiem czy tylko ja mam takie wrażenie,ale ten materiał jest o wiele lepszy od ostatniego Helloween czy też Primal Fear ,nie tylko lepszy ale i bardziej power metalowy. Plusów jest tu sporo, brzmienie, melodie, kompozycje, wokal, czy też nowe oblicze zespołu.Minusy? Hmm na pewno znajdą się 2 - 3 utwory które można podciągnąć ewentualnie do kategorii słabszych/wypełniaczy, ale gdzie dalej szukać owych minusów?
Myślę że większość wymieni tutaj zmiana stylu, ale czy jest ona aż taka drastyczna drodzy czytelnicy? Czy naprawdę ten zespół gra aż tak inną muzę, czy zmienił się nie do poznania? Uważam że nie!!! jest to wciąż solidny power metalowy zespół ,z którym będę się jeszcze liczył i wciąż czekam na kolejne albumy bo jest warto.. Ocena? 7 nie , 9 też nie ,ale 8.5/10 spokojnie daję ,i dodam że jest to istotny dla mnie album jeśli chodzi o rok 2008 jak i o zespół.

sobota, 30 lipca 2011

POWERWOLF - Blood of the Saints (2011)

Godzina 24:00, wybiła północ. Pora, która jest czasem budzenia się do życia wiele dziwnych stworzeń. Obce nie są wampiry, demony czające się w ciemności, wilkołaki. To czas w którym po raz kolejny budzi się z 2 letniego snu w mroku Niemiecki stwór, którego zwą Powerwolf. Krew, satanizm, chrześcijańska otoczk, i parodia to ich drugie imię. Nie jedną ofiarę już rozerwał na strzępy, a to pamiętają ci, którzy uszli z życiem przy „Bible of The beast”. Nie dla jednego fana melodyjnego power metalu to już legenda, któremu się opowiada swoim dzieciom. Legendy mają to do siebie że potrafią żyć swoim życiem. Tym razem nie jest inaczej. Powerwolf niczym niegdyś Rockn'n Rolf znany kapitan bandery Running Wild napisał swoją, a teraz to robi właśnie Powerwolf. Nie ma to nic wspólnego z piractwem, ale z pomysłem na bycie oryginalnym i rozpoznawalnym. Jasne tematycznie znajdą się również inne zespoły jak choćby przebojowy Bloodbound, aczkolwiek Powerwolf to nie tylko wampiry, kołki i odwrócone krzyże, to przede wszystkimi wilkołaki i srebrne kule. Jak to bywa w stadzie, ciężko wytrzymać 5 samcom, tak i tutaj jeden wilkołak - Stéfane Funčbre , którego zagryzł Thomas Dienner. Choć i jego kres bycia jednym z Powerwolf dobiegł końca. Niemiecki stwór nie zmienił się, wciąż rozszarpuje niewinnych, a tym razem za sprawą „Blood Of The saints” i nikt się nie schowa, nikt nie ucieknie przed geniuszem Powerwolf.

No nie da się rozpocząć opowieści, legendy bez wstępu. Tym razem Powerwolf sięga po sprawdzony patent. „Agnus Dei” podobnie jak 2 lata temu „prelude to Purgatory”. Pozwalał nam słuchaczom wejść do świata mroku, gdzie krew leje się hektolitrami, gdzie nie ma miejsca dla litości. Liczy się strach, mrok i klimat grozy, który kojarzy się z wilkołakami. Oczywiście nie zapomniano o tekście który wprowadza nas w cały temat. Są klawisze i mrok i to musi wzbudzać strach. Ten kto pamięta biblię bestii i pamięta tamte przypowieści ucieszy z pewnością „Sanctified with Dynamite „. Kto pamięta zdarzenie sprzed 2 lat, ten pamięta, że przebój to znak rozpoznawczy tego zespołu. Także i tutaj można uznać to za cechę, która łączy oba albumy. Co ciekawie słychać tutaj wcześniej wspomnianego przeze mnie Running Wild, tego przebojowego i bujającego. 4 minuty tutaj to będzie standard, dla jednych za krótko dla jednych w sam raz. A czy pamiętacie lata 70-80 gdzie takie czasy były na porządku dziennym? Są sprawdzone patenty, są chwytliwe melodie, do tego dopieszczony refren, który podąża za słuchaczem długo jeszcze po zakończeniu sesji odsłuchowej. Czymże byłby Powerwolf bez solówek energicznych, zapadających w ucho? Na pewno nie budzącym strach wilkołakiem, lecz wilczurem. Krew, krew to napój, bez którego wilkołak nie może egzystować. Tak więc mamy „We drink your blood” który posłużył za pułapkę dla słuchaczy. Tak świetnie zaprezentował naturę zespołu i to do słownie. Nie jest ani mylący, ani czymś innym niż cała reszta na albumie. Czyli prosty rachunek, tym którzy przypadł do gustu singiel,do którego tak na marginesie nakręcono fantastyczny klip, tym spodoba się cały album. Wracając do kompozycji zaczyna się niczym melodia z horroru. Melodia prosta i chwytliwa jak cały album. Jest skocznie i jest podniośle. Północ jest niebezpieczna bo jest kryjówka dla stworów a także dla morderców czyli „Murder at midnight”, który brzmi jak kawałek wyjęty z poprzedniego albumu. A więc wolny wstęp i szybsza cała reszta. Znów jest prostota i przebojowość. Nie ma się czemu dziwić, bo Powerwolf ostatnio stawia właśnie na te elementy. Uroczo wypada tutaj refren,a le nie tylko. To co mnie prześladuje od samego początku to solówki i nie raz uświadamiają mi że nie trzeba być znanym, żeby wygrywać chwytliwe partie gitarowe. Wspominałem nie jeden raz, także i teraz wspomnę, że Powerwolf lubi ciągnąć za sobą taką otoczkę chrześcijaństwa, tym razem tytuł albumu, klip do singla, a także organy kościelne, które najbardziej dają o sobie znać w „All we need is blood”, który brzmi jak brat bliźniak „Warewolves of armenia”. Nieco podobna rytmika, podobna skoczność. Uroczo wypadają tutaj właśnie owe organy, a także bojowe chórki. Prostota też odgrywa znaczącą rolę także i w tym kawałku. Co było charakterystyczne dla poprzedniego albumu także i dla tego jest. Spytacie co takiego? Przebój za przebojem, killer za killer. Powerwolf nie bierze jeńców ani w tym utworze, ani w „Dead Boys Don't Cry” jedna z szybszych kompozycji, nieco zagrana na wesoło. Ale jest podniośle, jest to także chwytliwe, a owo sekcja rytmiczna i przebojowy refren zostanie z tobą dłużej niż myślisz drogi czytelniku. Co ciekawe, czy mi się zdaję, czy pierwszy raz Powerwolf zaprezentował się w nieco wolniejszym klimacie zbliżonym do ballady. „Son a wolf” to utwór nieco utrzymany w wolniejszym tempie, aczkolwiek wciąż mamy ten sam Powerwolf, mroczny, chwytliwy, przepełniony niezwykłymi melodiami. Nie inaczej jest w przypadku „Night of Warevolves” gdzie zespół idealnie przechodzi z wolnego, mrocznego tempa w szybszy power metalowe popisy, to się kocha albo nienawidzi. Podniosły i jakże waleczny jest „Phanthom of the funeral” gdzie słychać waleczność Sabaton, a także skoczność i granie z polotem w stylu Running Wild co daje o sobie znać w partiach gitarowych czy w chwytliwym refrenie. Ale nie jest jednym z tych zespołem, nie jest kalką, jest to wciąż Powerwolf. #minuty minęły a tu kolejny, krótki ale również genialny „Die, die crucifed”. Tutaj o dziwo słychać klimaty wojenne. Jakiś tam odgłosy perki, który nakazuje nam marsz w otchłań wojny. Nie obyło się tym razem bez hymnu zagrzewającego do walki. Zespół ani nie myśli zmieniać sprawdzonych patentów, to też na koniec „Ira sacti” czyli coś w stylu „Wolves againts the world”. Gdzie również mamy średnio- wolne tempo, znów epicką podniosłość, znów heavy metalowy hymn, znów zakończenie płyty odgłosem burzy, wyciem wilka itp.

Po raz kolejny jesteśmy świadkami rzeźni, krwawej masakry, której autorem jest Niemiecki stwór Powerwolf. Rzeż którą nazwali „Blood of the Saints” stała się już legendą, którą będziemy opowiadać kolejnym pokoleniom. Że kiedyś w roku 2009, 2011 siał strach Powerwolf. Waleczny, przebojowy, pełen podniosłości, klimatu, pełen grozy. Nie szczędzą sobie też śmiesznych czy też bardziej periodycznych tekstów, ale wszystko jest kontrolowane. Wszystko zostało przeprowadzone z planem i z precyzją, której nie można przypisać innym zespołom. Mieli cel bycia jednym z nie wielu zespołów poruszających kwestie wilkołaków itp. i osiągnęli to. Są w tym najlepszy. Niegdyś Running wild się wyróżniał w stylu i poruszanej tematyce, teraz to samo tyczy się Powerwolf. RW ciągnął ten styl przez 20 lat. Ciekawe na ile lat starczy pomysłów Powerwolf? Miejmy że jak najdłużej, bo tak powinien brzmieć współczesny power metal. Przebojowy, melodyjny,a do tego przepełniony mrocznym klimatem, a nie wesołkowatym klimatem z smokami w tle. To już przeszłość, teraz czas na wilkołaki. Pytanie tylko czy dasz się zagryźć przez wilkołaka? Ja dałem i jestem jednym z nich. Nota: 10/10

piątek, 29 lipca 2011

OVERDRIVE - Angelmaker (2011)

Lata 80 dla heavy metalu to był złoty okres, ale mało kto wie że były też zespoły, które pomimo wydaniu albumów nie mogły utrzymać się na rynku i często znikały ze sceny. Tak choćby było w przypadku szwedzkiego Overdrive. Co by nie powiedzieć, zespół ma bogatą historią. Mało który zespół może pochwalić się 2 próbami wskrzeszenia zespołu, mało który może się poszczycić 23 latami przerwy, upraszczając to. Wszystko zmieniło się na lepsze wraz z przyjściem nowego wokalisty Per Karlssona, znanego również z innego wielkiego zespołu grającego heavy metal oparty o lata 80. W roku 2008 wydali pierwszy album po reaktywacji i "Let The Metal Do The Talking" może nie był zły. Ale na tym albumie, zespół chciał podążyć za zespołami, które grają nowocześnie, ale specjalizują się w tym od kilku lat. To też Overdrive musiał przemyśleć strategię na nowy album . Rozpoczęli tworzenie utworów. I choć album o tytule „Angelmaker” miał się ukazać wcześniej niż 2011 roku, to jednak warto było. Album nie jest takim sileniem się na nowoczesność, a raczej podróżą w czasie. Gdzie cofamy się do lat 80, gdzie stawiono na pędzącą sekcję rytmiczną, która zawsze była motorem dla całego albumu. Gdzie nie stawiono na to co jak ma brzmieć, tylko liczyło się co zespół czuł. To jest właśnie prawdziwy Overdrive, taki nieco staromodny, grający klasyczny heavy metal oparty o tradycję, nie zapominając o tym że mamy XXI wiek i słychać to. Jest nowoczesne brzmienie, za które jest odpowiedzialny Pelle Saether. Nie tylko koncepcja, styl grania jest ukłonem w stronę lat 80. Również szata graficzna jest jakby wyjęta z tamtego okresu. Tutaj Monowasp oddał klimat i w dobie grafiki komputerowej postawiono na tradycję i rysowanie w drodze ręcznej. Na album trafiło 12 kompozycji czyli więcej jak to bywało w latach 80.

