środa, 31 sierpnia 2011

U.D.O - Animal house (1987)

W momencie glorii i chwały Accept przeżywa kryzys. Po genialnym Rousian Roulette od zespołu odchodzi wokalista Udo Dirkschneider. A żeby znany w metalowym świecie to też szybko zebrał zespół i zaczął tworzyć pod prostą i kojarzącą się z wokalistą nazwą U.D.O. Oczywiście dobrał doświadczonych muzyków z znanych zespołów. Mamy Mathiasa Dietha z zespołu Sinner, są tez muzycy z Warlock, a mianowicie Frank Rittel oraz Peter Szigeti. Na perkusji zaś Thomas Franke A muzycznie co mamy? Taki Accept wymieszany ze stylem Warlock. Tak o to w roku 1987 wychodzi na jaw pierwszy solowy album U.D.O- „Animal House”. Dirkcschneider miał ułatwione zadanie bo był znany i muzyka w jakiej się obracał też była znana, więc rewolucji raczej nikt nie oczekiwał, ba nawet liczono na Acceptowy album wydanym pod imieniem wokalisty tej zasłużonej formacji.

Zaczyna się tajemniczo, mrocznie i tak o to wkracza tytułowy „Animal House” i mamy pierwszy klasyk w solowej karierze UDO. Początek i stylistyka nasuwa Accept. Również doszukać się można grającego w podobnym klimacie Warlocka. Jednak różnicę między Accept od razu można usłyszeć. Bo Accept to nie tylko skrzeczący Udo. To także Baltes, Wolf i na pewno nie dorównają im muzycy z Warlock. W riffie nie ma ani takiego polotu, ani takiej finezji co w stylu Hoffmana. Dobre rzemiosło i nic ponadto. Mamy typowy heavy metalowy riff i prosty, irytujący i zarazem chwytliwy refren. Dobry otwieracz, który jest jednym z najlepszych kawałków na tym albumie. Najlepszym utworem na albumie bez wątpienia jest speed metalowy „Go back to Hell” i tutaj słychać echa Accept, ale sekcja rytmiczna i partie gitarowe to już raczej Warlock. Tutaj mamy nieco inny styl niż ten który Udo prezentował w Accept. Fajny, taki rasowy heavy metal. Jest to oczywiście wtórne i oklepane, ale przyjemne w odsłuchu, do tego takich kompozycji jak ta na albumie jest nie wiele.
Kolejnym klasykiem formacji UDO jest „They want War” i co by nie napisać, jest to jedna z najłagodniejszych kompozycji na albumie. W tym utworze bardziej Udo udał się w stronę melodyjnego rock,czy hard rocka. Jest to udany zabieg komercyjny, bo utwór odniósł sukces jako singiel i jako teledysk, a to że jest grany na każdym koncercie świadczy o tym jak fani kochają ten utwór. Jest to spokojny kawałek, bardzo rytmiczny i łatwo wpadający w ucho i do stylu Accept zbytnio by nie pasował, jak już to do Warlocka. Klasyk, który należy znać. „Black Window”to taki typowy średniak. Jest heavy metal to fakt Tylko, ze z tego grania nic tutaj nie wynika. Mamy średniej klasy motyw, czyli taki jakich pełno na tego typu płytach, a refren też jakiś taki bez pomysłu. Jedynie solówki mają jakiś poziom. Ballada w postaci „In the darkness” też brzmi przyjemnie, ciepło i rytmicznie, ale to też co najwyżej poziom dobry. Lepsze w wykonaniu udo słyszeliśmy w Accept,ba nawet na późniejszych albumach zdawały się lepsze. Oczywiście na albumie jest pełno żwawego grania, gdzie można się delektować speed metalem opartym na patentach Warlock i Accept. Taki „ Lay down the Law” też brzmi jak cały album a więc średnio, lub dobrze. Nie ma w tym utworze nic nadzwyczajnego. Mamy po raz pierwszy taki bardziej Acceptowy refren, również chórki wzorowane na poprzednim zespole Udo, a że średni to inna sprawa. Partie gitarowe bez polotu, bez energii, pomimo że sekcja rytmiczna jest nieco szybsza. Znów ciężko jakieś plusy wytknąć. Może solówki? Dobrze nawet wypada „We want it loud”, w którym słychać nieco Accept. Mamy nieco ciekawszy motyw gitarowy, a sam refren lepiej brzmi niż 3 ostatnie utwory razem wzięte. Jest szybko, dynamicznie i znów można mówić o nieco mocniejszym punkcie na albumie. Rockowo i nieco nie typowo brzmi „Hot Tonight”. Klimat Accept jest słyszalny, ale utwór jest bardziej rockowy tym razem niż Heavy Metalowy. Czyżby ukłon w stronę pierwszych alt spędzonych w Accept? Ja tam temu przeciętnemu kawałkowi mówię stanowcze nie. Poprawa następuje dopiero w „Warrior”. Jest jakieś atrakcyjne tempo, chwytliwe melodie, jest ciekawy motyw gitarowy i mamy ducha Accept. Refren też brzmi jak odrzut Accept. Gdy się nie ma tego co się lubi, lubi się to co ma i tak jest w przypadku tego utworu. Najkrótsza naalbumie kompozycją jest „Coming Home” i znów rzemiosło, przeciętniactwo i wstyd ze wyszło to spod ręki byłego wokalisty Accept. Solówki warte przesłuchania, a resztę można przewinąć. No bo co z tego, ze jest szybko, dynamicznie, skoro jest to nudne i wtórne? Uśmiałem się przy „Run For Cover” bo perkusja i klimat nasunęły mi utwór „Heavy Duty” Judas Priest. Jest mroczny klimat , jest epicki motyw, szkoda, że nie wykorzystano go w pełni. Jest też w końcu ciekawa partia gitarowa. Jest też w końcu refren, który porywa i wpada w ucho. Bez wątpienia jedna z ciekawszych kompozycji na albumie.

Wydawałoby się, że znane nazwisko lidera, że jego doświadczenia zebrane w macierzystym accept, a także doświadczeni muzycy zapewnią solidny heavy metalowy album. Jak można usłyszeć są to popłuczyny po Accept i Warlock. Krążek nie dorównuje poziomem ani jednemu, ani drugiemu. A przecież heavy metal grany przez UDO na tym albumie opiera się na patentach Accept czy warlock. Jednak są one gorzej podane niż w wyżej wymienionych zespołach. Poza tym muzycy choć doświadczeni, to jednak nie są ani Wolfem ani Baltesem, nie mają takiego talentu i raczej należy rozpatrywać ich jako dobrych rzemieślników, którzy grali obok dwóch największych ikon niemieckiego heavy metalu. Zabrakło pomysłów, zabrakło tego geniuszu w komponowaniu, jak słychać, Udo bez Wolfa i baltesa, też wiele nie mógł zrobić i tak o to mamy przeciętny materiał. Do czasu, do czasu. Nota : 5/10

WARLOCK - Triumph and Agony (1987)

Ostatnim rozdziałem niemieckiej legendy heavy metalowej czyli Warlock jest album”Triumph and Agony” z 1987 roku, który jest tak samo genialnym albumem jak debiut i na tym krążku właściwie znalazły się największe przeboje zespołu. Album ukazał się w zmienionym składzie, gdzie na miejsce gitarzysty Petera Szigettiego pojawił się Tommy Bolan, zaś na basie pokazał się Tommy Henriksen. Produkcją albumu zajął się Joey Balin, zaś tą klimatyczną okładkę narysował Geoffrey Gillespie. A jaką muzykę zawiera ów 4 album niemieckiej formacji? Ano dalszy ciąg mamy rasowego heavy metalu, prostego, melodyjnego, gdzie słychać echa Judas priest, Accept, czy Dokken. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu nie ma tyle zalotów pod hard rocka, jest więcej killerów i przebojów.