I ledwie człowiek odpala płytę i już go atakują drapieżne dźwięki i co ciekawe nie pozbawione melodyjności i tego ducha lat 80. W taki o to sposób zaczyna się „Sings All over”. Tutaj nie ma ograniczeń, nie ma szczędzenia na ostrych partiach gitarowych, ostrym riffie oraz na szczędzeniu gardła przez Karlssona. Choć tutaj brzmi nieco inaczej niż w Portrait jakby nieco łagodniej, bardziej klasycznie. Dla mnie koleś jest jednym z najlepszych krzykaczy tego stulecia. Sekcja rytmiczna nasuwa nic tylko stare dobre zespoły. Tak więc mamy tutaj szybki riff, mamy ostre i czyste brzmienie a także chwytliwe melodie. Tam gdzie niektóre zespoły walczą żeby nagrać dobry otwieracz, tam Overdrive przychodzi bardzo łatwo. Overdrive potrafi być nie tylko ostry i szybki. Potrafi być nieco hard rockowy, potrafi być przebojowy i bardzo bujający jak w „In Gut We trust”. Tutaj Karlsson nieco się oszczędza, ale nawet w takiej postaci brzmi fantastycznie. Choć mogło by się wydawać, skoro brzmi hard rockowo to jest to łagodne granie. No właśnie w tym rzecz, że utwór w ogóle nie traci na poziomie ani tym bardziej na agresywności. Skoro mowa o agresywności to warto podkreślić, że taki jest właśni taki nieco power metalowy tytułowy „Angelmaker”. I po raz kolejny słychać że zespół kurczowo trzyma się 4 minut. Według mnie sprawdzona strategia, po co przydłużać i nużyć słuchacza, kiedy można sprawnie przechodzić w następne kompozycje. Jest to może i ostra kompozycja, może i szybka, ale nie pozbawiona łatwo w padających melodii, czy też prostych i urokliwych refrenów, czego mi brakowało na poprzednim albumie. Na albumie nie zabrakło też miejsce na cover mało znanej Fridy, czy Bonfunk Mcs ale bardzo znanego utworu „I Know There's Something Going On”, który tak naprawdę został stworzony przez Russa Ballard, odpowiedzialnego choćby za Since you be Gone Rainbow. Tak czy siak, choć kawałek jest bardziej rockowy, bardziej stonowany, bardziej radiowy, bardziej przebojowy to i tak pasuje do reszty kompozycji jak ulał. Choć interpretacja zespołu nie jest pozbawiona ciężaru czy też mocnego brzmienia. „Under trhe Influence” od samego początku przypadł mi do gustu i to pewnie przez skojarzenie z „Back in the Village”Iron Maiden. Co ciekawe mam wrażenie że jest to najszybsza i najbardziej melodyjna kompozycja na albumie. Z kolei bardziej rycersko i nieco mroczniej zespół brzmi w „On with The action”. Choć i w przypadku tej kompozycji nie zapomniano o chwytliwej sekcji rytmicznej na czele z agresywnym ale bardzo porywającym riffie. Jak na moje ucho refren tez odgrywa znaczącą rolę, bo tak naprawdę dzięki niemu kawałek szybko zostaje zapamiętany. Co też fajnie wyszło, to wyśpiewywanie przez chórki „ohhho” Jest to też jedna z najdłuższych kompozycji na albumie, bo trwa około 6 minut. Szczerze nieco mniej mi się podoba taki „See The Light” taki nieco bardziej stonowany, aczkolwiek też nie pozbawiony hard rockowego feelingu. Najwięcej na albumie jest takiego grania jak „To grow”, a więc szybkiego, agresywnego, lecz nie pozbawionego chwytliwych melodii. Nie wiem czemu ale porwał mnie też taki „Mother earth”. Taki bardzo koncertowy, gdzie można poszaleć przy skocznym wydźwięku, zwłaszcza przy porywającym refrenie. Jednak mógł być to nieco krótszy utwór. Znajomo brzmi „Its a Thriller” w którym najbardziej zapada w pamięci wokalny popis Karlssona przy wysokich rejestrach. Nie wiem czemu, ale bardziej mnie rajcuje ten szybki i agresywny Overdrive taki jak w „Cold Blood Chaser”. Gdzie jest krótko, szybko i do przodu. Ale nie ma mowy o fuszerce, to wciąż heavy/ power metalowa jazda bez trzymanki. Jak to bywa na koniec mamy długi kolos. Tym utworem tutaj jest „The Wavebreaker”. Właściwie zaczyna się nie typowo, wręcz balladowo. Akustyczna gitara, wzruszający wokal Karlssona. Jednak 10 minut trwania utworu dawał do zrozumienia, że to granie na czekanie. Czekanie na totalne zniszczenie. A te tutaj jest wręcz epickie. Cała sekcja rytmiczna jest skoczna , a riff iście rycerski. Utwór jest kopalnią ciekawych melodii, motywów i jest to kolejny killer.

Doszukać się wad w tym albumie jest ciężko. Jest ona przeciwieństwem poprzedniego albumu. Nie ma grania i podszywania pod kogoś kimś nie jest. Tutaj jest autentyczny Overdrive, grający klasyczny metal spod znaku lat 80, a więc z okresu w którym kapela się na rodziła. Teraz niczym feniks z popiołu powstała ponownie, a bym pokazać światu, że liczą się chęci i serce do grania. Tym razem dali się porwać swoim pomysłom, pozwoli dać się ponieść się swoim muzykalnym duszom, które związane są z latami 80. Tam gdzie wielu chce grać na siłę i próbuje się podszywać pod kogoś innego, tam Overdrive che być sobą. Jeśli chodzi o heavy metal roku 2011 „Angelmaker” jest znaczącym albumem który ukazuje, że wciąż jest zbycie na takie granie. No i w sumie dużo zespół zawdzięcza Karlssonowi, który ma głos jak dzwon i do tego potrafi z niego korzystać. Jak dla mnie wyciągnął zespół na wyżyny co dało w efekcie najlepszy album tego zespołu. Płyta obowiązkowa dla fanów muzyki heavy metalowej. Nota : 9/10

czwartek, 28 lipca 2011

RUNNING WILD - Gates to Purgatory (1984)

W dzisiejszych czasach ciężko o dobry debiut,o zespół który nie będzie zespołem jednej płyty, lecz będzie o sobie dawał znać za każdym razem, gdy będzie wydawał płytę. Takie rzeczy działy się tylko w latach 80. Weźmy choćby Running Wild, który zaczął z grubej rury za sprawą „Gates to Purgatory” i potem kolejne albumy były na podobnym poziomie. Tak więc Running Wild to potęga heavy / speed metalu nie tylko w kręgu Niemiec i to wie każdy fan
heavy metalu. I choć zespół obecnie przeszedł w stan spoczynku to jednak ich dorobek i wkład w tą kategorię muzyki jest ogromny. Ich albumy są naprawdę na bardzo wysokim poziomie i właściwie nigdy poniżej niego nie zeszli,bo nawet ostatnie wydawnictwa były co najmniej dobre.
Ale jak każda legenda tak jak i ta ma swój początek, a jest nim rok 1984r w którym to na świat wyszedł „Gates to Purgatory”. Wiem, że album może być różnie odbierany, jednak obiektywnie patrząc na ten album i na te lata to jednak trzeba przyznać, że jest to istotny album dla heavy metalu jak dla samego zespołu. Czemu? Bo tak naprawdę z Niemiec nic ciekawego nie wypływało, poza tym fascynacja NWOBHM też zrobiła swoje. A jednak przyszedł czas na ten kraj i lepszego okresu na debiut nie mogli znaleźć. Running Wild jest znany przede wszystkim z tematyki pirackiej i to pod każdym względem poczynając od muzyki aż po image. Jednak nie zawsze tak było.
Na debiucie jak i na drugim albumie zespół był typowym zespołem ubranym w skóry i standardowo
śpiewający utwory o tematyce...satanistycznej. Wiem, co teraz myślicie, pewnie grali black metal?
Ano właśnie nie,bo choć tematyka jest jaka jest, to jednak muzykę nie bardzo da się zaliczyć do black metalu. A co do samego stylu jest nieźle, ale zespół by nie pociągnął długo w takim graniu,
zbiegiem czasu stałby się jednym z wielu, ale Rolf przeczuł to i przemiana jaka nastąpi na 3 albumie spowoduję, że staną się zespołem jednym z niewielu. Jednak wszystko w swoim czasie, skupmy się na debiucie.
Pierwsze co się rzuca to dość niezła okładka, która jest odpowiednia do tego co grają, ale jak zauważyliście, nie ma żadnych szatanów, pentagramów i nic z tych rzeczy.
Natomiast jeśli chodzi o tytuły utworów, no to faktycznie do tyczą wątku satanistycznego.
Oczywiście największą rolę odegrał Rolf Kasparek, który podzielił obowiązki gitarzysty i wokalisty
i co ciekawe w obydwóch rzeczach jest bardzo dobry.
Co zespół zaprezentował na debiucie? Ano surowy heavy/speed metal z niemiecką precyzją, ale to jeszcze nie jest ten Running Wild, który wszyscy kochamy. Ale nie oznacza, że album jest słabszy. oj nie. To właśnie stąd pochodzą takie perły jak choćby „Prisoners of Your Time” czy też
„Genghis Ghan”. Skoro jesteśmy przy kompozycjach, to trzeba wspomnieć, że album jest równy, bo nie natrafiłem na jakieś słabsze utwory na tym albumie, a jedynie co może smucić, że początkowo na album trafiło 8 utworów, później jeszcze dorzucono 2 bonusy i łącznie dało to 10 kompozycji, które imponują bardzo wysokim poziomem oraz niezwykłą aranżacją.
Już sam otwieracz „Victim of States Power” to bardzo szybki kawałek, który charakteryzuje się niezwykła rytmiką oraz chwytliwym refrenem. Jednak trzeba też zwrócić na solówki w wykonaniu obu gitarzystów, to właśnie oni są tutaj najmocniejszym ogniwem!
Natomiast „ Black Demon” to nieco wolniejszy utwór, bardziej wyrachowany, w którym można się zachwycać choćby bardzo melodyjnym riffem,ale i refren jest tak przebojowy, że śmiało nadaje się żeby rozruszać publiczność. „ Preacher” pomimo wolnego tempa, tez prezentuję się co najmniej dobrze, a to za sprawą pomysłowego riffu i nie zwykłej mocy jak płynie z partii gitarowych. Ale jeśli miałbym być wyrocznią, to dla mnie jest to najsłabszy utwór na albumie
Pewnie nie wierzycie, ale „Soldier Of Hell” to kolejna perełka i tutaj imponuje już nie tylko wpadającym w ucho riffem czy też skocznym refrenem, ale zwłaszcza niezwykłymi solówkami, które są na tym albumie istotnym elementem. A słychać,że choć muzycy pierwszy raz nagrywają krążek, to jednak mają talent nie tylko w tworzeniu hitów, ale w wykonaniu.
Dla mnie zawsze najlepszym utworem z tego albumu pozostanie „ Diabolic Force”. To się nazywa petarda i to już chodzi nie tylko o dynamikę, szybkie tempo i mroczny refren,ale o partie gitarowe.
A mamy ich tutaj sporo, bo praktycznie pierwsze solówki już pojawiają się po pierwszej zwrotce i refrenie, a drugie nieco później i oby dwa te momenty zasługują na szczególne zainteresowanie.
Posłuchajcie tej melodii zagranej przez Rolfa, a zrozumiecie dlaczego to jest dla mnie najlepszy utwór. Tak, wspomniałem, że „ Diabolic Force” jest petardą, prawda?
No to ciekawe jak określicie „ Adrian S.O.S”? Bo jest to najszybszy kawałek na albumie i pomimo krótkiego czasu trwania, niszczy swoją energią i dzikością. Oczywiście nie tracąc tych wspaniałych cech jakie charakteryzowały poprzednie utwory. A jeszcze wyjaśnienie tytułu,jakby ktoś nie wiedział – Adrian Son Of Satan( syn szatana). I na koniec albumy trafiły 2 kawałki, które są najcenniejsze, dlatego że idealnie prezentują to co zespół będzie grał później w okresie pirackim.
Prawda, że „Genghis Ghan” i „Prisoneers Of Your Time” mają coś z tego okresu?
Poza tym są to największe hity z tego albumu, zwłaszcza ten ostatni, który jest grany na każdym koncercie zespołu, nawet na tym pożegnalnym. Spytacie co w nim szczególnego?
Ma chwytliwy riff i potrafi porwać publikę refrenem,podczas którego to fani śpiewają na życzenie Rolfa. No i jeszcze zostały nam dwa bonusowe utwory: „Walpurgis Night” oraz „ Satan”.
Idealnie pasują do albumu i to pod każdym względem nawet poziomem, a dobrze mieć jeszcze kilka minut muzyki więcej,czyż nie?