Już na wstępie otrzymujemy jeden z nich. „Ale We Are” to klasyk i chyba najbardziej rozpoznawalna kompozycja tej niemieckiej formacji. Tutaj słychać miks partii gitarowych w stylu Judas Priest z refrenem, tempa i klimatu Accept i trzeba przyznać że ta receptura sprawdza się już od debiutanckiego albumu. Utwór jest prosty jak budowa cepa, jest chwytliwy i do bólu szczery riff, jest także koncertowy i taki bojowy refren i takim graniem Warlock, przekonał do siebie fanów muzyki heavy metalowej. Jednym się to podoba, a innym nie. Na początku może niektórych drażnić kiepski angielski akcent Doro, ale kogo to obchodzi? Liczy się muzyka,a ta tutaj jest prężna. Jako ciekawostkę warto dodać, że nakręcono do tego utworu udany klip. Oczywiście nie zabrakło prawdziwych speed metalowych petard. Jedną z nich jest „Three Minute Warning”. Nie doszukacie się tutaj nowoczesności, oryginalności, czy tez jakiegoś kombinowania. Jest to kolejna prosta kompozycja, która jest nastawiona przede wszystkim na melodie,szybkość i na wokal Doro. Tak więc, kolejny rasowy heavy metalowy kawałek, który idealnie oddaje styl Warlock. Klasyk i przebój w jednym. Znów Accept i Judas Priest daje o sobie znać w „I rule The Ruins”, ale nic dziwnego skoro od debiutu Warlock z tych dwóch zespołów najwięcej czerpał. Warto jednak podkreślić, że to jedna z tych łagodniejszych kompozycji. Ma takie hard rockowe zaloty, zwłaszcza podczas refrenu czy też gdy słychać jest sekcję rytmiczną. Doro tutaj nawet stara się czysto śpiewać i świetnie jej to wychodzi. Klasyk? Jak nie, jak tak. Poziom niestety siada przy „Kiss Of Death” i tutaj trzeba przyznać, że odbiega od poprzednich. Zresztą do następnych też startu nie ma. Nie ma takiej dynamiki, nie ma przebojowości, a partie gitarowe też wiele do życzenia pozostawiają. Kawałek ten to taki typowy wypełniacz. „Make Time for Love” to jedna z dwóch ballad, z tym, że nie ma startu do ballad które Warlock stworzył na poprzednich albumach. Jest tylko dobrze, a mogło być lepiej. Mamy ciepły, romantyczny klimat i porywający refren, lecz jakoś główny motyw mało przekonujący jest. Solówka tutaj też mało wyraźna. Kolejnym przebojem i takim klasykiem Warlock jest „East meets west” i co by nie powiedzieć to znów proste heavy metalowe granie. Jest Accept, a także Judas Priest z Britisch steel. Znów słychać prostotę w głównym motywie, a także w refrenie, ale taki właśnie jest Warlock, taki był do ostatniego albumu. Trzeba zaznaczyć, że kawałek łatwo wpada w ucho. No i Judas Priest musi ustąpić Warlock w jednej rzeczy. Warlock pierwszy stworzył swój „Touch of Evil” i nie ma co owijać w bawełnę jest to najszybsza, najagresywniejsza kompozycja na albumie, a także w historii zespołu. Na uwagę zasługuje nie tylko pędząca sekcja rytmiczna i ostre partie gitarowe, ale przede wszystkim wokal Doro, tutaj tak naprawdę pokazała swoje umiejętności. Najbardziej rockowym kawałkiem na tym albumie jest „Metal Tango” i jest to najbardziej wyróżniająca się kompozycja z tego albumu. Jest coś z rytmów tanga, co można usłyszeć w choćby skocznym tempie. Główny motyw, prosty i zarazem bardzo melodyjny. Gitary tutaj niosą ze sobą emocje, do tego na utworze panuje taki tajemniczy klimat. Tak jest rockowo i przebojowo. Jak dla mnie najlepsza kompozycja na albumie. No i chcąc nie chcąc słychać Accept ten „Head Over Heals” Niczego nie wnosi kolejny przebój na albumie „Cold, Cold World”. Znów mamy czerpanie z Accept czy z Judas Priest. Znów postawiono na przebojowy refren i prosty riff. A czego innego się spodziewaliście? Kultową ballada jest „Fur Immer” zaśpiewana oczywiście przez Doro w języku niemieckim. Jest on klimatyczna, wzniosła, taka romantyczna. Pomimo tego niemieckiego języka, da się tego posłuchać i nawet po sławić. Ciekawie jak byto brzmiało po angielsku?

Ostatni klasyczny Warlock z prawdziwym rasowym heavy metalem. Pomimo że Warlock niczego nowego nie odkrył, ba grał wtórnie, opierając swoją muzykę na drogach przetartych przez Accept i Judas Priest, a mimo to odnalazł się na rynku heavy metalowym. Zyskał fanów, zyskał uznanie i przeszedł do historii jako legenda, jako gwiazda sceny niemieckiej. I zakończenie działalności w postaci „Triumph and agony” było najlepszym zakończeniem jakim można było sobie wyobrazić. Zespół nagrał znakomity album zawierający muzykę jaką Warlock prezentował od debiutu, choć tym razem jest więcej przebojów i killerów niż zwykle i za ledwie dwie słabsze kompozycje. Album jest kultowy wśród fanów muzyki heavy metalowej, pomimo że niczego nie wniósł do gatunku, pomimo że nie jest perfekcyjny. Obok debiutu najlepszy album Warlock. Klasyka. Nota:9/10

KAKTUS PROJECT - Superstition (2011)

Zaraz jak się pojawi jakiś projekt z gwiazdami to zaraz trzeba to konfrontować z Avatasia i tak też nie którzy słuchacze robią w przypadku Kaktus Project. Czu słusznie? Do tego dojedziemy. Podobnie jak w przypadku Avantasii tak i w przypadku tego projektu jest to dziecko jednej osoby, a mianowicie Sylvaina Rouviere'a. Jest jednak różnica. On jest gitarzystą, a nie wokalistą i to właśnie nieco odróżnia ten projekt od tamtego. Tutaj wszystko skomponował i zagrał sam mózg operacji. Każdy utwór jest połączony jakby linią gitarową. Utwory aż tak się od siebie nie różnią i tak na dobrą sprawę gdyby nie było takiego szumu wokół tego krążka, to w życiu bym nie nazwał to projektem, a raczej zespołem Sylvaina z gośćmi i tak należy to rozpatrywać. W przeciwieństwie do Avantasii nie ma ani takiego ładunku emocjonalnego, nie ma takiej przebojowości, nie ma takiego geniuszu w komponowaniu Sylvaina. Co więc tak zauroczyło niektórych słuchaczy w muzyce kaktusów? Zapewne wysokiej klasy aranżacje, popis talentu francuskiego gitarzysty. A owe patenty potrafią za hipnotyzować na długi czas. Muzycznie też ma rozróż nicowanie materiału jak u Sammeta, jest power metal, Aor, hard rock, czy też heavy metal. Jednak Sylvain nie potrafi komponować jak Sammet, nie potrafi komponować prostych chwytliwych kompozycji. Na tym projekcie, słyszę że bardziej skupiono się na aranżacjach, na warstwie instrumentalnej, na riffach i solówkach pomijając całą resztę. „Superstition” tak się zwie tytuł pierwszego albumu sygnowanym pod Kaktus Project. O albumie było wiadomo już dawno, niestety premiera ciągle się przesuwała i tyle szumu i tyle czekania, a i tak dostałem to co dostałem.

Zaczyna się bardzo... hard rockowo, bo taki właśnie jest „Farewell” i słychać tutaj hard rock, słychać neoklasyczne patenty, a także melodyjny metal, nawet power metal w riffie, który kojarzy mi się z Revolution Renaisance i „Glorius and Divine”. Jest to chwytliwe, jest to nawet przebojowe i zawiera atrakcyjne melodie. Mamy emocjonalną solówkę, których tu będzie całkiem sporo. Wykonanie mistrzowskie, szkoda tylko, że to jedna z nie wielu perełek na albumie. Utwór momentami kojarzy mi się też z Voodoo Circle. Jeden z moich ulubionych utworów na albumie. Bardzo też mi się podoba taki tytułowy „Superstition” bo też jest to zagrane z gracją, ale również z głową. Bo mamy ciepłe, łagodne melodie, chwytliwy refren i do tego bardzo przebojowy no i prosty, hard rockowy riff. I gdyby cały album taki byłby dalej to ocena byłaby wysoka, no właśnie byłaby. Z Avantasią nie ma co porównywać, bo to inna para kaloszy. Tutaj Sylvain nie komponuje pod konkretnych gości, nie skupia się na tym jak to ma brzmieć, po prostu gra. Znów ciekawa solówka i to one nie raz bywają najlepsza atrakcją na albumie. Refren taki mi dość znajomy, ale nie będę szukał teraz po płytach na siłę jakiegoś potwierdzenia moich przeczuć. Znów kawałek pasuje mi do tego co zaprezentował w tym roku Voodoo Circle. Kolejny świetny utwór, dla mnie najlepszy na tym krążku. Pomysł był także na „Above the Flame” i jest to również ciekawa kompozycja, która utrzymana jest w koncepcji hard rocka, czy też hardn heavy i uważam, że całość popsuły popisy Sylvaina nieco mnie dezorientują. Potrzebne były te patenty neoklasyczne? Riff jest prosty, skoczny i takie bardzo luzacki, zresztą jak refren. Ale nie przekonuje mnie ten miks z neoklasycznymi solówkami lidera projektu. Pomijając moje narzekanie, jest to wciąż dobry, bardzo dobry poziom. O ile poprzedni utwór nie był perfekcyjny to jednak był słuchalny, o tyle „Tonight” nie przekonał mnie. Wiem, że to ballada, wiem że kobiecy głos Célii Duval miał przyprawić mnie o łzy, akustyczna gitara zmusić do refleksji, nic z tych rzeczy jednak nie miało miejsca. Miło, ze chcieli urozmaicić album, ale ja wolę te hard rockowe granie z poprzednich utworów. Tak w ogóle, album ma zawierać power metal, to gdzie on w takim razie jest? Ano w „Posession”, czyżby kolejna próba pokazania się z innej strony? Co zostało mi w głowie, to bas zagrany nieco pod Markusa Grosskopfa z Helloween i tandetne dyskotekowe klawisze. Pamiętam także świetną linię wokalną i nie przeciętne solówki. Jednak to tyle albo aż tyle. Mimo tych patentów utwór zaliczam do tych najsłabszych na albumie. „The sadness” stara się być z kolei jakimś bojowym heavy metalowym kawałkiem. Riff obstukany i jedynie refren i solówki zasługują na uwagę. Nie muszę dodawać, że oba elementy zaliczam do najlepszych na albumie. Ciężko osądzić ów kawałek, bo jest taki pół na pół. Sam refren i neoklasyczne solówki, to nieco za mało. Najostrzejszy na albumie jest wg mnie „Dark Room” i znów nieco chaotycznie. Zaczyna się ostrym riffem, który gdzieś później przepada. Pojawiają się tajemnicze, wręcz mroczne klawisze i nabiera to nawet uroku. No, ale na cholerę te popisy Sylvaina, no nie musi mi co sekundę wygrywać piękne solówki, już wiem, że jest znakomitym gitarzystą. Poza wstępem nie wiele wyniosłem z tego utworu. I zaczyna mnie to nieco męczyć. Dziwny i nieco chaotyczny jest „Alone in the Dark” ale to jest urokliwe dziwactwo. Klimat, klawisze, riff przypomina Deep Purple czy też Voodoo Circle. Ciepły i taki nieco futurystyczny kawałek i po raz kolejny mam dowód, że w tych hard rockowych kompozycjach Sylvain wypada najlepiej. Nie można było skomponować więcej takich killerów? Łagodny i ciepły jest tez taki rockowy „Cold in the Night” i znów coś z Voodo Circle słyszę. A to dobry znak. Proste i chwytliwe granie. Obyło się bez kombinacji. Zapewne przywykliście, ale napisze po raz kolejny znów świetnie odegrane solówki i takie dość wyróżniające się z krążka, może przez tą solówkę basową? Niczym specjalnym się nie wyróżnia „"I'm Living in my Death" gdzie dalej jest hard rock, jednak brzmi jak marna kopia poprzedniego utworu. Utwór próbuje być skoczny i przebojowy, ale nie jest. Ot co przeciętny kawałek, w którym potencjał został zmarnowany, szkoda. Wracamy do nudy....w „My tears” no miłe i ciepłe to jest. Ale tym razem nie załapałem się na płacz. Kawałek przelaciał i jedyne co pamiętam to Amandę Somerville. Na koniec mamy również ciekawy utwór w postaci „Resurection” gdzie tez dominuje skoczny hard rock. Kolejny utwór, który jakoś mi przypadł do gustu, gdyż postawiono na prostotę i rytmikę, a nie na popisy. „Bohemian Rhapsody' bonus i w dodatku cover Queen. Ciekawie zaaranżowany i tutaj pierwszy raz przypomniał mi się projekt Sammeta, za sprawą chórków. Oryginał oczywiście lepsze, ale to wykonanie tez warto znać.