Jak sami widzicie, ciężko napisać coś negatywnego o „ Gates To Purgatory”, bo jest sporo plusów, poczynając od świetnych kompozycji kończąc na wykonaniu, a jedynie na co może ktoś ponarzekać to na brak pirackiej muzy, oraz na nieco surowe i mało perfekcyjne brzmienie, ale czy jest to faktycznie powód do zmartwień? Czy naprawdę te pierdółki stoją na przeszkodzie, żeby sławić ten album jak i zespół? Black Hand Inn ani Death Or Glory to nie jest, ale bardzo dobry debiut, o którym nie można zapomnieć jeśli mówimy o Running Wild. Nota 9.5/10

środa, 27 lipca 2011

TWINS CREW - Judgment Night (2011)

Twins Crew brzmi jak jak dowcip, ale to prawda słowo „ bliźniaki” jest tutaj kluczem. Dlaczego? Bo w składzie tego szwedzkiego zespołu właściwie wchodzą dwaj bracia Dennis i David Janglov, którzy są nie inaczej bliźniakami ale także liderami i założycielami zespołu. Band powstał w 2007 roku, ale do debiut przygotowywał się drobiazgowo i długo przyszło czekać na debiutancki album zespołu. Ideą tego zespołu było przede wszystkim łączenie stylu Judas priest, Helloween, Iron Maiden i wiele innych znanych wielkich zespołów, ale chcieli to wszystko opakować w nowoczesne brzmienie typu Pantera czy In Flames. Od momentu powstaniu do czasu wydania pierwszego albumu zespół wydał demo i epkę i wszystko się sprowadziło do tego ze musieli o własnych siłach wydać debiutancki album” Judgment Night”. Zespół nie kryje swoich inspiracji, ale trzeba przyznać że w żadnym wypadku nie daje to o sobie poznać, co pozwala być nie rozpoznawalnym i dać nieco oryginalnego grania.

To co w wielu zespołach jest potęgą i zachęca tak tutaj jest odwrotnie. Mowa o otwieraczu. A ten czyli „Eternal Nights” nie zachwyca w pełni. Jasne wszystko ładnie brzmi, zwłaszcza wokal Andreasa Larssona, który ma coś z Dickinsona i coś z Tonego Martina. Jakby nie było ma talent gościu, szkoda, tylko że reszta zespołu nie podłożyła mu fajnych dźwięków. Jest ciężko i melodyjnie to fakt, ale nic tutaj nie jest trafione. Miało być nowocześnie, a jest nijako. Chcą grać ciężko, melodyjnie i nowocześnie. Z tego nie wiele wynika. Ten utwór nieco mnie zniechęcił. Bardziej mi się spodobał styl jaki zespół zaprezentował w „Lucifer”. Jest mniej Heavy a jakby więcej Power Metalu. Jest ciężko, może nieco skocznie, ale jest mrocznie też. Nie ma sztywnych i nie atrakcyjnych melodii, ba wszystko jest bardzo chwytliwe. Tutaj wokalnie słychać coś z Roba Halforda. Jest tutaj i nowocześnie, ale nie zapomniano też o tradycjach. Solówki, riff, jak i cała warstwa instrumentalna została dobrze przemyślana. Takich utworów spodziewałem się oczywiście więcej. No co mnie zmartwiło, to że jest to jedna z najlepszych kompozycji i zarazem jedna z najkrótszych na albumie. Oczywiście jeśli power metal, to nie można pominąć w swoich inspiracjach Helloween, Stratovarius, a właśnie te zespoły słyszę w „Atlantis” i co raz bardziej zacząłem się przekonywać do zespołu bo wszystko zaczęło się układać. Znów dynamiczny utwór, czyli coś w stylu poprzedniego kawałka. Nie pożałowano tutaj ciekawych melodii poparte przez klawisze, nie zrezygnowano z riffu, który brzmi jak wyjęta partia z Helloween. Nowoczesność i czyste brzmienie świetnie kontrastują z ciężarem i melodyjnością co słychać zwłaszcza w solówkach. Twins crew to nie tylko szybkie power metalowe galopady, to też nieco wolniejsze i bardziej heavy metalowe granie tak jak choćby w „We re leaving Satan” gdzie ciężar, jak riff czy też wokal nasuwa Judas Priest. Ale z kolei tutaj jest nastawione wszystko na efekt techniczny, ograniczono melodyjność, chwytliwość, właśnie na rzecz technicznego wydźwięku. Ale i pod tym względem jest to dość atrakcyjny kawałek, gdzie jednak zachowano umiar i mimo to kawałek zostaje w głowie. Czyżby miał na to wpływ ten bojowy refren? Drugim najkrótszym kawałkiem na albumie jest sam tytułowy „Judgment Night” , który nic nie wnosi do albumu, a jedynie podtrzymuje napięcie przez jakieś opowieść. Tak, po takim przerywniku, można było się spodziewać jednego. Cisza przed burzą. Nie inaczej. Tak więc mamy kolejny killer „Light” odegrany w stylu power metalowym. Nie żebym był subiektywny czy coś, ale w takim stylu zespół po protu mnie zachwyca. Gdyby miał na tym albumie więcej takich kompozycji jak ta, czyli opartych o patenty wielkich wyjadaczy power metalu w połączeniu z nowoczesnością, to piłabym z zachwytu. Ale póki co jestem zadowolony. Bo jesteśmy na półmetku a do tej pory album brzmi naprawdę bardzo dobrze. Charakterystyczne dla tego utworu jest szybkość, dynamika, riff prosty aczkolwiek bardzo melodyjny, pojedynki na solówki czyli coś w stylu starego Helloween. Ale są tez wyśpiewki „hohoh” które nasuwają choćby Brave New World Iron Maiden. Bardzo umiejętnie zespół łączy patenty power metalu z heavy metalu. Jeśli mamy do czynienia z power/ heavy metalem to nie można się obejść bez ballady. Tutaj taką rolę gra „Tales Of hero” i może nie jest to nic specjalnego, może nie będzie balladą roku, ale hej czy każdy zespół robi genialną balladę? Jak dla mnie ta jest naprawdę niezła. O jej uroku decyduję niezła rytmika, spokojne i nieco klimatyczne tempo, ciepły wokal no i bardzo rozgrzewający refren, który naprawdę chwyta, a przy tego rodzaju kompozycjach jest to istotny element. No i te solówki nasuwają mi choćby „Tales that wasnt Right” wiadomo kogo. Jak dla mnie jedna z najlepszych solówek na płycie, która nastawiona jest na emocje, a nie na dzikość. Zespół jak i ja nakręcony prezentuje kolejny killer w postaci „My heart is burning”. Znów szkielet power metalowy i znów zespół nie szczędzi melodyjności i drapieżności. Była najlepsza solówka to teraz mamy najlepszy refren na albumie. Może i taki dość znajomy, może nieco hard rockowy, ale jakże fajnie buja. Również bardzo dobrze wypada na tle tych killerów taki „Protectors of Sky”. Niby podobne granie, aczkolwiek zespół unika powtórek i zlewania w całość. Stara się urozmaicić swoje kompozycje, przez nieco inny wydźwięk, gdzie tutaj jest bardziej skocznie, bardziej gitarowo. No i co ciekawe, zespół nie odpuszcza nawet w solówkach, gdzie również mamy sporą dawkę melodyjności i przemyślane zmiany temp, motywów, z takimi pomysłami zespół może daleko zajść. Nieco blado wypada „Its my Time” i to pewnie przez ten smętny wstęp. Nie wiem czemu, ale owa kompozycja jest jakaś taka przebojowa, skoczny refren, to szybki i łatwo w padający w ucho riff, a całość jest prosta i ma zadatki na przebój. Tylko w zestawieniu z poprzednimi utworami przegrywa, a tak to nawet dobra kompozycja. Natomiast taki „My own personal Hell” brzmi jak kawałek wyjęty z Firewind - Allegiance. Jak dla mnie jedna z słabszych kompozycja, nieco przekombinowana, a nie potrzebnie bo mogło być lepiej, o czym nie raz przekonywał mnie tutaj refren, czy znów genialne solówki.

Zaskoczenie to słowo które idealnie opisuje ten album. Po wstrętnym wstępie spodziewałem się wszystkiego, ale tak bardzo dobrego krążka....nie. Mamy tutaj naprawdę wszystko, bojowe refreny, bujające zaloty pod hard rocka, power metalowe galopady, szybkie riffy i nowoczesne opakowanie. Zespół ma inspiracje jak większość zespołów, z tą różnicą, że nie kopiują czyiś pomysłów, lecz tworzą własne. Album jest atrakcyjny pod każdym względem i w tym roku w gatunku heavy/power metal nie zostanie zepchnięty na same dno, nie zostanie zapomniany. Ba myślę, że nie raz będzie odświeżany przez słuchaczy. Zespół zaliczam do odkryć roku i spokojnie mogą powalczyć o miano debiutu roku. Mam nadzieję, że o Twins Crew nie raz jeszcze usłyszę w przyszłości, czego życzę sobie i wam. Nota : 8/10 Polecam.

LECHERY - In fire (2011)



Lechery mówi wam coś ta nazwa? Nic? Szczerze mi też przez pewien czas nie mówiła. Do czasu, gdy odkryłem zespół o takiej nazwie, który istnieje już od 7 lat i ma na swoim koncie i już 2 albumy. Co ciekawe za lidera zespołu uchodzi Martin Bengtsson znany niektórym osobom kochającym cięższe granie, a mianowicie fanom Arch Enemy i Armageddon. Pewnie zaraz pomyślicie że Lechery to zespół pokroju wyżej wymienionych formacji. I tutaj was zaskoczę. Zespół gra taki nieco old schoolowy metal, będący ukłonem w kierunku lat 80. Debiut „Violator” miał premierę w 2008 r i jego następca „In Fire” miał premierę właśnie w 2011 roku. Płyta może zamieszania na rynku nie wywołała, może nie pobije rekordów sprzedaży, a zespół zapewne wciąż będzie znany tylko małej garstce słuchaczom. Dlaczego? Bo In Fire tak naprawdę, jest tak jakby dobra rzeczą dla zatwardziałych słuchaczów heavy metalu. Nie znajdziecie tutaj świeżości, oryginalności, a raczej stare sprawdzone patenty.

Album został wypełniony 12 utworami i jedynie co może na wstępie nieco drażnić to oprawa graficzna, gdzie jest ujmując to łagodnie...brzydka i kiczowata jak dla mnie. Ale nie to jest ważne, lecz zawartość. Zaczyna się wręcz typowo bo od intra w postaci „Aweking” jest treściwe to trzeba przyznać. Nie ma kombinowania, budowania nastroju, lecz postawiono na melodie i chwytliwość a to już coś. Na pewno zaczyna się ciekawie. Robert Persson jako perkusista rozpoczyna kolejną kompozycję to jest „Mechanical Beat” i kiedy wkracza sekcja rytmiczna i gdy można usłyszeć główny riff to na myśl przychodzi wiele kapel, ale takim numer 1 jest Judas Priest. Kompozycja nie grzeszy oryginalnością, ale przyzwoicie wykonana i wysunięcie melodii, które są chwytliwe okazało się dobrym pomysłem. Brzmienie może i nie złe, aczkolwiek perkusja momentami brzmi niczym automat. Jest proste i melodyjne, co sprawia nawet miły odsłuch. Również bez większych ambicji zespół prezentuje się zespół w „Burning Anger”, ale jest to znów dobra porcja heavy metalu. Bez wątpienia dobrze się sprawdza Martin jako wokalista. O ile sekcja tutaj nieco kuleje, o tyle szybko nadrabiają to dość chwytliwym refrenem. Co by nie powiedzieć, jest to dobre rzemiosło i nic ponadto. Utwór szybko przelatuje bo i czas jego trwania wynosi trochę ponad 3 minuty. Dobrze, że w „Heart of Metal Virgin” postanowił zaprezentować jakiś konkretny killer. Śmieszny tytuł, jak i cały tekst, ale bez wątpienia jest to jeden z tych najlepszych kawałków na płycie. Dynamiczny, chwytliwy i zagrany z polotem. Jest zmiana temp, motywów i można nacieszyć się również bojowym refrenem. Takie proste, a takie genialne. Riff momentami nasuwa mi szybkie hity granie przez U.D.O. Również niczego sobie jest „Lethal” , który jest bardzo skocznym kawałkiem i naprawdę fajnie buja tutaj riff. Refren taki dość znany i chyba każdy będzie miał tutaj swojego konika w tym aspekcie. Kolejna dobra, aczkolwiek mało oryginalna rzecz. Po raz pierwszy jakoś zachwyciły mnie solówki, które do tej pory były no przeciętne, lub co najwyżej dobre. Póki co nie ma większego zawodu. Bardzo dobrze brzmi znów taki w stylu Judas Priest „ Cross the Line”. Skoczny riff, bujające tempo i waleczny refren i znów miło się tego słucha. Tutaj wszystko zależy od słuchacza. Szukasz czegoś do odprężenia to znajdziesz to na tym albumie, szukasz czegoś co wybija się przed szeregi, to od razu sobie możesz odpuści. Tutaj zespół ceni sobie tradycję i granie dla starych i wiernych słuchaczy heavy metalu. Również perkusista wypada tutaj o niebo lepiej niż na poprzednich utworach co zresztą słychać podczas chwytliwych solówek. Ani się człowiek nie obejrzy a to już połowa albumu za nami. Melodyjność i prostota to recepta, z której zespół nie rezygnuje nawet w kompozycji numer 7 czyli „Carry On”. Skoczne i może nieco hard rockowe granie, ale przyjemne w odsłuchu. Riff nie należy do ostrych, do szybkich tym bardziej, ale do bujających tak. I proszę, otrzymaliśmy nawet konkretny tytułowy „In fire”. Czekałem na tą kompozycję przyznam. Bo nie raz się przekonałem jak tytułowy kawałek potrafi zachwycić. I tutaj się nie zawiodłem i otrzymałem kolejny jeden z najlepszych kawałków na płycie. Dynamika, dzikość, powiedziałby nawet agresja to cechy tego kawałka. Tutaj na oklaski zasługuje Martin Karlsson za naprawdę ciekawe partię basu. Znów mogę pochwalić solówki, które są zagranie z luzem, bez spinki i przede wszystkim mają sporo ciekawych melodii. „All the way” może niczym zbytnio się nie różni od poprzednich utworów, może nie jest taki zły, ale mimo wszystko jest to jedna z najsłabszych kompozycji jak dla mnie. Znów słychać ukłon w stronę hard rocka. Aczkolwiek zabrakło jakiegoś pomysłu na dobrą sekcję rytmiczną i jedynie co zostaje w pamięci to nawet przyjemny refren. Na szczęście zespół szybko zaciera złe wrażenie kolejnym killerem w postaci „The Igniter”, który znów jest skupiony na dynamice i melodyjności. Natomiast nieco inne oblicze zespół prezentuje w „Lust for Sin”. Jest to bodajże najwolniejsza kompozycja na albumie, ale nie oznacza to że kiepska. Jest bojowo, nawet bardziej niż na poprzednich utworach i znów może nieco hard rockowy refren, ale fajnie buja. Ogólnie ciekawie to brzmi. Całość zamyka luzacki i najradośniejszy na albumie „ We all gonna Rock you Tonight”. Czyżby coś w stylu Living after Midnight? No publikę to rozgrzeje to nie nie ma nawet wątpliwości. I jest to dobra kompozycja, która świetnie podsumowuje całość.