Nie smak, nie dosyt, nie równość, a także zmęczenie to pierwsze myśli jakie nasuneły mi się po przesłuchaniu tego krążka. Porównywać z Sammet nie ma co, bo to dwa inne zespoły, tutaj nie brzmi to w ogóle jak projekt. Nie ma takiego rozmachu, nie ma takiego bogactwa muzycznego. Za to aranżację to jest coś co napędza ten materiał. Każda solówka ma w sobie emocje, każda partia gitarowa jest magiczna na swój sposób. Szkoda, tylko że momentami jest to chaotyczne i nie równe. Bo wśród znakomitych hard rockowych hiciorów, znalazły się smęty. Sylvain to znakomity gitarzysta i to udowodnił, jednak daleka mu droga do bycia znakomitym kompozytorem. Póki co jest dobrze i jest szansa, że będzie lepiej. Miało być power metalowo, a wyszło bardziej hard rockowo i w sumie dobrze. Takiego hard rocka z miłą chęcią jeszcze posłucham w przyszłości. Muzyczne wykonanie jest na 9, oryginalność na 8, kompozycje na 6 i w sumie za całość nie dam więcej niż 7/10 zabrakło mi tutaj „kropki nad i”. Aranżacje,kunszt gitarowy, znakomici goście i soczyste brzmienie to nie wszystko.

wtorek, 30 sierpnia 2011

SILVERDOLLAR - Morte (2011)

Szwedzki Silverdollar grający power/heavy metal zaczynał jak większość kapel czyli jak zespół grający covery. Zespół powstał w 1996 roku, i dopiero w roku 2002 pokazał się ich pierwszy krążek, ale była taka komplikacja zawierające covery innych zespołów. W końcu przyszedł czas na ich własny materiał i debiut z prawdziwego zdarzenia. W 2007 roku pojawił się „Evil Never Sleeps”. Minęły 4 lata i zespół pod okiem nowej wytwórni tj Massacre Record wydał nowy album pod tytułem „Morte”. Na albumie właściwie nie tylko słychać wcześniej wspomniane gatunki. Jednakże czy to jest album o którym świat będzie pamiętał za kilka miesięcy? Nie, jest to kolejny album, który mile zabawia słuchacza przez 50 minut, a no koniec nie ma jakiś refleksji, nie ma totalnego zniszczenia, a o wyniesieniu czegoś ze słuchania można zapomnieć.


Od pierwszych minut słychać przede wszystkim dobre brzmienie i to ono jest jedną z głównych atrakcji tego albumu. No i zespół na otwieracz dał najdłuższy kawałek w postaci „Co2”. No tutaj akurat za bardzo nie słychać power, ale za to słychać coś Doom metalu, słychać z Black Sabbath, coś z jacobs dream i coś z Judas Priest i te zespoły najbardziej dają o sobie znać na tym albumie. Kawałek utrzymany w wolnym tempie i za dużo plusów się tutaj nie doszukamy. Na pewno warty wyróżnienia jest Esa Englund, który łączy manierę wokalną Chaza Bonda z Jacobs dream i Bruca Dickinsona z Iron maiden. Na plus też brzmienie i ciężar. Nie podoba mi się struktura, melodie, refren, bo nie brzmi to jakoś nadzwyczajne. Solówki dobre, ale uważam, że w ciągu tych 7 minut powinno się dziać nieco więcej, powinno być więcej ciekawych motywów. A tego nie ma. Ów Heavy/ power metal można usłyszeć w „Damage Done” choć tutaj nasunął mi się ostatni album UDO. Jest lepiej niż w przypadku otwieracza, Jest jakaś chwytliwa melodia, jest dynamika, jest łatwo w padający w ucho refren i taki heavy/ power metal mogę słuchać, nie ma w tym niczego nowego, nie ma jakiejś oryginalności. Epicko zaczyna się „Eternal glory” ma się na myśli Hammerfall, jednak po kilku sekundach się wszystko wyjaśnia i mamy miałkie granie. Słychać jakieś zapędy pod nowoczesnego rocka. Tylko Esa stara się wycisnąć coś z tego kawałka i gdyby nie on i prosty refren to byłoby po utworze. Basowy początek do „Evil Good” bliżej ma do doom metalu. Dalej za to mamy heavy/ power metal. Jest skocznie i nieco bardziej melodyjnie. Fakt, nie ma za grosz w tym oryginalności, ale jest ciężko i agresywnie i robi to wrażenie. Chyba nie muszę dodawać, że to jedna z najlepszych kompozycji na albumie? Choć mi najbardziej do gustu przypadł „Evil Never Sleps”, tak tytuł jest taki sam jak tytuł debiutu. Kawałek przede wszystkim jest skoczny, przebojowy i mamy tutaj zarówno atrakcyjną sekcję rytmiczną, jak i refren. Kawałek mi się nieco skojarzył z Judas Priest. Innym utworem jest taki „Hear me” gdzie jest bardziej stonowane tempo, jest nieco rockowo, co słychać w melodiach i w refrenie. Nie ma zbytnio się nad czym rozczulać, bo jest to nieco słabszy kawałek na tej długiej trackliście albumu. Zespół długo kazał czekać na jakąś power metalową petardą, ale w końcu się do czekałem. „HF” może nie jest jakaś ultra szybką petardą, ale ma przynajmniej power metalowy riff, szybki, melodyjny i łatwo w padający w ucho. Jest to jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Szkoda, że zespół nie poszedł za ciosem i nie kontynuował motywu z riffu w dalszej części utworu. Coś z Doom metalu uświadczymy w tytułowym „Morte” nasuwa mi się ostatnie lata działalności Dio. Jest klimat, jest pomysł, ale jest to mało atrakcyjne. Najlepszym momentem tego utworu są oczywiście solówki, a reszta to średnia krajowa. Jeśli chodzi o szybkość i dynamiczne granie, to na „Morte” pierwsze miejsce zajmuje „ Ranging Eyes” i to jest również jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Fani Astral Doors czy też Dio powinni być zachwyceni. Zaś w początkowej fazie „Rot” słychać Blazy Bayle czy nawet Iron maiden. Jednak dalej raczej słychać kapłana niż dziewice. Kawałek jest dobry i nic ponadto. A to już któryś raz z rzędu tylko dobry kawałek, bez jakiś cech charakterystycznych. Jednym z takich luźnych, bardzo przebojowych utworów na płycie jest „Rocker” i mamy tutaj nie tylko chwytliwy refren, który jest warty uwagi. Mamy też skoczne tempo i podniosły motyw główny, wsparty klawiszami. Robi to nawet wrażenie i muszę przyznać, że to kolejny mocny punkt albumu. Do tej całej układanki nie pasuje mi „Three Finger Man” taki nieco przekombinowany heavy metal. Za dużo tutaj zbędnych i nie atrakcyjnych patentów. Nie można było prościej tego rozegrać.