Proste i szczere granie prezentuje Lechery na albumie In Fire. Fani heavy metalu lat 80 bedą zadowoleni. Jest to utrzymane w takiej konwencji, gdzie nie trzeba się wiele wysilać, a album i tak sam się pcha do uszu. Spora dawka melodii oraz rozrywki gwarantowana. Jest to album, który może się nie przebije, a mimo to będę do niego wracał, bo nie się ze sobą sporo radości i miłych melodii, które wpadają przy pierwszym słuchaniu. Nota: 7/10. Polecam

BLACK SABBATH - Mob Rules (1981)

Album Heaven and Hell odniósł ogromny sukces no i przed Black Sabbath stanęło nie lada wyzwanie nagrać album, który byłby nie wiele gorszy, a obawy były ogromne bo jednak rok to chyba za mało żeby nagrać arcydzieło.... Jednak był mały promyk nadziei, a mianowicie prawie ten sam skład co na poprzedniku, pisze prawie bo jednak pojawił się Vinnie Appice . W 1981 r światło dzienne ujrzał Mob Rules, który zaskoczył okładką,wg mnie dziwną, ale i też mroczną,choć nigdy mi się nie podobała. Mob Rules uważam za album bardzo dobry, ba nie wiele gorszy od poprzednika. Mamy do czynienia z bardzo dojrzałym materiałem, który nie jest przeznaczony do jednego przesłuchania i czekania na efekt, tą płytę trzeba się delektować dłużej,.bo ciężko wszystko posmakować za jednym uderzeniem. Produkcja albumu tym razem nieco inna , ale jak to fachowo nazwać? Nie ważne, grunt że pasuje do tych kompozycji i nadała innego wymiaru tej muzyce.
Muzycy na czele z Dio są w znakomitej formie to też słychać od pierwszych sekund.
Jednak tym razem album wydaję mi się taki bardziej posępny, ale wszytko zostało bardzo fajnie wyważone i dobrze zróżnicowane bo obok szybkich utworów mamy nieco melancholijne utwory które łapią za serducho.

Dobra koniec pitu pitu lepiej od razu przejdę do zawartości.
Album otwiera hicior Turn up the Night, kawałek oczywiście na miarę neon Nights, żywy , z energicznym riffem, który buja od samego początku. Słychać, że Iommi nie próżnował, oczywiście nie wiele ustępuje mu Ronnie, który wciąż trzyma wysoką formę wokalną. Co mnie wbija fotel, to chwytliwy refren. Natomiast utwór nr.2 to Voodoo, który jest już innym rodzajem kalibru, nie ma już takiej szybkości, ale za to tempo bardzo fajnie buja. W tym utworze zaś mocnym punktem są solówki Toniego. No nie można zapomnieć też o udanym refrenie. Dalej mamy prawdziwą perłę z tego albumu - The Sign Of The Southern Cross przepiękny wstęp akustyczny, a dio tak łagodnie śpiewa że serducho pęka. Po paru sekundach słychać krzyk " Its a The Sign Of The Southern Cross" ,mocny riff Tonniego i z utworu wydobywa się niesamowita energia. Nie da się ukryć że zmiany partii gitarowych oraz wokalnych tworzą z tego utworu arcydzieło. Nawet długi czas-7min jest w tym przypadku na korzyść. Po 3 ostrych utworach można odpocząć przy instrumentalnym E5150 - który przyprawia mnie o dreszcze za każdym razem. Nie wiem czemu ale przypomina on mi lata z Ozzym. Dobra rzecz! No i po 2 minutach słychać już potężny riff The Mob Rules- który jest kolejny zacnym utworem na tym albumie. na swój sposób energiczny i nie taki banalny jak mogłoby się wydawać. Wystarczy posłuchać co wyrabia Iommi ,no kunszt niesamowity.
Kolejnym utworem przy którym słucham w pozycji kolan to Country Girl! Znowu ma wspomnienia z okresu kiedy an wokalu był Ozzy. mocny,fajnie bujający riff, słyszalny bas który niszczy bez względu czy to początek czy koniec. Dio też dużo robi bo nadaje utworowi zajebisty klimacik! Bardzo dobrze prezentuje się Slipping Away- który jakoś tak mało Sabbathowy jest, ale to moje takie osobiste spostrzeżenie . Riff może nie rzuca na kolana, ale idealnie pasuje do reszty z tej płyty. Solówki zaś może nie są jakieś drapieżne, ale błyszczą chociaż pomysłem a to już coś.
Kolejnym mocnym punktem na albumie jest oczywiście Faling Off The Edge OF The World- zaczyna się melancholijnie ,bardzo spokojnie a Dio śpiewa swój tekst jak by wyznawał komuś miłość ogółem bardzo mnie wzruszył w owym początku,jednak miłe myśli przemijają wraz z wejściem riffu .Jest posępnie, mroczno i nawet ciężko. Ale o dziwo utwór przekształca się w szybką bestię . Już przy zwrotkach niszczy partia gitarowa oraz wokal Dio, prawdziwa moc kipi z dźwięków. Album zamyka Over and over- który można za klasyfikować do ballady. Powiem że serce mi się kraja, kiedy słyszę takie utwory. Bardzo dobrze przyrządzona ballada z bardzo efektownymi solami oraz doniosłym głosem Dio który wczuwa się w partie Tonniego odśpiewując swoje partie z wielką pasją. I w takim wielkim stylu kończy się album

Teraz wypadałoby by to jakoś zebrać do kupy i zachęcić tych co może jakimś cudem nie słyszeli tego albumu. No więc mamy do czynienia z kolejnym świetnym albumem tego wielkiego zespołu ,albumem który może nie osiągnął tak wielkiego sukcesu jak heaven and Hell i tak po cichu się zastanawiam dlaczego?Czyżby parcie na inne gatunki? Bo argument, że ten album jest słaby jakoś do mnie nie przemawia,bo krążek jest nie wiele gorszy od poprzednika i to mówię z czystym serce a nie dlatego że mam obsesje na punkcie BS czy też Dio.Czy albumem jest mniej przebojowy? Na pewno nie, jest sporo hitów i to w podobnej ilości co na poprzedniku! Brzmienie? Też nie, jest może inne,ale idealnie pasuje do kompozycji , a to już duży sukces! Stylistyka? I to już chyba prędzej, bo jednak dominują takie nie co bardziej posępne utwory, ale to taki powód na siłę szukany, bo tak naprawdę album jest dla mnie genialny, nieco gorszy od HAH pod tym względem że jednak tamten wyszedł pierwszy i to swego rodzaju świeżość,no tutaj jest to kontynuacja w pewnym stopniu poprzedniej płyty. No i nieco Sliiping Away troszkę jakby odstawał. To tyle jeśli chodzi o plusy i minusy w streszczeniu. Tak czy siak nie znać tego albumu to wstyd, i lepiej to nadrobić czym prędzej bo nie znać takich pereł jak Turn up the Night, Faling Off The Edge OF The World, The Sign Of The Southern Cross; Country girl czy też The Mob Rules to obciach. Nota 9.5/10

wtorek, 26 lipca 2011

GAMMA RAY - Insanity & Genius (1993)

Po dobrym Sigh No More Gamma Ray praktycznie długo nie dała czekać fanom na kolejny krążek, bo już 28 września 1993 zespół wydaje kolejny album, który został zatytułowany
„Insanity & genius” i co bardzo ważne jest to ostatni album z Ralfem, jest to album , który zamyka pewien dział w historii Gammy Ray. Większość osób zastanawiało się czy zespół nagra album podobny do Sigh No More, czy może zaskoczy fanów i nagra album inny od poprzedniczek. Na pewno każdy bał się o band , ponieważ po raz kolejny doszło do zmian w składzie, ale na szczęście stało się odwrotnie. Nowy bassista i perkusista, wlali do zespołu sporo świeżej krwi no i na pewno się przyczynili, że zespól zaczął grać nieco ostrzej w porównaniu do 2 poprzednich albumów.
Tak , jest to słyszalne od pierwszych sekund albumu. No, ale czy zespół podołał zadaniu i nagrał mocny krążek, który rzuca na kolana? Tym razem okładkę narysował pan Karczewski( keepery!), który zrobił dość ciekawa okładkę, ale jest ona niczym w porównaniu z kolejnymi okładkami.

No więc album pod względem muzycznym się jakoś się broni, ale nie jest to album na miarę późniejszych krążków, ale na pewno jest troszkę lepiej niż na poprzedniczce. Bardzo ciekawą rzeczą jest też to, że Kai wiele nie maczał w tym albumie. Co pewnie się też przyczyniło do takiego a nie innego końcowego efektu. Album dzieli się na killery, średnie i słabe utworki!