Silverdollar ameryki nie odgrywa tym co gra. Heavy/ power metal jakiego pełno. Nie jest to ani jakieś oryginalne, ani melodyjne. Ot co dobra płyta do posłuchania i do zapomnienia. No album może i ma soczyste, ciężkie brzmienie, ale to w dzisiejszych czasach żadna nowość. Jest znakomity Esa i to on jest ozdobą tego albumu i to on będzie zapamiętany, ale na pewno nie ten przeciętny album, który ma kilka przebłysków, kilka ciekawych melodii. Kilka melodii plus znakomity wokalista to trochę za mało. Rok 2011 z pewnością nie należy do Silvedollar. Nota : 5.5/10

ACCEPT - Death Row (1994)

Accept po wydaniu dobrze przyjętego przez fanów „Objection overruled” nie przestał tworzyć, ów chęć słuchania Accept mimo ich lat, wciąż dawała zespołowi powód żeby dalej tworzyć. Po reaktywacji zespół zaczął grać ciężej, agresywniej, nie tracąc przy tym swojego charakteru co można było usłyszeć na Objection Overruled, który przynajmniej brzmi jak klasyczny album Accept. To w takim razie jak nazwać kolejny album „ Death Row” z 1994 roku? Tutaj zespół zrobił krok do przodu, ewoluował. Poszedł dalej w kierunku, ciężaru, brudu, toporności i ostrego grania. Jest sporo różnica między tym krążkiem, a poprzednim, nie wspominając o tych z lat 80. Nie ma takiej dynamiki na albumie co na poprzedniku, nie ma takiej przebojowości, chwytliwości. Jest wolniej, bardziej topornie, melodie wygrywane przez Wolfa są nie atrakcyjne, są przekombinowane i całość jest nastawiona na techniczne granie. Bez wątpienia jest to najcięższy album Accept, co nie oznacza, że najlepszy. Co więcej jest to jeden ze słabszych albumów tej formacji. Można ów styl zaakceptować, bo spotkałem się z zachwytami nad tym albumem, jednak spotkałem się też z niezadowoleniem. Z tym albumem jest tak jak z Jugulatorem Judasów, może to zaakceptować, albo olać. Wadą albumu jest nie tylko styl, ale też ponad godzinny materiał i do tego nie równy.

Sprawdzony zabieg zespołu, a więc tytułowy kawałek jako pierwszy do odstrzału. Już od pierwszej chwili gdy słychać „Death Row”. Słychać, że to nie jest ten Accept co kiedyś, a przy najmniej nie ten co na poprzednim albumie. Jest ciężar, brud, toporność i agresja z poprzedniego albumu. Ale jest też powolne tempo, wręcz takie mulące, jest nieatrakcyjność pod względem melodii, pod względem refrenu. Jasne jakieś echa Acceptu są, bo jest przecież Baltes, Wolf, Udo i są bojowe chórki, co daje nam znać, że to Accept. Bawiąc się w jaka to melodia, wątpię żeby ktoś zgadł co to za zespół gra. Mimo tylu narzekań, tytułowy utwór po kilka latach katowania przypadł mi do gustu. Bo to jest kawałek mocnego heavy metalu, może mało acceptowego, może mało atrakcyjnego, ale jest tutaj taki bunt, taki brud i chyba przez to jakoś przypadło mi to do gustu. No i podoba się też wokal Dirkschneidera na tym albumie. Tutaj na tym albumie jeszcze był w formie. Nie ma szału, ale jest dobre rzemiosło. Rok temu Accept wrócił z „Blood of the nations” i słychać tutaj źródło ciężaru, agresji którą zespół pokazał na tamtym albumie. Na tym albumie, zwłaszcza w takim kawałku jak „Sodom & Gommora”. Jest to najdłuższy utwór na płycie, jeden z takich ciekawszych na płycie. Ma trochę dynami z poprzedniego albumu, ale wciąż jest to nie atrakcyjne, brudne granie. Jest ciężko i to słychać już nie tylko w partiach gitarowych i w wokalu, także w sekcji rytmicznej. Nie jest to jakiś killer, ale dobry kawałek z ciekawym popisem talentu Wolfa Hoffmana, choć najlepsze lata za nim, to jednak wciąż ma w sobie to coś. Jeśli o mnie chodzi, jeden z najlepszych utworów na płycie. Fanom „Blood of The nations” do gustu powinien przypaść „The Beast Inside”, gdyż analogiczny utwór znalazł się na tamtym albumie. Utwór trwa prawie 6 minut i mamy tutaj rasowy heavy metal. Pomysłowe wejście w postaci akustycznej gitary, prosty i zapadający w głowie refren jak i riff. Mój ulubiony kawałek na tym albumie. No i słychać Accept, a to już coś. Wiem, wiem paskudny jest „Dead On” ale spójrzmy na niego z innej strony. Prosty skoczny riff, bardzo fajnie buja, a bojowy refren jest zrobiony wręcz pod koncert. Wiem, klasy, genialności i poziomu starego Acceptu tu nie ma, ale jest to bez wątpienia jedna z takich ciekawszych kompozycji an tym albumie. Bez wątpienia jasno na tym albumie świeci nieco rock'n rolowy, ale za to bardzo melodyjny „Gun's R' Us”. Kawałek się wyróżnia na tle innych. Jest melodyjny, jest atrakcyjny dla ucha, nie ma takiego silenia się na ciężar. Jest swoboda, luz i rockowe szaleństwo i słychać coś ze starego Acceptu. Ten utwór też zaliczam do czołówki tego krążka. Dobry start ma „Like Loaded Gun” słychać Acceptowy riff, choć później zostaje to przytłoczone ciężarem, brudem i topornością, nie potrzebnie. Rzemiosło i nic ponadto. „What Else” miał chyba być bardziej dynamiczniejszy, bardziej skoczny i niestety nic z tego nie wyszło. Jeden z najgorszych kawałków w historii zespołu. Dopiero połowa albumu, a słuchacz już jest taki zmęczony, to źle świadczy o tym albumie. Łagodniejszy wydźwięk ma „Stone Evil”, ale bardziej to brzmi jak Udo solo niż Accept. Znów ciężko znaleźć jakieś pozytywy. Nie porozumieniem jest też „Bad Habits Die Hard” i tutaj chcieli zbliżyć się do poziomu i stylu z poprzedniego krążka. No i znów nieudana misja. Bo nie ma tutaj atrakcyjnej melodii, a refren brzmi jakoś sztucznie. I to czego się obawiałem czyli zlewanie się w jedną kompozycje stało się rzeczywistością. No bo „Prejudice” niczym się nie odróżnia od poprzednich kompozycji. Takiej lekkiej adrenaliny daje „Bad Religion” i brzmi to znajomo. Rollling Thunder z „Blood of the Nations”? No jest to kolejny dobry kawałek z tego albumu, który warto znać. Jest dobra rytmika, tempo i chwytliwy riff. W „Generation Clash II” chcieli klimatem się chyba zbliżyć do Balls To The wall. Niestety kolejna porażka. Dobrze na tle tego heavy metalu na dopingu wypada akustyczny „Writing on the wall” i to jest dowód, że nie liczy się tylko ciężar i agresja. Ci którzy w jakiś sposób wytrwali ten niestrawny materiał, mogą sobie jeszcze posłuchać dwóch instrumentalnych utwór „Drifting Apart i „Pomp and Circumstance” które są po prostu średnie.

Czy Accept Udo może być słaby? Może a ten album i następny są tego dowodem. Brzmi tutaj sztucznie, gdzieś zatracili swój charakter, swój geniusz w komponowaniu. Nie ma ani przebojów, ani atrakcyjnych melodii. Nie ma też refrenów, które można by sobie zanucić samemu. Nie ma nic, jest sztuczność, silenie się na ciężar i agresje. Jest mrok, brud, toporność, kwadratowość, jest także rzemiosło. Jak można usłyszeć, nawet najwięksi upadają, żeby potem powstać z podniesioną głową,żeby się odrodzić niczym feniks z popiołu. Album należy potraktować jako ciekawostkę. Nota: 4.5/10

ACCEPT - Objection Overruled (1993)

ACCEPT REAKTYWACJA, albo też Balls to The wall part II oba podtytuły idealnie pasują do „Objection Overruled”z 1993 roku. Płyty wydane przez tą niemiecką legendę w latach 81- 87to był praktycznie sukces za sukcesem, arcydzieło goniło arcydzieło, nie wydali słabej płyty. Jednak w swojej największej glorii i chwale nagle zaczęło się coś psuć w zespole. W 1987 odchodzi charyzmatyczny wokalista Udo Dirkschneider i założył on własny zespół sygnowany nazwą UDO, w roku 1988 odszedł też na dobre Jorg Fisher i pomimo tego osłabienie zespół dokompletował zespół i miał Reeca w postaci wokalisty i Jimiego Stacey'a w postaci gitarzysty. Pojawił się nowy album „eat The Heat” który nie został ciepło przyjęty przez fanów, bo jednak Accept to nie tylko Wolf Hoffmann, Petar Baltes. To także Udo Dirk Schneider. Trzeba przyznać, że udo w karierze solwoej radził sobie znakomicie, wydając takie genialne krążki jak „Facelles World” czy nie doceniany „Timebomb” i najwidoczniej Udo i Wolf uznali, że warto jeszcze raz przeżyć przygodę z Accept i tak reaktywowała się legenda heavy metalu, w prawie oryginalnym składzie : Udo, Baltes, Kaufmann oraz Hoffmann. Za komponowanie znów odpowiadał zespół i Deaffy. Co ciekawe, okładka nasuwała tą z Balls To the wall. Czyżby powrót do grania tego z roku 1983. Tak brud, toporność, tą kwadratowość, która była charakterystyczna dla tamtego albumu jest tu słyszalna. Jednak jest małą różnica. Opisywany album jest ostrzejszy od tamtego krążka. Jest agresywniejszy, ma więcej dynamitu w sobie i praktycznie jest sporo takich prawdziwych petard na tym albumie. Pod tym względem jest to najszybsza płyta Accept i wg mnie jest dobrym pomostem między starą erą, a tą zaczynającą się od tego albumu, aż do „Predator” gdzie jest przecież nieco cięższy, agresywniejszy styl zespołu. Skąd taka dynamika, skąd taka agresja? Odpowiedź jest prosta. Udo to przyniósł to ze swojego solowego krążka „Timebomb” będącym ukłonem w stronę „Painkillera” Judasów i to wg mnie jest źródło, że materiał na Objection Overruled brzmi tak, a nie inaczej. Nie ma się zresztą czemu dziwić, Painkiller odmienił muzykę heavy metalową na dobre.

Już sam otwieracz „Objection Overruled” jest jednym z ostrzejszych wejść w historii zespołu. Tak poziom Fast as shark został osiągnięty. Od pierwszych sekund słychać brud, toporność, brzmienie Balls To The wall. Mamy też dynamikę, agresję i szybkość, którą Udo przyniósł z solowego albumu z 1991. Utwór jest bardzo dynamiczny i nie ma tutaj czasu na wytchnienie. Ten utwór prezentuje nieco inne oblicze, bo jednak pomimo dużo cech związanych z balls To The wall to jednak tak szybko, tak dynamicznie, tak ciężko zespół nigdy nie grał. A już na pewno nie na tylu utworach co tutaj. Tak właśnie brzmi nowy Acccept.. Ich styl uległ drobnej ewolucji, ale to i tak nic w porównaniu z dwoma następnymi albumami. No i lepszego otwieracz niż ten tytułowy killer nie można było sobie wymarzyć. Jednak z drugiej strony wszystkiego nie zdradza. Słuchając riffu w singlowym „I don't wanna be like you” słychać bliźniacze podobieństwo do riffu „Balls To the wall”. I to słychać nie tylko w riffie. Mamy podobne tempo, klimat, również refren brzmi jak któryś z refrenów, które można było usłyszeć na tamtym albumie. Rasowy heavy metalowy hymn, taki idealnie oddający charakterystyczny styl dla Accept. Mamy tutaj wszystko to co składa się na Accept, bojowe chóry, ostry, drapieżny i nieco przepity wokal Udo, a także rozpoznawalny styl gry Wolfa, te jego proste, aczkolwiek łatwo wpadające w ucho melodia. Kolejny killer na albumie. Znów takim typowym kawałkiem dla zespołu jest „Protectors of terror” i znów zostało zawarte wszystkie najważniejsze elementy, które świadczą o stylu zespołu. Jest taki pulsujący bas Baltesa, jest brud, toporność i prostota. Znów kawałek brzmi jakby zatracony kawałek Balls To the wall. Co mi się najbardziej podoba w tym kawałku, to taki bojowy refren oraz prosty skoczny riff. Kolejna klasyka zespołu. Słuchając „Slaves To metal” też na myśl nie przychodzi ani „Metal Heart” ani, tym bardziej „Rousian Roulette” a „Balls to the wall” choć tutaj słychać ten krok na przód które zespół zrobił. Brzmi to agresywniej, ciężej, pomimo tego, ze jest brudno i topornie. Choć jest mrocznie i ciężko, to wszystko jest skoczne i na pewien sposób chwytliwy. Jeśli w jakiś dziwny sposób nie przekonała cię sekcja rytmiczna i riff, to odsyłam do bojowego i sławiącego heavy metal refrenu. Kolejnym klasykiem i jedną z moich ulubionych kompozycji nie tylko na tym albumie, ale także w historii zespołu jest „All or Nothing” czy tylko mi się ten utwór kojarzy z „Head Over healls”. Słychać przede wszystkim podobny styl grania Baltesa, podobna skoczna sekcja rytmiczna. Poza tym mamy bardziej rockowy riff . Jeśli miałbym też wybrać najlepszy refren an tym albumie to zapewne wybrałbym ten Warto tez podkreślić, że to jedna z łagodniejszych kompozycji na albumie. I kto by pomyślał, że to jeden z najlepszych kompozycji na tym krążku? No i za Acceptem wciąż gdzieś te Ac/Dc podąża. No w „Buleltproof” słychać podobne partie gitarowe. A sam kawałek też brzmi bardziej hard rockowo. Ujmę tak, dobry kawałek, z dobrym prostym rasowym riffem, ale poziom w porównaniu do poprzednich kompozycji spadł. Accept od lat serwował dobre balaldy, tak jest i tym razem. „Amamos La vida” to piękna ballada, jednak czy tak wielkie jak te ze wcześniejszego okresu zespołu? To pytanie zostawiam wam do odpowiedzeniu sobie samemu. Jak dla mnie odpowiedź jest prosta: NIE. Jednak najlepiej na tym albumie wypadają takie szybkie petardy jak „Sick, Dirty and Mean”, czy też mój ulubiony na krążku „This ones for You” to jest właśnie granie jakie mogli kontynuować, jakie mogli rozwinąć na następnych albumach. Niestety tak nie zrobili. Jest fajne, skoczne, szybkie, dynamiczne granie. Panuje równowaga między ciężarem, a melodyjnością i to jest piękne w tych kompozycjach. Udo też wg mnie świetnie pasuje do takich petard co udowodnił na „Timebomb”. Szkoda, ze poziom an albumie nie jest równy, bo obok takich killerów jak te wcześniej wspomniane, mamy tez tylko dobry hard rockowy „Donation”. Fajnie, że ma coś z Balls To The Wall, jednak odegrany z miłości do Ac/Dc riff, jakoś mnie nie przekonał, zresztą refren tez pozostawia wiele do życzenia. Taki czymś nowym dla Accept, jest instrumentalny „Just By my Own”, miało być romantycznie, ciepło i klimatycznie,a wyszło nudnie.

Objection Overruled to jeden z najlepszych albumów w historii Accept, najagresywniejszy, mający sporo dynamitu, sporo petard i to jest jedyny album tej formacji gdzie mamy tyle szybkich kompozycji. Zespół powrócił też do brzmienia, do klimatu i stylu Balls to The wall co też wpłynęło dobrze na muzykę Accept. Nie zeszli poniżej swojego poziomu. Mamy tutaj czysty Accept, choć lekko odmieniony. Objection Overruled jest dobrym pomostem między starymi albumami, a nowymi. Ostatni prawdziwy Accept z Udo. Nota: 9/10 i można żałować, że album jest nie równy, bo takie Donation, czy Bulletproof zaniżają ocenę.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

GAMMA RAY - Somewhere Out in Space (1997)

Kai Hansen to nie tylko żyjąca legenda, ojciec power metalu, charyzmatyczny wokalista, grający własnym stylem gitarzysta, ale też znakomity kompozytor. To akurat nie jest taka łatwa sprawa jak się niektórym wydaje. Napisz teraz jakiś składny, łatwo wpadający tekst, do tego sensowny. Nie łatwa to sztuka, a Hansen radzi z tym sobie tak dobrze jak mało który muzyk. Pisał pesymistyczne teksty, gdzie było o „Mordercy”, ofierze losu”. Była też tematyka bardziej już o życiu, czyli było o upływającym życiu czyli „March of Time” czy też „I 'm Ailve” i „I want Out”. Było także o życiu po śmiertnym i niebie „Afterlife” czy „heaven cant Wait”. Dalej były teksty o wojnie, mowa o albumie „Sighn No More”. Później znów o życiu i nawet wyraźne fantasy na „Land of The Free”. Jednak na tym nie koniec nie znającego granic pomysłowości i geniuszu Hansena. Czego brakuje? Ano tak Sience – Fiction.  Kosmos, podróże w czasie, czarna dziura, nieskończona przestrzeń wszechświata. Gamma Ray i s-f?  Brzmi jak „gwiezdne jaja”. Jednak warto zwrócić uwagę na fakt, że to nie pierwsze udanie się zespołu heavy metalowego w rejony s-f.  Mamy przecież Iron Maiden, Steel Prophet, mamy też Metallium, czy też Iron Savior. Tak więc popularne jest zagłębianie się w tą tematykę. Zespół heavy metalowe najczęściej czerpią pomysły na teksty, z życia, ale czasami one nie wystarcza. Trzeba szperać po książkach, filmach.  Jedni lubią Władce pierścieni i elfy, jedni koszmar z ulicy wiązów, a jeszcze inny „Kosmiczną odyseję”  w przypadku GR nie pierwszy raz jest nawiązanie do tej tematyki, ale pierwszy raz cała płyta jest z tym wiązana. Po sukcesie Land of The Free zaszły w zespole drastyczne zmiany, nie ma Thomasa Nack, nie ma Jana Rubacha. Krystalizuje się za to skład jaki mamy dzisiaj. Czyli na basie Dirk Schlachter, zaś jego miejsce jako drugiego gitarzystę zajął Henjo Richter, który występował w Rampage, zaś perkusistą został Dan Zimmermann znany z Lanzer i Freedom Call. W tym składzie został wydany w 1997 roku „Somewhere Out in Space” Produkcją zajął się Kai i Dirk, miksem Charlie Bauerfriend. Zespół od Land of the Free zaczął mieć naprawdę piękne i miłe dla oka okładki. Tym razem bardzo w tylu Gamma Ray okładkę narysował Kristian Huitula. Sporo zmian jeśli chodzi o skład GR, a mimo to muzyka nie uległa drastycznym zmianom, choć zespół gra nieco agresywnej i bardziej dynamicznej niż na Land of The free.  Warto zaznaczyć, ze w roku1996 Kai założył wraz z Pietem Sielckiem Iron Savior, który też osadzony jest w s-f i najwidoczniej Kai zaraził się od tamtego zespołu s-f. I z debiutu tego zespołu znalazła się na albumie jedna kompozycja autorstwa Kai i Pieta, stąd mamy dwóch gości na albumie:Thomena Staucha – perkusja, Piet Sielck, gitara i wokal. Czy udało się do równać genialnemu, będącym jednym z najlepszych albumów w historii power metalu? Poprzeczka została wysoka ustawiona.