Trzeba przyznać, że zespół od razu od mocnego ataku zaczyna ten krążek. Tak panowie na starcie dali nam mistrzowski killer „Tribute To The past”. Na pewno jest to jeden z mocniejszych punktów tego albumu, jest to też jeden z moich ulubionych kawałków z tego wydawnictwa, no ale jest to też już wręcz kultowy kawałek Gammy Ray. Utwór idealnie spisuje się na koncertach, szkoda, że obecnie Kai zapomina ,że ma przecież do dyspozycji właśnie takie kawałki jak Last before the storm, no return no i tribute to the past. Nagranie się naprawdę ostro zaczyna - genialna przygrywka gitarek i perkusji. Po raz pierwszy jak to usłyszałem , to wręcz osłupiałem. Ale dalej cały utworek nabiera szybkości i energii. Riff uświadamia nam, że zespół nabrał dzikości i że prezentuje powermetal najwyższej klasy, no i co też rzuca się podczas słuchania, to że zespól gra o wiele bardziej szybciej,ostrzej, z polotem no i z kopem, czyli słychać od razu ,że mamy do czynienia z albumem , który różni się od poprzedniczek.Słuchając tego melodyjnego riffu, można pomyśleć że gitarzyści, głownie Kai, powrócili do tego co potrafią najlepiej ,czyli grania melodyjnego powermetal. Co też charakteryzuje też ten kawałek, to że słychać tą radość z grania, dla mnie bomba! No mamy tutaj wszystko co cechuje GR, a więc jest szybka i bardzo melodyjna warstwa instrumentalna, jest chwytliwy refren oraz imponujące solówki w wykonaniu byłego członka Helloween. Utwór tak swoją drogą by się nadawał na keepery, nic dziwnego skoro autorem utworu jest Hansen. Idąc za ciosem mamy bardzo melodyjny „No return”Kolejny mocny utworek, który zalicza się do grupy killerów. No słychać od razu że jest to jeden z najbardziej nietuzinkowych utworków w historii zespołu. Pewnie się zapytacie dlaczego? Ponieważ ten utwór zaraża świetną atmosferą jaka panuje podczas tego nagrania. Sprawia że nie można się oderwać od znakomitych partii muzyków, od świetnego wokalu Ralfa oraz porywającego refrenu no i od tych mocarnych solówek. Każdy z tych elementów rzuca na kolana. Ale to przecież nie nowość ,że Kai potrafi stworzyć genialny kawałek, to jest wręcz jego wizytówka. Kompozycja ta należy do moich ulubieńców jeśli chodzi o Insanity and Genius. No właśnie, jak zapewne wiecie, Kai na „Skelletons in the closet”, zaśpiewał ten kawałek. No i powiem wam ,że sobie poradził z tym utworem i brzmi to nawet lepiej niż oryginał. Trzecim z rzędu killerem i zarazem jedną z najlepszych kompozycji jest „Last Before The storm” i jest to dla mnie kwintesencja power metalu! I zarówno wersja z Ralfem jak i z Kaiem jest prężna, choć przeważa ta zagrana na nowo z Kaiem, która pojawiła się na „Blast From The Past”. Jest to utwór jedyny w swoim rodzaju, szkoda ,że Kai coś nie chce grać ostatnio tego kawałka na koncertach. Mamy tutaj przede wszystkim prosty i bardzo energiczny riff, który czerpie troszkę z Judas Priest, troszkę z Helloween, ale to jest 100% GR. Skoczny zwrotki i podniosły refren, który od razu wpada w ucho, to też nic nowego i to jest charakterystyczne dla wielu kompozycji tego zespołu. Gdyby dalsza część albumu była tak genialna jak 3 pierwsze utwory to byłaby wysoka ocena, a tak z każdym utworem poziomem siada. Tak jak wspomniałem album dzieli się na takie podgrupy, można powiedzieć, że killery się praktycznie skończyły, a teraz przejdziemy do jakby słabszej części tego krążka. Totalnym nie porozumieniem i bez wątpienia jedną z najsłabszych kompozycji zespołu jest „The Cave Principle”, który o dziwo skomponował Hansen. Czyżby miało być nowocześnie, miało być progresywnie? Niby jest ciężko,niby jest w miarę ciekawy riff, ale to nie jest to. To nie jest ta Gamma Ray którą kocham, którą chce się słuchać Takiego gniota to nawet na poprzednich albumach nie słyszałem. Nuda i tyle. „Future madhouse” można zaliczyć do killerów, aczkolwiek nie jest on tak genialny jak ta święta trójca czyli -No return,Tribute..,Last...Co zachwyca w tym utworze to znakomita praca muzyków, a zwłaszcza gitarzystów. Kolejnym mocnym punktem jest wokal. Co więcej kawałek ma ciekawy refren,piorunujące solówki oraz całkiem przyzwoity riff! W skrócie jest to troszkę jarcarski kawałek, ale nawet przyjemnie się go słucha. Oczywiście też Hansen jest współautorem tego utworu.”Gamma Ray” cover Birth Control. Taki dobry średniak. Utworek z początku zalatuje mi pod Sigh no more. Podczas zwrotek jest jakoś bez mocy. Jedynie co mnie zachwyciło to refren, łatwo wpada w ucho, no i partie gitarowe, które słychać w tle. Wokal umiarkowany, a solówki nawet ciekawe. Jak wspomniałem jest dobry średni utworek , który nie rzuca na kolana, no i w ogóle nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Tytułowy „Insanity and Genius” jak dla mnie utworek dobry. Utwór na tle killerów całkiem dobrze wypada, pomimo że rewelacji w nim nie ma. Zaczyna się całkiem melodyjnym riffem, który zachwyca dobrą współpracą gitarzystów. Podczas zwrotek zwolnienie tempa, ale po paru sekundach troszkę przyspieszają. No i nawet przyjemnie to brzmi. Refren troszkę taki bez pomysłu, bez polotu, taki sobie i tyle. Solówki krótkie i tylko dobre.
W skrócie tytułowy kawałek to dobre rzemiosło i nic więcej! Do nie wypałów i tak zwanych gniotów zaliczam również balladę „18 Years”. Jest to zawsze element, z którym zespół zawsze ma problem. I tutaj nie poradzili sobie, bo brzmi to nudnie. „Your Turn is over”- zaczyna się bardzo mocną przygrywką, ale po chwili przechodzi w bardzo przyjemny riff ,który sprawia, że nóżka sama tupie w rytm muzyki. Pewnie się zastanawiacie, kto śpiewa ten utwór??? Co?
No to już wam odpowiadam.....Dirk Schlachter! Tak, dobrze widzicie, drugi gitarzysta który też ma talent do śpiewania. Refren od pierwszego obrotu podobał mi się , bo jest krótki i konkretny.
Solówki w wykonaniu Schlachtera też całkiem dobre. Tak więc można zaliczyć ten kawałek do dobrych . Do killerów i jednych z najlepszych songów zespołu zaliczyć należy „Heal Me”. Jak dla mnie najciekawsza kompozycja na tym albumie i jedna z najlepszych w okresie z Ralfem na wokalu. Najciekawsze jest to że kiedyś za każdym razem po turn is over wyłączałem płytę, bo jakoś dalszej części nie lubiłem, ale to przeszłość. Już od bardzo dawna nie wyobrażam sobie tego albumu właśnie bez tego kawałka. Najciekawsze jest to, że na tym utworze śpiewa 2 wokalistów: Ralf i Kai, gitarzysta. Jest to to jakby przedsmak tego co będzie po tym albumie. Kai będzie zarówno wokalistą i gitarzystą. Dla mnie ten utwór jest mistrzostwem , każda część tego nagrania rzuca na kolana! Zaczyna się spokojnie i może się wydawać, że będziemy mieć do czynienia z jakimś gniotem. Na szczęście jest to tylko zmyłka, bo już po paru sekundach słyszymy bardzo potężny riff, który wgniata w fotel. No później się wszystko ucisza i słychać tylko Kaia, i od razu łezki się kręcą , bo to jak on śpiewa to istna moc. Od razu nasuwa się taka myśl, czy nie mógłby on śpiewać ten cały album? Podczas zwrotki mamy niezły duet Ralfa i Kaia. Coś niesamowitego. Utwór rzuca na kolana niesamowitym klimatem oraz genialną aranżacja. Ale co jest godnej uwagi: krzyk Ralfa i krzyk Kaia w okolicach 3 minucie. No i z takim kopem powinien kończyć się album, gdyż idealnie zapowiada to co będzie nas czekać za 2 lata. Pan Hansen wróci do śpiewania i zastąpi Ralfa Scheepersa. A tak na koniec mamy kolejny gniot „Brothers” jakiś pokręcony ten utwór i jestem na nie. W wersjii remasterowanej znalazły się jeszcze 3 utworki: gamam ray ( long), save us( live) oraz exciter(cover judasów)

Podsumowując Gamam Ray nagrała całkiem dobry krążek, może bez rewelacji,ale jednak brzmi to o wiele lepiej niż na poprzedniczce. Zespól zagrał album troszkę ciężej, ale jednak nie do końca im wyszło. Na pewno wynikło to z tego że Kai niezbyt przyczynił się do tego albumu, stworzył 3 genialne utwory, a reszta to są pomysły reszty ekipy. No i ni esą takimi geniuszami jak Kai co z resztą słychać. Ale na wyróżnienie zasługuje Schalchter, który stworzył Heal Me oraz za jego grę na gitarze. Kolejną osobą którą należy pochwalić to Thomas Nack, który dodał mocy albumowi. No i również Ralf i Kai zasługują na oklaski. „Insanity & Genius” jest albumem dobrym ,w którym więcej jest wypełniaczy jak porządnej muzy, aczkolwiek miło jest czasem zapuścić sobie tego krążka,żeby powspominać czasy z Ralfem na wokalu. Album może się nie wyróżnia pośród całej dyskografii, ale jest troszkę lepiej niż na sigh no more! Warto jest zapoznać się z tym albumem ponieważ jest to ostatni album z Ralfem na wokalu, no i kończy on pewien okres Gammy Ray.
Album oceniam na 7.5/10 i myślę że trzeba znać ten album choćby ze względu na te znakomite utworki jakimi są bez wątpienia : HEAL ME , TRIBUTE TO THE PAST, NO RETURN i LAST BEFORE THE STORM! Dobra rzecz, dla mniej wymagających!

poniedziałek, 25 lipca 2011

PORTRAIT - Crimen Laesae Majestatis Divinae (2011)

Wiecie czego mi brakuje? Czego nie mógł zastąpić żaden zespół? King Diamond i Mercyful Fate. Wiadomo, nie realne był znaleźć coś w stylu Kinga, ale z Mercyful Fate poszło łatwiej. Bo tak dziwnym trafem dotarłem do Szwedzkiego Portrait, który gra heavy/power metal. Co by nie powiedzieć poziom grania co Wolf, zaś tematyka dotycząca okultyzmu, satanizmu czy też niektóre a partie gitarowe, ba nawet wokal pana Pera Karlssona nie raz ocierają się o partie wokalne samego Kinga Diamonda. Zespół założony w 2004 roku mający na koncie debiut z 2008, w tym roku przedstawia kolejny album. O tyle można było łatwo spodziewać, że fuszerki nie będzie. Dlaczego? A tutaj uspokoił wyczyn Karlsonna z innym zespołem, a mianowicie Ovedrive, który wydał naprawdę świetny album. Można było spodziewać się wszystkiego, ale że „Crimen Laesae Majestatis Divinae” zostanie moją płytą roku w życiu bym nie przypuszczał no i do tego to granie pod Mercyful Fate. Tak same zestawienie z Ovedrive i jak na dłoni słychać, że to co prezentuje Portrait jest nieco inne. Cięższe, mroczne i nieco momentami progresywne. Gdy patrzę na tą nieco nietypową okładkę to też mam skojarzenie z Mercyful Fate, ten sam przekaz, podobny klimat i nic tylko odpalić krążek.

Na album trafiło 8 kompozycji i nie ma się czemu dziwić, skoro są to długie kompozycje. Ciekawe zjawisko, że przeważnie długie czasy trwania wiążą się z nudą, tutaj was zaskoczę i powiem, że są to bardzo atrakcyjne utwory pod każdym względem. Już otwieracz „Beast Of Fire” brzmi jak Mercyful Fate z najlepszych lat. Riff, skoczny wydźwięk, popis gitarowy, potem przejście w nieco szybsze tempo i tak o to mamy pierwszy killer. Charakterystyczne jest dlatego utworu szybkość, a także genialne solówki duetu Richarda Lagergrena/ Christiana Lindella. Są one ciężkie, melodyjne, ale nic tutaj nie jest przesadzone, wszystko zostało dobrze wyważone. Gdzieniegdzie Karlsonn brzmi jak Diamond, najbardziej jak wpada w wysokie rejestry. Choć utwór trwa około o 8 minut to nie w żadnym wypadku nie nudzi. Mamy tutaj wszystko, żeby być aktywnym: a więc chwytliwy refren, melodyjny riff i naprawdę genialne, ocierające się wręcz o geniusz solówki. Tak się gra Heavy Metal! Posłuchajcie to wasz obowiązek jako fanów heavy metalu. Również Mercyful Fate słychać w „Infinite Descension „ z tym, że tutaj jest to wręcz 100% MF. Te wokale, to istny King Diamond, a Karlsonn udowodnił, że godnie zastąpi Kinga w takim graniu. Znów górki, oraz śpiewanie w niskich rejestrach to śpiewanie pod Kinga. Lecz wokal to nie jedyna rzecz. Wolny riff, przeplatany różnymi mrocznymi motywami. Znów nie zabrakło odegranych z polotem solówek, a 7 minut trwania utworu zaliczyć należy do plusów. Tak po takim ostrym graniu, trzeba odetchnąć, a to zapewnia nam klimatyczny instrumental "The Wilderness Beyond". Może nie jest bogaty instrumentalnie, ale nadrabia wszelkie braki klimatem. Jest to najkrótszy utwór na płycie. „Bloodbath” też przypadnie do gustu fanom zespołów Kinga Diamonda. Nieco skoczny riff, znów nieco mroczny, ale nie pozbawiony chwytliwych melodii, co słychać w początkowym riffie. Jednak utwór jest znów zbudowany na bazie szybkości. Szybkość nie jest tym złym składnikiem, a tym takim motorem, który napędza całość. Pod te dzikie tempo umiejętnie podłącza się Karlsonn, który brzmi niczym King tylko jakby lepszy technicznie. Jest oczywiście mrok oraz ciekawe zmiany barw wokalisty, takie wręcz teatralne, których King by się nie powstydził. Oczywiście utwór nie należy krótkich, oczywiście są znakomite popisy gitarowe, oczywiście w tych popisach też można doszukać się Merycful Fate. Ale komu to może przeszkadzać? Nieco inny i taki może nieco mniej MF jest „Darkness Forever”. Choć tempo i klimat nasuwa właśnie ten band. Jest tu jednak bardziej tradycyjna odmiana heavy metalu. Jest waleczny refren i riff w sumie też zagrzewa do walki. Co zapada w pamięci to popisy wokalne Karlsonna zwłaszcza podczas zwrotek kiedy wkracza w wysokie rejestry. Umiejętnie zespół przemycił w ciągu tych 8 minut sporo ciekawych motywów i nie banalnych melodii. Ciekawie wypada tez klimatyczna końcówka. W momencie którym się kończy „Darkness Forever” słychać jak rozpoczyna się dość dynamicznie „The Nightcomers”, który należy również do tych krótszych utworów. Kawałek jak dla mnie ma ciekawą sekcję rytmiczną, taką dość zapadającą w głowie. Gdzieś tutaj zanikł klimat, a bardziej postawiono na łojenie, że tak powiem. Jest dość szybko i energicznie. Nie ma czasu na zwolnienia. Znów można się delektować nie przeciętnymi popisami gitarowymi. Mówią że utwór jest monotonny, mówią że jest to słaba i nie wyraźna kompozycja, a niech mówią. Jak dla mnie poziom utrzymany i to pod każdym względem. Najlepiej samemu sobie wyrobić zdanie o tym utworze. W podobnym klimacie co poprzednie utwory jest utrzymany „The passion”. Znów dynamika, szybkość i mrok. Oczywiście wszystko jest równie zachęcające jak w przypadku poprzednich kompozycji. Mamy tak samo niezwykle ambitnie zagrane partie solowe, mamy zaśpiewany z pasją refren, który może nie zapada od razu w pamięci. Ale nie od razu rzym zbudowano, czyż nie?
Ciekawie wyszło połączenie mroku i epickiego klimatu w ostatniej kompozycji „Der Todesking”, która liczy sobie nie całe 10 minut i jest to kompozycja najbardziej rozbudowana, najbardziej zróżnicowana. Zespół tutaj nie szczędzi sobie ciekawych linii melodyjnych, zmian temp oraz ciekawych motywów, które urozmaicają kawałek, chroniąc nas przed nudą. Uważam, że kawałek świetnie odzwierciedla z czym mieliśmy do czynienia na albumie.

Jakby nie było minęło troszkę od premiery tego krążka, a mimo to wciąż jestem w szoku. Że mimo takiej ostrej konkurencji, mimo tego że już tyle zostało powiedziane, zespół Potrait zaprezentował album, który zadowoli nie tylko fanów Mercyful Fate, do których przede wszystkim jest kierowany album, ale też fanów tradycyjnego heavy metalu opartego na latach 80 z domieszką power metalu. Brakowało mi zespołu, który wypełnił by pustkę jaką zostawił po sobie Mercyful Fate i właśnie znalazłem godnego następce, który może przejąć pałeczkę. Nie wiem jak wy, ale ja znalazłem swój album roku, choć płyt pretendujących do tego miana jest naprawdę od groma. Poczekamy co czas pokaże. Nota:10/10. Pozycja obowiązkowa dla metalmaniaków.

MERGING FLARE - Reverance (2011)

Jestem fanem Gamma Ray i nie ukrywam tego. Łykam i poszukuje wszystkiego co ma wspólnego z tym zespołem, no i przede wszystkim wszystko z czym miał do czynienia lider GR a mianowicie Kai Hansen. Trzeba przyznać, że on jako ojciec power metalu wylansował sporo ciekawych kapel. A w tym roku, tj 2011 wziął udział jako gość w zespole Merging Flare i ich debiutanckiego albumu, który się zwie „Reverence”. Zespół choć pochodzi z Finlandii to brzmi bardziej jak Niemiecka Kapela. Grany przez nich power metal bliski jest temu co gra Kai Hansen z Gamma Ray. Czyli powinienem być szczęśliwy i powinienem chwalić ów album pod niebiosa. Niestety tak nie jest. Ile razy można wałkować to samo? Jak można grać tak oklepany power metal? Cóż nie wiem, ale czasami takie oklepane granie przynosi radość i kilka razy tą radość album przyniesie.

Choć zespół chce grać energicznie, choć che grać melodyjnie nie zawsze im to wychodzi. Choć trzeba przyznać, że otwarcie w postaci „At Daggers Drawn” to nic innego jak granie pod Gamma Ray. Melodyjność, a także cała sekcja rytmiczna przypomina ów zespół. Choć tutaj brzmi to bardziej bojowo jak dla mnie. Matias Palm jako wokalista jest przeciętny. Mogło by się wydawać, że Kai Hansen przez wielu jest średnim wokalistą. A co powiedzieć o gardłowym tego zespołu? Zresztą można usłyszeć konfrontację dwóch wokalistów, bo Kai Hansen śpiewa w tym kawałku sporą część. Refren i chwytliwość, też jakby wyjęta z Niemieckiego Gamma Ray. Nawet w momencie solówek brzmi to jak Gamma Ray. Zbieg okoliczności? Raczej skoro zespół niegdyś był tribute to Gamma Ray i grał kawałki GR. Jak słychać sporo im z tego zostało. Od razu mi się przypomina Trick or Treat i Helloween. W taki o sposób mamy pierwszy jeden z takich bardziej wyrazistych utworów na albumie. Szczerze bardziej mi się podoba takie granie pod GR z okresu jak choćby w „Faker”, w którym czerpie z judas Priest, a kapłana tutaj słychać przede wszystkim w partiach gitarowych jak i w riffie. Znów jest bardzo energicznie i melodyjnie. Utwór nie grzeszy oryginalnością, a mimo to fajnie się go słucha zwłaszcza podczas refrenu, gdzie Mathias już nieco lepiej śpiewa, już bardziej jak Halford co idzie na plus. Jednak zespół ma to do siebie, że gdy szybko gra to potrafi nieco ukryć swoje przeciętniactwo, ale gdy zmniejszają tempo jak to w przypadku „Cared in Stone” wszystko nagle wychodzi na jaw. Monotonny riff i jeszcze nudniejszy refren jak i cała reszta. Wiem, wiem chcieli urozmaicić album. Udało im się, ale kosztem czego? Poziomu. Dla mnie tutaj jest wręcz śmiesznie, zwłaszcza jak słyszę ten denerwujący refren. Kai Hansen nadciąga z pomocą w następnej kompozycji „Terrordome”. No i tutaj słychać znów jakby więcej judasów choćby w wokalu. Ale jest trochę klawiszy, jest ciężki riff, ale to wszystko brzmi niestety jak dla mnie średnio. Mathias lepiej wypada śpiewając pod Halforda i to jest fakt. Refren tutaj jest bez polotu, a jedynie co ciekawie wypada to solówka i nieco grania pod Queen w połowie utworu. Tutaj próbkę swojego talentu jako gitarzysta prezentuje Kai Hansen. Aczkolwiek są one bardzo krótkie i do genialnych też ich nie zaliczę. Takim moim numer 1 z tego albumu jest „The Line of Fire”. Jeden z bardziej takich charakterystycznych wałków, gdzie jest skoczny i bardzo melodyjny riff, nie ma grania na siłę, a refren praktycznie sam się pcha do głowy. I gdy się skończy album, kawałek zostaje jako jeden z niewielu elementów tego krążka. Co ciekawe nie ma Hansena a sam utwór jest jednym z najkrótszych utworów na płycie. Również świetnie prezentuje się „Steel Redeemer” i znów skrzyżowanie Gamma Ray i Judas Priest. Jest to również jeden z takich bardziej wyrazistych utworów, nie brakuje chwytliwych melodii i wszystko zostało skompletowane z głową, nie ma mowy o graniu na siłę. Szczerze miałem problem wychwycić wokal Hansena w tym utworze, ciekawe czy innym fanom lepiej poszło w tym aspekcie. Po dwóch petardach znów miałki materia w postaci „Pride and Bravery” i nawet największemu fanowi GR będzie ciężko wgryźć się w ten kawałek. Jest nieco słodko i jest jak dla mnie chaotycznie. Nie ma składu ani ładu. Melodie swoje , brzmienie swoje i jedynie co zapada w pamięci to całkiem przyjemne dla ucha solówki, coś dla fanów stylu Hansena. Również większych emocji nie wzbudza średni jak dla mnie „Killing Ground”, gdzie za dużo chcieli wpakować w te nie całe 4 minuty. Chciałbym coś pozytywnego napisać o „Under the Fire”, ale jedyne co mi przychodzi to chwytliwy riff wsparty klawiszami i nic poza tym. Miało być skocznie miało być nieco inne oblicze, a wyszło tak jak w większości utworach na tym albumie, czyli średnio. Z takiego „Star Odyssey” z koeli można za pamiętać utrzymany w stylu Gamma Ray refren, a także niezłe partie gitarowe, zwłaszcza te solowe, w których udzielił się po raz kolejny Kai Hansen. Jako bonus dostajemy cover zespołu Riot
Sign of the Crimson Storm” i także tutaj zespół się nie popisał, brzmi to wręcz przeciętnie. Rzemiosło i tyle.

Jedynie co się pamięta z tego średniego albumu 3-4 utwory, fakt że wziął tutaj udział Kai Hansen, a także same granie pod Gamma Ray lub Judas Priest. Zespół nie grzeszy oryginalnością, ale można było to zrobić 100 razy lepiej, a niżeli to co zaprezentował Merging Flare. Ciekawe czym kierował się Kai przy zgodzeniu się na wzięciu udziału na tym krążku? Jak dla mnie 5/10 i średnio polecam, raczej album kierowany do fanatyków Hansena i Gammy Ray.

DEATH ANGEL - Art of dying (2004)

Death Angel to dla mnie jeden z nie wielu zespołów, które miał tyle trudności w swojej karierze i jednym z nie wielu, który powrócił w tak wielkim stylu.
Jednak ta owa myśl wymaga nieco rozszerzenia....
Zespół przeżył wypadek, w którym najbardziej ucierpiał Andy Galeon, przeżyli też sporo spraw sądowych ,ale co ważne przetrwali to . I tak po 15 latach reaktywowany zespół wydaje swój 4 album - Art of dying, który okazał się wielkim powrotem po wielu latach nie bytu i trzeba przyznać że zespół owym wydarzeniem namieszali na scenie metalowej . Tym razem album został wydany pod skrzydłami Nuclear Blast i ukazał się w 2004. Trzeba przyznać że tytuł albumu jest dość ciekawy a jego historia bierze się z tybetańskiej książki, która pisze że to jak żyjemy ma wpływ na to jak umrzemy, że nasze życie jest sztuką umierania, coś w tym jednak jest.

I tak jak wspomniałem wcześniej album okazał się wielkim powrotem zespołu na scenę metalową i słusznie, bo gdyby album był słaby to na pewno nie byłby to wielki powrót, a wierzcie mi album jest znakomity i chyba ich największy fan by nie przypuszczał, że mogę nagrać jeden z mocniejszych albumów, bo jakby nie było, jest tutaj więcej thrashu niż na 2 poprzednich albumach , a brzmienie i cała produkcja jest nowocześniejsza niż ta na poprzedniczkach a i doświadczenie muzyków jest już większe, co zresztą słychać.

Na album składa się 12 kompozycji zróżnicowanych, a przy tym zagranych na tym samym wysokim poziome przez co album jest cholernie równy na tyle, że jest problem wybrać te najlepsze czy gorsze i to jest to. Magią tego albumu oprócz świetnego klimatu jest to że wszystko jest tak świetnie ułożone i nie ma tak że mamy najpierw same hity, a potem nie wiadomo co, do tego wokal Marka na tym albumie jest o niebo lepszy.