Zaczyna się od potężnej sekcji rytmicznej w „Beyond the Black Hole” w którym to najwięcej przy komponowaniu palców maczał sam Hansen. Słychać przede wszystkim cięższe i agresywniejsze partie gitarowe, ale to wciąż ta szybka i dynamiczna Gamma Ray. Kai Hansen w bardzo dobrej formie wokalnej i pod tym względem jak i pod względem instrumentalnym przypomina mi się „Walls of Jerycho”. Słychać też, że Richter to najlepszy kompan dla Hansena. Technicznie przypomina mi nieco styl Ritchiego Blackmora i tego jego melodyjne solówki. Pędzący i chwytliwy riff, to tylko początek. Dalej mamy hansenowski refren, to jest jego znak rozpoznawczy. To „Fly”, „Ride” kojarzy się nawet nieco z Ride The Sky” ale to w jaki sposób brzmi nasuwa raczej „man on a Mission”. Postęp pod względem muzycznym słychać w solówkach. Są one bardziej agresywniejsze niż te na Land Of the free. Poza uniesieniami muzycznymi, są też uniesienia związane z liryką. Czyste sience fiction, które związane jest związany z podróżą w głąb czarnej dziury. Klasyk Gamma Ray i jedna z najlepszych kompozycji na albumie.  Mało kto wie, ze tytuł roboczy tego albumu był „Men, martians and machines”, który jest na temat, maszynach, które szukają planety, którą mogliby zasiedlić, gdyż ich własna przepadła, i tak o to przybyli na ziemię. Kawałek skomponował oczywiście Hansena. Również jest to najlepsza kompozycja na albumie i zawdzięcza to prostemu, bardzo gitarowemu riffowi, który jest takim charakterystycznym dla Hansena. Są tez klawisze, jest mrok i tajemniczy klimat i mamy też sporo atrakcyjnych melodii. Proste patenty, a cieszą. Szkoda, że kompozycja przez wielu zapomniana i niedoceniona. Niestety, na albumie są też zgrzyty i słabsze momenty i to właśnie nie równość przyczynia się do tego że album jest słabszy niż być mógł. Mamy „No stranger” i choć skomponował go Hansen, to jednak daleko jej do ideału. Mamy tutaj ciepły i taki nieco balladowy refren, nieco progresywny riff, który jest mało atrakcyjny dla ucha, ale na szczęście solówki są na poziomie talentu Kai'a. Szybko zespół rehabilituje się w postaci tytułowego „Somewhere Out In Space”. Kolejny klasyk, kolejny killer na albumie i jeden z moich prywatnych ulubieńców. Dobra co więcej tutaj mamy? Szybką petardę, gdzie sekcja rytmiczna, refren, chórki i niektóre motywy nasuwają mi ...Blind Guardian. Słychać też Ride The sky z Walls of Jerycho.  Jest agresja, dynamit i melodyjność, jest podniosłość i muzyczne uniesienie. Kawałek świetnie się sprawdza na koncertach. Lirycznie kawałek tyczy się kogoś kto bierze udział galaktycznej misji i jest to tekst inspirowany Star Trekiem.Oj gdyby taki był cały album, to ocena była by jedna. Ale niestety nie jest. Mamy nieco odstające kawałki, jak choćby „Guardians of Mankind” autorstwa Richtera. I słychać tutaj nieco progresywnego grania. Richter na tym albumie jeszcze zbytnio sobie nie radził z komponowanie, tak jak później. Nie podoba mi się riff, gdyż jest jakiś taki stonowany i mało atrakcyjny i jedynie refren i solówki wychodzą tutaj na poziomie. Tekst opowiada historię strażnika, który strzeże równowagi między dobrem a złem. Również zespół na tym albumie podobnie jak na poprzednim pozwolił sobie na takie krótsze utwory, będące przerywnikami. I tak o to mamy „The Landing” który na trasie promującej album, służył za intro i to w sumie dobry pomysł był. Kawałek ma fajne podniosłe tempo i chwytliwy tekst. Warto zaznaczyć, że kawałek z dominowany jest przez bas Schlachtera. Kolejnym klasykiem i jedną z najlepszych kompozycji na tym albumie jest „Valley of the Kings”, który promował album jako singiel, na którym znalazło się choćby znakomite wykonanie Victim of Changes Judas priest przez Gamma Ray. 100 % Gamma Ray, 100% Hansena. Prosty, chwytliwy z łatwo wpadającą melodią i refrenem. Równie ambitny i oryginalny jest tekst, który opowiada historię starych bogów, którzy zostawali na ziemi swoje dziecko, które było w śpiączce, ale się przebudziło. Próbuje on nawiązać kontakt z rodzicami, w celu zdobycia informacji co się dzieje i co będzie  z nim i planetą ziemię. Warto podkreślić, że znakomita solówka zdobi ten utwór. I nie mogło na tym urozmaiconym albumie zabraknąć ballady. A takową jest „Pray”, gdzie słychać coś z Queen i innych rockowych kapel. Kawałek bardzo łagodny i z chwytliwym refrenem, ale jakoś nigdy nie była moim faworytem, ot co średni kawałek, ze świetnym klimatem i refrenem. Najdłuższą kompozycją na albumie jest „The Winged Horse”  i jasne że jest to słodka kompozycja, jasne że Richter miał lepsze kompozycje w swojej karierze, ale to jest dość ciekawa kompozycja. Co mnie się podoba w tym kawałku? To odegrany z pasją do Ritchiego Blackmore'a riff i także z neoklasycznym zacięciem przy melodiach. Nic dziwnego, skro Richter brał udział w projekcie Catch the Rainbow, czyli tribute to Rainbow.  Kawałek ma fajną rytmikę i dynamikę i nawet fajnie się tego słucha. Jest też nieco słodki i irytujący refren, ale miły w odsłuchu. Może nie jest to genialna kompozycja, ale solidna i to z ciekawymi motywami. Nie potrzebny wg mnie jest solo Dana Zimermanna „Cosmic Chaos” to nie koncert. Jedną z najcięższych i najagresywniejszych na albumie, a także w karierze zespołu jest „Lost in the Future”. Utwór skomponował Schlachter na spółkę z Hansenem. Mamy tutaj agresywny i ciężki riff, który nasuwa thrashmetalowe kapele.  Kawałek taki bardziej techniczny, mroczniejszy ale i tak jest to jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Utwór porusza problem rozwój technologii i tego czy w przyszłości nie przyczyni się do naszego zniszczenia. Sporo atrakcyjnych melodii i atrakcyjne pojedynki na solówki. No i kto by pomyślał, że album wrzuci „Watcher In the Sky”, który słyszeliśmy na debiucie Iron savior? Nie dziwię, się bo jest to świetna kompozycja autorstwa Hansena/Sielcka. Jest dynamiczna, prosta i melodyjna. Brzmi jak ... Gamma Ray. Kto tutaj występuje nie muszę chyba przypominać? Wspomnę tylko o tekście, który opowiada o robocie, który jest maszyną obroną  i w dodatku z ludzkim mózgiem. Ów robot powstał w Atlantis i to jakieś 350 tysięcy lat temu. Kolejny killer na albumie. Na albumie mamy też nic nie wnoszący „Rising star”. Zaś na uwagę zasługuje też zamykający „Shine On” i przypomina mi momentami Heal me i nic dziwnego skro znowu utwór skomponowany przez duet schlachter/Hansen. Utwór jest bardzo urozmaicony różnymi motywami, a to raz szybciej, a to raz wolniej, a to raz szybka power metalowa jazda, a to znów klimat ballady. Najpiękniejsza kompozycja na albumie, taka w której łzy i emocje same wyłażą z słuchacza. Jeden z moich ulubionych kawałków na tym krążku.