Album zaczyna spokojne ,ale zapadające intro, które ani przez moment nie zdradza jaki będzie album. Po kilku sekundach uderza mocny riff i znakomite walenie w perkę Andiego i w ten o to sposób zaczyna się potężny „Thrown to the Wolves”. Bardo podoba mi się tempo w jakim utrzymany jest utwór, melodyjny riff oraz wykrzyczany przez Marka refren i fajny efekt dają chórki śpiewające oh oh. „5 Steps of Freedom” zaczyna się tajemniczo, ale po chwili mamy kolejny killerski utwór, który przypomina mi ich wcześniejsze albumy. A utwór podbija serca słuchacza świetnymi solówkami oraz wokalem Marka, który już nie wrzeszczy a stara się oddać klimat temu utworowi. 3 utwór to jeden z ich mocniejszych utworów ever- „Thicker Than Blood” szybki ,ostry i na dodatek melodyjny i te partie gitarowe. No i po raz kolejny mark rzuca na kolana ,tutaj nawet bardziej się stara krzyczeć niż śpiewać i to jest miłe zaskoczenie. Jednym z dłuższych utworów na albumie jest „The Devil Incarnate” który początkowo kojarzy się mi się z metką , nawet wokalnie jest podobnie. Utwór praktycznie w całości utrzymany w nieco spokojniejszym tempie, ale wierzcie mi że w tym wypadku nie ma to większego znaczenia, bo kawałek mimo tego rzuca na kolana i to bez jakiegoś większej mocy czy też drapieżności. Tutaj zastępują to umiejętne zmienianie temp, przemyślane sola , która przykuwają uwagę swoim kunsztem, no i nie zmordowany Mark ,który idealnie się spisuje nawet w takich kompozycjach. Bardzo podoba mi się taki koncertowy utwór jak „Famine”-w sam raz żeby poskakać w tłumie. Mocny bas z początku to tylko przedsmak tego utworu. Kiedy wkracza partia gitarowa to nie ma żartu. Wypada tez nadmienić że i Mark stara się nieco inaczej śpiewać. I znów wykombinowali chwytliwy refren. Bardzo ciekawa kompozycja, końcówka totalnie mnie zaskoczyła! Prawdziwą ucztą dla thrashowców będzie kolejny wałek - „Prophecy”. To jest prawdziwy thrashowy killer , w którym można się ekscytować nie banalną pracą gitar, że o wokalu nie wspomnę. No a utwór kolejny ma bardzo prosty tytuł zresztą jak i całą resztę mowa o „No”. Utwór bardziej nasuwa mi power czy też inne melodyjne odmiany metalu.
Bardzo przyjemny kawałek,z melodyjnym riffem no i z bardzo prostym ale za to jak bardzo chwytliwym refrenem. Mocny punkt albumu. Drugim utworem trwającym ponad 6 minut jest „Spirit”,,który jest oczywiście ostrzejszy od poprzedniego. I tutaj nie obeszło się bez zmian temp oraz imponujących solówek. Bardzo przypadł mi do gustu taki bardziej rock and rolowy „Land of Blood” -muszę przyznać bardzo pozytywny utwór, pełen znakomitych popisów gitarowych no i wokalnie Mark zniszczył. Dopełnieniem albumu jest zmienny jak kameleon „Never me” który spodoba się nie jednemu słuchaczowi , bo jest bardzo ciekawie zagrany no i zamykający album „Word to the Wise” który jest przepiękną balladą.

Co można powiedzieć o Art of Dying w kilku słowach? Że jest to jedna z lepszych rzeczy ostatnich lat jeśli chodzi o ten gatunek. Wielki powrót zespołu, który przepadł na 14 lat, powrót i to w najlepszym wykonaniu dając fanom oraz innym słuchaczom naprawdę świetny album wypełniony po brzegi znakomitymi kompozycjami , gdzie każdy z nich oferuje coś innego słuchaczowi, nie ma monotonności ani grania na jedno kopyto ,oj nie zespół umiejętnie zróżnicował album nie tracąc przy tym mocy ani drapieżności . Art of Dying jest to jeden z ich mocniejszych albumów który wg mnie jest wart uwagi , bo nie każdy potrafi nagrać taki album. 9.5/10

niedziela, 24 lipca 2011

HELLOWEEN - Keeper of The seven Keys The Legacy (2005)

W dzisiejszych czasach bardzo modne jest nagrywanie kontynuacji wielkich dzieł, które odniosły kiedyś znakomity sukces, które zapisał się do kanionu kultowych płyt. Jednym z takich zespołów które podjęło próbę zmierzenia się z nagraniem kontynuacji wielkich swoich dzieł z okresu 80lat podjął właśnie jeden znaj lepszych power metalowych bandów na świecie -HELLOWEEN.
Jak usłyszałem ,że jeden z moich ulubionych bandów robi przymiarkę do nagrania kolejnego albumu, to były zachwycony. Ale jak usłyszałem jaki tytuł będzie mieć ten nowy album to normalnie osłupiałem, bo miał mieć zawarte słowa KEEEPER OF THE SEVEN KEYES, z tym że zamiast trójki, mamy the legacy. Troszkę się przeraziłem bo z tamtego wielkiego składu pozostało dwóch muzyków – Markus Grosskopf i Micheal Weikath. Ale cóż postanowiłem się tym nie martwić , bo uważałem że Helloween musi być w niezłej formie aby podjąć walkę z klasykiem. Szczerze przyznam się, że liczyłem nawet na to ,że będzie to dobra album. Ale od razu postanowiłem,że nie będę to traktował go jako kolejny album. Na początku wydawało się to proste, ale później już nieco trudniejsze. Nie dawało mi spokoju to, że ta część będzie bez Hansena, który miał największy udział w keeperach, ten który stworzył Strażnika. Ale miałem cichą nadzieje,że Weiki włoży do tego dużo pracy i to naprawdę solidnej, pan Sascha stania na wysokości zadania i stworzy niesamowite killery. I tak później nie zawracałem tym sobie głowy, bo była szkoła itp.
Ale pewnego pojechałem do Media Markt i tam zauważyłem Keepera na półce, którego bez wahania, w ciemno wziąłem. Zdziwiło mnie, że to już tak szybko zleciało. Zapłaciłem z niego i udałem się do domu aby go odpalić. Na początku wkurwiła mnie okładka, która jest zrobiona w trój wymiarze przez Martina Hauslera i jest ona po prostu brzydka. Myślałem ,że Uwe Karczewski narysuje coś fajnego, a tutaj mamy komputerową okładkę, która jest taka sobie.Kolejną rzeczą , które mnie troszkę zdziwiła to, że album ma dwie płytki. Tak Dwa krążki, które łącznie trwają nie całe 80min. Dla mnie to był szok, bo jeszcze nie miałem okazji spotkać podwójnego wydawnictwa. A tym bardziej powermetlaowego, ale oznaczało to tylko jedno, że panowie maja dużo dopowiedzenia w tym temacie. A bo bym zapomniał: nowym perkusista został Dani Lóble , po tym jak odszedł Stefan Schwarzmann. Podobnoć nie wytrzymał stylu jaki narzucił Helloween. Produkcją zajął się po raz kolejny Charlie Bauerfriend.




Dobra no to po tym jak sobie ponarzekałem , z wielką ciekawością odpaliłem pierwszy cd w moim odtwarzaczu.
Album otwiera znakomity otwieracz w postaci „King For 1000 years” który jest najdłuższym utworem i zarazem najbardziej rozbudowany na albumie. Utwór od razu mnie oczarował. Obawiałem się jak to album się zacznie. A zaczął się naprawdę z mocą i taki genialny utwór jak otwieracz dawał nadzieję, że zespół uchroni się przed wielką kompromitacją. Ten numerek od razu mną zawładnął. Uświadomił mi ,że Helloween ma jeszcze dar do tworzenia długich kolosów, który miażdżą słuchacza swoim klimatem oraz zmianą temp, czy motywów, gdzie jest sporo ciekawych popisów gitarowych jak to miało miejsce za czasów Hansena. Najbardziej mnie zdziwiło, że taki długi utworek otwiera album, ale później się przyzwyczaiłem do tego. Kolejną rzeczą , które jest bardzo ważna to że numerek trzyma naprawdę wysoki poziom i jest na pewno kolejnym świetnym długim utworem, którego można postawić obok wielkich kolosów tego zespołu: The Kepeer of....i Halloween. Do warstwy instrumentalnej nie można mieć zastrzeżeń. Sam Deris śpiewa dość czysto jak na swój głos. Czyżby próba dorównaniu Kiske? Refren tutaj nieco przekombinowany i przypomina właśnie współczesny Helloween niż ten z lat 80. Jest klimat i melodyjność która przypomina stary Helloween. No to uspokojony, że na razie jest wszystko tak jak być powinno przechodząc do następnego kawałka o tytule „The Invisible Man”, który jest w całości autorem Sascha Gerstner. Dla mnie jest to kolejny świetny kawałek który niszczy swoją melodyjnością i porywczością. Jest prosty i bardzo melodyjny refren, taki rzekłbym typowy i rozpoznawalny dla Helloween. Mamy też nieco bardziej techniczny riff, poprzedzony genialną partią Markusa. Bolączką tego utworu jest nie potrzebne wydłużenie i zwolnienie w połowie utworu. Jednak i tak trzeba zaliczyć ten utwór do czołówki. I tak naładowany emocjonalnie przechodzę do numeru 3czyli do „Born on Judgment Day”- autorem tego utworu jest Weikath. Od razu przyznam się że ten utworek kojarzy mi się z Eagle Fly Free, nawet zgapili pomysł kiedy to każdy muzyk grał jakąś solówkę, również i tutaj to zastosowali. Utwór typowy dla Micheala, bardziej wysunięta gitara prowadząca, bardziej melodyjna. No jest szybkość i chwytliwość i można mówić po raz kolejny o bardzo dobrej kompozycji. I tak jak wspomniałem, solówki są tutaj ostoją i powodem do zachwytów. Normalnie przypominają się wcześniejsze lata Helloween. Nie wiem jak wam , ale mi się utworek podoba! Kończy się w stylu jak Eagle fly Free! Dobra , wskakuje kolejny utwór, który został zatytułowany „Pleasure Drone” a autorem jest Gerstner. Nie jest to ani power metalowa jazda, ani Helloween, który cieszy. Ot co średni heavy metalowy kawałek. Anit o riff, ani to refren, nie rozpala. Tak więc ma brzmieć Keeper naszych czasów? Jak tak to ja dziękuje. Jedna z słabszych kompozycji, ale oczywiście są słabsze. Jedynie solówki Saschy tutaj przykuły moją uwagę.
Bez wątpienia największe zamieszanie wywołał singiel „Mrs God”, który promował album. I to chyba w najgorszy sposób. No jak można odebrać utwór który z power metalem nie ma nic do czynienia, a raczej brzmi jak przebój radiowy? Mnie na szczęście nie było dane usłyszeć jeszcze przed premierą albumu, to może dlatego jakoś mi przypadł do gustu, ale nie jako utwór Helloween, tylko raczej jako utwór sam w sobie. Kawałek pod względem warstwy instrumentalnej nasuwa przynajmniej mi lżejszą formę „Future World”. Tekst bardzo jarcarski i w tym aspekcie przypomina choćby „Rise and Fall”. No i ostatni utwór z płyty 1 to „Silent Rain”autorstwa Gerstnera i Derisa.
Od razu przyznam się wam drodzy koledzy i koleżanki, że kocham ten utwór, bo jest tym czymś co Helloween prezentował w latach 80.Jest to dla mnie prawdziwy killer. Naprawdę świetny kawałek, który jest szybki, bardzo melodyjny oraz który ma znakomity refren, którego mógłbym słuchać w każdy dzień o każdej porze. Tutaj pan Gerstner naprawdę włożył dużo serca, aby utworek miał taki zajebisty końcowy efekt! Bez wahania powiem utworek godny, aby znaleźć się na kontynuacji keeperów. Riff i refren brzmią jak wypiek Hansena i Gerstner pod względem gitarowym dość dobrze radzi sobie z tym. Brzmi momentami nie gorzej niż jego poprzednicy. Ten utwór jest tego najlepszym przykładem. Jest to jeden z kawałków na płycie, który nadawałby się na Keepera.
Bardzo pełno melodii i świetnego tempa, które jest charakterystyczne dla keeperów. Mamy też genialne solówki, które sam KAI by się nie powstydził! Naprawdę słychać starego ducha Helloween. I tak kończy się pierwszy krążek, po tym przesłuchałem ten pierwszy cd, można powiedzieć,że byłem zadowolony, i gdyby dorzucić tutaj jeszcze z 3lub 4 utworki z 2cd byłoby nieźle!Kto wie może nawet było bardzo dobrze! Atak 2 płyty to chyba troszkę za dużo. Ale co do pierwszej płyty, usatysfakcjonowała mnie. Nie ma aż takiej biedy, a panowie postarali się żeby to brzmiało i chociaż troszkę przypominało keepera, za co należy się szacunek. Bo naprawdę trudno jest nagrać świetna kontynuacje kiedy nie ma kręgosłupa tamtego dawnego wielkiego składu,czyli Hansena i Kiskiego. Po pierwszych 38min byłem naprawdę w szoku ,że tak dobrze to wyszło.
Ale to jeszcze nie koniec. Od razu z większym zapałem i ciekawością włożyłem do odtwarza drugi krążek, który liczy 7 utworków! I podobnie jak na pierwszym krążku tak i tutaj otwieraczem jest kolejny najdłuższy utwór z całej płyty, drugi z całego albumu- „Ocassion Avenue”, którego autorem jest pan Deris. Kolejny mocny punkt albumu, kolejny świetny kawałek , który poraża swoim geniuszem, tekstem, partiami solowymi, wokalem Andiego oraz całą resztą.
Nie brak tutaj zmian temp, przyspieszeń i zwolnień. Dla mnie jest to kolejny killerski numerek, którego trzeba znać bo jest naprawdę genialny. Mamy klimat nieco tajemniczy tak jak było to na „Halloween”, mamy naprawdę iście keeperowy refren oraz solówki .Jest to kolejna mocna rzecz z tego albumu. Warto jest posłuchać sobie solówek ......Saschy.Tak saschy! Posłuchajcie jak chłopak sobie świetnie sobie radzi pomimo presji na jaką na niego wypełli fani oraz samo to że to właśnie otrzymał honor wzięcia udziału kontynuacji keepera, anie np. poprzednik Roland Grapow.
Później mamy troszkę niepotrzebny monet , w którym Deris coś tam śpiewa, a zanim jakiś facet z telewizji coś pierdoli,istne bla, bla..Nie potrzebne to naprawdę! Tak poza tym genialny utwór.
No i dalej mamy bardzo piękną balladę „Light The Universe” autorstwa pana Derisa, czy zauważyliście jak dużo utworków on komponuje? Jestem naprawdę pod wrażeniem,po tym jak Kaia nie ma w szeregach Helloween, to właśnie ciężar tworzenia wziął na siebie pan Deris, a nie Weikath. Dziwne,co nie? Ale wielkie brawa dla Andiego, bo większości z nich to naprawdę ciekawe kompozycje. A co do tej ballady, może nie jest t to tale that wasn't right, albo forever and one, ale też ma klimat i mocno łapie za serducho. Utwór jest drugim singlem i został też nakręcony do niego klip. Ciekawym zabiegiem było odstąpienie, niektórych kwestii przez Derisa na rzecz Cendice Night co brzmi naprawdę bardzo uroczo i właściwie zespół nigdy nie zapraszał gości co też jest czymś nowym. Kolejnym dziełem Weikatha jest na tym albumie „Do you know what are you fighting for” -nie ma co, kolejny dobry kawałek, ale wg mnie troszkę za mało efektywny. Za mało w nim kopa i mocy. Żeby nie obrażać Micheala, mógł to chłopak lepiej zrobić! Przecież to jest keeper, wiec nie powinno być jakiś takich niedopracowań. Nie ma tutaj za wiele power metalu, więcej jest heavy metalu. Nie ma ani ciekawego riffu, ani chwytliwego refrenu, czyżby spadek formy?Chybapan Weikath nie daje się już do tworzenia wielkich dzieł na miarę Where The rain Grows czy Power,albo Eagle fly free? Ale na szczęście nie jest to aż taki straszny numerek, bo są w nim momenty bardzo ciekawe, jak choćby solówki. No i wyjątkowo Deris momentami troszkę mnie wkurwia, takie auuu-co to ma być? Country czy co? No cóż nie zawsze jest idealne! No i na koniec jak Deris coś tam piszczy i jest to straszne. Idąc dalej mamy „Come Alive” znowu autorstwa Derisa. Przyznam się od razu , nie jestem wielbicielem tego nagrania. Riff nawet się broni, ale nie jest to riif na miarę keeperów, jakieś to wszystko banalne. Jakby zabrakło pomysłu tutaj! Podczas zwrotek jest niezbyt ciekawie! Nie ,nie!!! Strasznie to wyszło.Jak jakiś rockowy hicior, którego dobrze słucha się podczas srania w kiblu!! Później mamy refren,który jest jakiś taki bez pazura,jakieś taki dziecinny jest ten refren,czułem się jakby mnie ktoś torturował. Solówki również takie sobie, od razu w skrócie napisze- najsłabszy utworek na albumie, gorszy od mr.god. Nie polecam. Dalej mamy „The Shade in the Shadow”-znowu autorstwa Derisa. Kolejny dobry, ale tylko dobry kawałek, którego chłopcy mogli troszkę lepiej rozplanować. Żeby całość była tak szybka jak refren i w ogóle ten riff, to byłoby naprawdę nieźle. A tak jest tylko dobrze, a szkoda bo pomysł był naprawdę zajebisty. Ale utwór nie odstaje od świetnego pierwszego krążka. Nawet mi się podoba ten numerek. Fajnie to brzmi, ale gdyby trwało 5min to było by to trochę nudnawe.
Przed ostatni utwór można rzec killer, ale ten tekst jest trochę jarcarski i irytujący o „Get it up” -autorstwa pana Weikiego. Nawet ma swój urok. Kiedyś cholernie mi się podobał, ale teraz już nie wielbię go aż tak mocno jak kiedyś. Po prostu fajnie poprawia humor! Refren troszkę taki zbyt wesoły, jak na keeperów. Na szczęście warstwa instrumentalna jest na najwyższym poziomie, co słychać podczas solówek, utrzymanych w stylu keeperów. Może całościowy utworek nie niszczy , ale są niektóry momenty, które nieźle kopią tyłek. Całość zamyka zajebisty killer na miarę Strażnika!: „My life for one more day”, który jest autorstwa Grosskopfa!Kurde gościu ma talent do tworzenia zajebistych kawałów i jakoś w wczesnych latach twórczości zespołu nie ujawniał go.
Cholernie lubię ten utworek i nie ma tutaj wiochy. Cały czas trzyma w zachwycie i nie pozwala złapać oddechu. Uważam ,że gdyby było więcej takich kawałków na albumie, to krzywda by się nam niestała. A na pewno lepiej by to brzmiało. Mamy i warstwę instrumentalną, która nasuwa nam stary dobry Helloween oraz refren taki w stylu zespołu, który idealnie by pasował do maniery Kiske. I tak w wielkim stylu kończy się Keeper Of the Seven keyes The Legacy!