Gamma Ray udowodniła, że jest zespołem elastycznym jak guma i potrafi się dostosować do każdej liryki, tematyki, do każdego stylu potrafi się dopasować i właściwie we wszystkim jest jej dobrze. Gamma Ray ma innych muzyków, a mimo to wciąż słyszymy Gamma Ray, wciąż słychać ten ich styl, a to zawdzięczamy dzięki liderowi – Kai'owi. Poprzeczka zawieszona na Land Of the Free okazała się nieco za wysoko. Choć problem tkwi w samych kompozycjach. Bo są killery, szybkie petardy, przeboje, ale album jest nie równy bo są też wypełniacze i nieco przekombinowane utwory. Jest tez momentami zbyt słodko, no i do tego godzinny materiał, też zrobił swoje. Poziom artystyczny jeśli chodzi muzykę i klimat to nic nie uległo zmianie, ale kompozytorstwo nieco tutaj kuśtyka. Pod względem liryczna jedna z najlepszych płyt Gamma Ray jak i w całym power metalu. Nota: 8/10

ACCEPT - Metal heart (1985)

Lata 81- 87 to złoty okres dla niemieckiej potęgi heavy metalowej Accept. To w tym okresie zespół wydał najlepsze albumy, to w tym okresie powstał „Balls To the wall”, a także drugie arcydzieło, które jest do dziś bardzo rozpoznawalnym i cieszący się nie małą sławą „Metal heart”. Znów zespół wydał Arcydzieło, które wypełnione jest 10 klasykami, które wypisały się do kanionu zespołu Accepy i muzyki Heavy metalowej. Przez wielu fanów okrzyknięty najlepszym albumem zespołu i to jest tez moja opinia. Z tych Arcydzieł jakie stworzył Accept, zawsze moje metalowe serce będzie bić mocniej dla tego albumu, nie tylko przez fakt, że to arcydzieło, że to taki miks heavy metalu i hard rocka, ale dlatego, że to jest jedyn z tych albumów, które skłoniły mnie do słuchania muzyki heavy metalowej, więc jakiś sentyment do tego albumu mam. Rok 1983 a w zespole kolejne roszady personalne, odchodzi Herman Frank i po wraca Jörg Fischer, który kojarzy mi się z tą hard rockową stroną zespołu, nic więc dziwnego że Metal heart jest łagodniejszy, mniej toporny, mniej brudny, nie ma już tego mroku, a jest za to styl grany na Balls To the wall połączony z erą Fischera, czyli takim hard rockowym feelingiem. Produkcją zajął się Dieter Dierks, który pracował w owym czasie z Scorpionsami. Zaś kompozycję po raz kolejny stworzył Accept w duecie z Deaffy. W 1985 roku ukazał się krążek, który był komercyjny na swój sposób. Zespół dalej podążał ścieżka utartą poprzednimi albumu, gdzie inspirowali się Saxon, Judas Priest, czy też Ac/Dc.

Album otwiera najdłuższa kompozycja an albumie,czyli tytułowy „Metal heart”. Jeden z najlepszych otwieraczy zespołu. Jest tajemniczo, są pompatyczne chóry, jest podniosłość, jest napięcie i to jest to. Słychać melodyjny riff, który od razu wpada w ucho. Słychać inspirację nawet muzyką poważną. Brzmi jak otwarcie turnieju i tym kawałkiem powinien zaczynać się każdy koncert zespołu. Jak słyszę tempo, skoczną sekcję rytmiczną, jak słyszę to łagodne brzmienie to mam na myśli nie tyle heavy metal, co hard rock i to ten z ameryki. Zaś udo Dirkschneider śpiewa nawet jak Brian Johnson z Ac/Dc. No brzmi to imponująco. Słychać, ze Fischer wniósł ze swoją grą, więcej swobody, więcej hard rocka, czyli coś z pierwszych płyt. Tak muzyka klasyczna jest tutaj obecna nie tylko na wstępie, ale też w solówkach, gdzie słychać „Dla Elizy” Bethovena. Nie ma nawet tyle toporności co na poprzednim albumie. Bojowy refren, taki bardzo heavy metalowy i świetna solówka Hofmanna, klasyk muzyki heavy metalowej. Co jest potęgą tego zespołu w latach 80 i także na tym albumie to przebojowość. Grają heavy metal, dla niektórych toporny, a mimo to wygrywali prawdziwie hiciory, które mogłyby równie dobrze podbijać stacje radiowe. Czyżby to zawdzięczają hard rockowemu zacięciu od którego przecież zaczynali karierę? Skoro mowa o hard rocku, to prawdziwą ucztą dla fanów tego gatunku będzie bez wątpienia „Midnight mover” który ma heavy metalowe partie gitarowe, ale sekcja rytmiczna, brzmienie, melodie, wokal Udo, czy też ciepły wręcz autostradowy refren nasuwają właśnie hard rock, taki powiedziałby nawet amerykański. Hard rock czy nie, jest to klasyk Accept, prawdziwy przebój, który rozgrzewa każdy koncert Accept, czy Udo. Również podobnie można napisać o „Up to The Limit” gdzie znów mamy coś z hard rocka, nawet punk rocka, mamy też heavy metal, ale to wciąż styl Accept i to słychać. Co ciekawe po raz kolejny zespół nas raczy prostą jak budowa cepa riffem, który jest skoczny i bardzo melodyjny i to na tyle, że kawałek za pada w pamięci. W utworze można też się delektować basem Baltesa, albo prostym i porywającym refrenem, czyżby coś a Ac/Dc z ery Johnsonem. No słychać album Back in Black, ale to trzeba by poddać analizie. Najszybszą kompozycją na albumie jest speed metalowy „Wrong is Right” i co można powiedzieć o tym kawałku? Słychać choćby Warlock, Saxon, ale najwięcej Judas Priest z albumu „Screaming For veangeance” czy też „Defenders of the faith”. Prosty, dynamiczny riff, skoczny i chwytliwy refren i kolejny przebój jak się patrzy. Hard rocka, a także ukłonu w stronę ameryki słychać w kolejnej kompozycji „Screaming For Love Bite” początkowa partia brzmi jak „Highway to hell” Ac/Dc. Dalej to skoczne tempo, ciepłe, łagodne brzmienie i partie gitarowe to hard rock jak się patrzy, nawet doszukać się można komercyjnej ery Saxon. Chwytliwość i prostota wybrzmiewa nie tylko z warstwy instrumentalnej, ale też z wokalu Udo i refrenu. Może mało metalowo, może bardziej hard rockowo, ale cholera to jest przebój w czystej okazałości. Kolejny klasyk Accept. Ac/Dc towarzyszyło Accept na początku kariery, towarzyszyło w erze Fishera i wraz z nim wraca. No wystarczy posłuchać partii gitarowej w „Too high To Get it Right”. Sekcaj rytmiczna świetnie dopasowana pods tyl Ac/Dc no i ten główny motyw nasuwa „Highway To Hell” czy też „Black in Black”, no i jeszcze wokal Udo nawiązujący do Briana, no i komuś może się to nie podobać i rozumiem. Ale kawałek jest prosty, skoczny, chwytliwy i również jest to Acceptowy hymn, co słychać choćby w refrenie. Kolejny przebój, który słucha się z przyjemnością. Początek „Dogs on Leads” brzmi niczym utwory na „Balls to the wall” ten brudny i mroczny klimat. No i idealnie połączono to z hard rockowym feelingiem i wyszła prawdziwa petarda. Zespół tutaj bawi się tempami, melodiami i coś z Ac/Dc można się doszukać i chyba najlepszym przykładem tego jest refren. Jeden z najbardziej urozmaiconych kawałków na płycie i kolejny przebój, który zapada w pamięci. O podobnym klimacie jest „Teach us To Survive” i brzmi to na swój sposób oryginalnie. Klimat „Balls to the wall” utrzymany. Więcej heavy metalu, mniej hard rocka, ale też mamy tutaj takie wręcz teatralne melodie i tempo i brzmi to fantastycznie. Ileż zabawy i radości ma zespół przy tej kompozycji. Kolejnym klasykiem z tego albumu jest „Living For Tonite” i znów można mówić o hard rockowym przeboju. Ten riff jest może heavy metalowy, jest może nieco cięższy, ale to w jaki sposób brzmi nasuwa hard rocka. W skojarzeniach pomaga tez ciepłe brzmienie i taka skoczna, wręcz bujająca sekcja rytmiczna. Kolejny przebój, który zostaje w pamięci na długie lata. Całość zamyka najbardziej epicki, najbardziej podniosły kawałek na albumie czyli „Bound To Fail”. Kawałek jest bardziej heavy metalowy, więcej Judasów można usłyszeć. Co jest tutaj warte większej uwagi to chórki,takie bojowe, podniosłe, to jest taki znaki rozpoznawczy Accept. Zakończenie w wielkim stylu i to jeszcze z fajerwerkami.