Nie wiem jak wam, ale mi się album nawet spodobał, po mimo parę kawałków, które są nie dopracowane. Wiele utworków jest na miarę strażników. Pomimo ,że mamy inny skład zespołu, to jednak album jest naprawdę dobry. Może nie będzie kultowym i tak dalej i na pewno nie ma go co porównywać do tych z lat 80 bo to była inna era zespołu i metalu, a w takiej konfrontacji album tylko sporo traci. Tutaj brzmi to wszystko bardziej nowocześnie i tak naprawdę nie wiele zostało z tamtego okresu. Album jest troszkę nie równy, bo mamy kilka ostrych killerów, a potem parę nudnawych numerków potem znów zajebiste kawałki i tak to na przemian idzie. Dalej, kolejnym minusem jest to że album jest za długi moim zdaniem i dlatego zabrakło chyba pomysłów na niektórych kawałkach. Gdyby tak wywalić get it up, come alive,light the univers,do uou know ...i jeszcze coś tam i pozostawić 9lub 10 utworków tak jak to było na pierwszych keeperach.
Kolejny minus to okładka, nie podoba mi się, wolę narysowaną ręcznie okładkę. Dalej mamy jeszcze jeden minus, uważam że chyba za wcześnie albo za późno wzięli się z taki album.
Za pózno-bo jak był Kusch i Grapow to nagrali coś co mogło być kontynuacją kepera- THE TIME OF THE OATH i z tym skaldem zespół miał szanse nagrać naprawdę dobrą kontynuacją.
Za wcześnie- chyba troszkę za wcześnie, po co dopiero dołączył nowy perkusista, a nowy gitarzysta jest w zespole 2 lata, więc coś jest chyba nie tak.


Jeśli o mnie chodzi -to uważam ,że album jest naprawdę dobry, ma kilka przebłysków, ale są też bardzo widocznie potknięcia. Ale warto posłuchać od czasu do czasu tego albumu, bo ma fajny klimat i niektóre kawałki naprawdę wgniatają w ziemie.
Album wg mnie nie dorównał wielkim dziełom jakim bez wątpienia jest the Dark Ride , The Better Than Raw i The Time Of The Oath a o Pierwszych płytach nie wspomnę!
Ale pomijać to, wiadomo było od razu, żeby nagrać tak świetny album jak powyższe wymienione przeze mnie graniczyło z cudem! Ale album jest dobry co nie zmienia faktu. 6.5/10

sobota, 23 lipca 2011

DEATH ANGEL - Frolic Through The Park (1988)

Na kolejny album Death Angel nie trzeba było czekać długo, gdyż w roku 1988 ukazuje się następca debiutu Frolic Through the Park. Choć skład zespołu jest taki sam jak na debiucie,to jednak album jest słabszy, ale uważam że krytycy i fani za bardzo jadą po tej płycie,bo choć jest to album słabszy, najsłabszy w ich karierze,to nie oznacza totalne shit czy coś, ja osobiście uważam ten album za dobry. Singlowy Bored musiał zadziwić fanów debiutu, bo nie brzmiało to dobrze. Mało w tym thrashu , a utwór przypominał bardziej jakiś gniot ,w którym nic ciekawego nie ma. Choć uważam że Frolic Through the Park to album w którym można się doszukać mocnych riffów, sporo ciekawych melodii , ale jest to album osadzony w nieco innej stylistyce niż jego poprzednik, nie jest to już taki rasowy thrash:. Produkcja albumu jest nie wiele gorsza od poprzedniej,ale problem tkwi w zawartości,

Gdyż nie ma już takiej perfekcji jak na poprzedniku,ale jest to wciąż zajebista muza.
Album otwiera znakomity „3rd Floor” ,typowy thrashowy killer. Szybki tempo, ostra praca gitarek i do tego znakomita forma wokalna Marka A najbardziej zapada oczywiście refren.
Kolejny numer- „Road Mutants” - to kolejny kawałek bardzo thrashowy , w którym na wyróżnienie zasługuje tekst oraz imponujące przyspieszenia! Dla mnie jest kolejny zajebisty utwór z tego albumu. „Why You do this” - jest kolejny killer z szybkimi partiami gitarowymi i sporą dawką melodii . Kawałek świetnie przedstawia to co zespół będzie grał na kolejnych albumach.
I uwagę słuchacza powinny przyciągnąć bardzo interesujące solówki.
Jednak jak już wspomniałem album jest tutaj troszkę osadzony w innej stylistyce i najlepszym przykładem tego jest wspomniany przeze mnie „Bored” , w którym można się doszukiwać rockowych odniesień. Jest to oczywiście najsłabszy utwór, który ciągnie album na dół i psuje tylko zajawkę jaką się osiągnęło dzięki poprzednim utworom. I niestety, ale nieszczęść ciąg dalszy jest ,bo taki Confused jako taki ujdzie,ale po 3 utworach oczekiwania były większe. No a tak mamy 7 minutowy walec który się wlecze. Na szczęście po dwóch niezbyt udanych utworach mamy kolejny killer- „Guilty of Innocence”,rzekłbym jeden z najlepszych utworów na płycie. Szybki,dziki i zagrany z polotem nie to co dwa poprzednie utwory gdzie były eksperymenty.
I mogło się by wydawać że tak będzie już do końca, niestety chęć eksperymentowania okazała się większa takowym jest „Open Up”. Bardzo zajebiście zaczyna się „Shores of Sin” i bardzo mrocznie niczym z jakiegoś z filmu grozy a kiedy wchodzą gitary , to od razu słychać porządne granie thrashowe, no może brakuje ognia,ale i tak utwór robi ogromne wrażenie. Jest to kolejny mocny punkt tego albumu, zajebisty refren. Kolejnym przejawem chęci eksperymentowania jest cover Kiss - Cold Gin,który pozostawię bez komentarza. No i na koniec mamy znów killera Mind Rape- który przyczynia się do tego że mam pewien niesmak, bo można było nagrać same kawałki tego typu i byłoby na pewno lepiej no cóż,cieszę się jednak ze album zamyka jakiś porządny z wykopem utwór.

Frolic Through The Park to najsłabszy album Kalifornijczyków ,bo po takim genialnym debiucie,można było się spodziewać że nagrają co najmniej bardzo dobry album. No cóż na albumie znalazło się parę wypełniaczy przez co album jest nie równy i niespójny,bo choć jest tutaj dominacja thrashu to jednak w darło się tutaj trochę eksperymentowania które okazało się nie potrzebne ,wręcz zbędne kiedy receptura była wciąż przebojowa i miała wzięcie . No nic za ten album dam 7/10