Klasyka muzyki heavy metalowej, ale nie tylko. Jak wskazałem jest tutaj nawet więcej hard rocka i w sumie album mógł się zwać „Hard Rock heart”. Jest Accept i to słychać od początku do końca, jest przebojowy i melodyjny. Nie ma smętów, nie ma kombinowanie, czy silenia się na coś innego, oryginalnego. Tak, nie ma tutaj może tyle oryginalności ile niektórzy by oczekiwali. Ale oni swoje już zrobili przetarli szlaki, ale teraz mogą grać to co im leży na sercu, metalowym sercu. A leży taki miks heavy metalu z „Balls to the wall” i wczesnej ery z Fischerem, czyli tej hard rockowej. Jasne, można to nazwać wtórnym graniem, można mówić, ale ja gdzieś to słyszałem. I co z tego? Mamy przeboje, które przeszły do historii zespołu, historii muzyki heavy metalowej i hard rockowej i to będziemy zawsze pamiętać, a nie na kim bazowali, od kogo czerpali pomysły. Komercyjny album to zapewne jest, ale jest to jeden z najlepszych albumów zespołu. Wysoki poziom artystyczny został utrzymany. Co ciekawe na następnym albumie też można usłyszeć pozostałości po tym albumie, nawet kontynuację. Ale to jest historia na inny temat. Klasyka i mój ulubiony album Accept, to też ze spokojem daję 10/10 i polecam tym którzy nie słyszeli, bo wstyd nie znać.

WARLOCK - True As Steel (1986)

Co mi się podoba w niemieckich kapelach to ich wyrafinowanie, trzymanie się jednego stylu, a przynajmniej trzymanie się tej samej struktury. Można tutaj wiele zespołów wymieniać, a jednym z nich jest bez wątpienia Warlock, założony przez Doro Pesch. Ich muzyka nie ulegała zmianie, co albumy to praktycznie to samo. Z tym, że na Hellbound było nieco ciężej, mniej przebojowy i właściwie kolejny album”True as steel” z 1986 roku to taka mieszanka przebojowości z debiutu i tego nieco cięższego heavy metalu z drugiego albumu. Tempo w jaki pracował Warlock było godne podziwu bo rok za rokiem pokazywał się kolejny album, a zespół przecież także koncertował. Muzyka się utrzymała, choć zespół nie. Już w 1985r Niko Arvanitis zastępuje gitarzystę Rudy’ego Grafa, ale zmiana zbytnio nie wpłynęła na muzykę i jej poziom. Produkcją po raz kolejny zajął się H. Staroste. Jest szczery heavy metal, ale jest też szczypta glam metalu kojarząca się choćby z Dokken, jest hard rock. Ale to wciąż Warlock z Doro Pesch na wokalu.

Choć na albumie znalazło się tym razem 11 kompozycji, to jednak nie wpłynęło to na długość trwania albumu. Wciąż krążek trwa mniej niż 40 minut. I mamy materiał dość urozmaicony. Mamy szybki, wręcz speed metalowy otwieracz „Mr. Gold” i tutaj słychać styl, poziom, przebojowość debiutu i to wróżyło na naprawdę dobry materiał. Jasne, że słychać podobne inspirację co na poprzednich płytach, a więc Accept, Judas Priest, Saxon. Bardzo melodyjny riff został tutaj zagrany, a i dobrze bo takich partii gitarowych potrzeba, bo to właśnie one przyczyniają się, że zostaje coś w głowie po tych 4 minutach. Jak dla mnie jedna z najlepszych kompozycji jakie stworzył Warlock. Bardzo chwytliwy refren tutaj został stworzony, bo jak można być obojętnym na „No mercy for mr. Gold”? Nie zabrakło też wręcz hymnowego „Fight for Rock” do którego nakręcony pierwszy klip zespołu. Bardzo dobra kompozycja utrzymana w średnim tempie, z bardzo chwytliwym, koncertowym refrenem. Też jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Nieco glam metalu, nieco Dokken, nieco Scorpionsów i mamy “Love in the Danger Zone”. Jak można usłyszeć Heavy Metalu jest mniej, bardziej nastawiono utwór na łagodniejszy wydźwięk, na przebojowość i przyjemnie się tego słucha. Najlepiej prezentuje się solówka i refren. Znów „Burning the Witches” można usłyszeć w „Speed of Sound”, gdzie mamy pędzącą sekcję rytmiczną, gdzie mamy dynamiczny riff, sporo prostych i chwytliwych melodii. Jednak zabrakło nieco przebojowości i tu winą obarczę nieco mało wyrazisty refren. Czy wam się podoba czy też nie, jest to jedna z najlepszych kompozycji na albumie. Tajemniczo się zaczyna „Midnite in China” gdzie nawet słychać klawisze. Kawałek ma urokliwe, średnie i takie skoczne tempo. Dobrze też została rozegrany główny riff, jest prostota, jest melodyjność. Refren no to takie glam metalowe i hard rockowe wcielenie. Jest dobrze i tylko dobrze, bo słyszę spadek formy. Jedną z moich ulubionych kompozycji w całej karierze Doro jest „Vorwarts, Allright”. No to jest Warlock jaki lubię, szybki, dynamiczny, melodyjny i przebojowy. Tutaj wszystko jest prosty, ale tak szybko wpada w ucho, że nie sposób się od tego uwolnić. Perfekcja i szkoda, że więcej takich perełek na albumie nie ma. Dla mnie kawałek bardziej by pasował do „Burning the Witches”. Nieco Judas priest, nieco Saxon, trochę hard rockowego zacięcia i mamy kolejny hicior w postaci tytułowego „True as steel”. W utworze może się podobać nie tylko skoczne tempo, prosty rasowy riff, ale też taki rycerski, bojowy refren, który jest bardzo podniosły. Kolejna mocny punkt na albumie. Prosty i taki nieco łagodniejszy jest również „Lady in Rock'n Roll Hell” i również jest to mieszanka Heavy metalu spod znaku Accept, Judas Priest, Saxon i glam metalu w stylu Dokken. Szału nie ma, ale słucha się tego nawet przyjemnie. Na albumie nie obeszło się bez ballady. „Love song” jest dobrą balladą, ale główny motyw jakoś mało przekonujący. Najlepiej z tego kawałka prezentuje się ciepły refren i solówki z których wydobywają się emocje. Niczym nie zaskakuje „Igloo on The Moon” bo to też taka mieszanka heavy metalu, nieco hard rocka,czy też glam metalu. Słucha się tego przyjemnie, ale jakiegoś uniesienia muzycznego nie doznałem. Riff ot co dobry,a refren buja, ale nie zostaje w pamięci. Ciekawym pomysłem było nagranie isntrumentalnego kawałka, ale TOL, raczej odpycha chaotycznością niż miałby przyciągać i zachwycać.

Jaki jest ostateczny werdykty? Kolejny dobry porcja metalu ze strony Warlock. Jest nieco hard rockowo, jest nieco przebojowo. Jednak zabrakło kropki nad i. Za mało speed metalowego łojenia, za dużo smęcenia. Jest to miła, ciepła muzyka, ale chciałem czegoś jednak więcej. Płyta dla zagorzałych fanów Doro i Warlock. Ocena: 7.5/10

sobota, 27 sierpnia 2011

GAMMA RAY- No World Order (2001)

Jak brzmiała Gamma Ray na początku lat 90 każdy wie. Nie pewnie, grając pod Helloween, eksperymentując, szukając własnego stylu. Rok 1995 obrót o 180 stopni. Odchodzi Ralf Scheepers powodów wiele, mówi się o jego odległym miejscu zamieszkaniu, czy chęci śpiewania w Judas Priest, ale mało kto wie, że Kai Hansenowi nie podobało się, że nie wkładam on w swój śpiew serca. Gamma Ray zaczynała nabierać swoje charakteru, porzucając nalepkę – zespół byłego lidera Helloween. Końcówka lat 90 to już umacnianie swojej pozycji. Mamy podróże w czasie. No i co ciekawe Kai Hansen był wstanie stworzyć wraz z Pietem Sielckiem innym zespół Iron Savior i działać w nim. Jest rok 2000 r Gamma Ray przypomina o sobie fanom i to the best of „Blast from the past” i nie jest to zwykłe the best of jakie serwuje nam choćby Iron Maiden. Kai Hansen ambitnie podszedł do tego i na grał większość utworów na nowo. Jednak fani wciąż czekali na nowy album GR, pomimo tego że Kai wystąpił w Avantasii i Iron savior. W roku wyszedł „No World Order” i miał wyjść pod skrzydłem wytwórni Noise Records, Niestety została wykupiona przez Sancturay i tak o to pod szyldem Metal is records będący jednym z koncernów tej wytwórni wypuszczony nowy krążek Co ciekawy można go nazwać albumem koncepcyjnym, bo całość oparta jest na opowieściach o spiskowej teorii dziejów, o masonach czy templariuszach, którzy mieli i nadal mają wpły na dzieje i losy świata, w którym żyjemy. Skąd taki pomysł u Gamma Ray? Cóż źródło inspiracji należy szukać w książce ich kolegi. Jak brzmi Gamma Ray w nowym tysiącleciu? Przede wszystkim agresywnie i mrocznie. Nie ma wesołych melodii, nie ma słodzenia jak ostatnio miało miejsce na 2 ostatnich płytach. Zespół nagrał dość ciężki album, a na pewno cięższy i agresywniejszy niż ostanie albumy. Gamma Ray w nowym tysiącleciu czerpie garściami z Judas priest. Zaraz zejdą się malkontenci że to kopia painkillera, rapid fire itp. Jak to Kai fajnie ujął z jednych wywiadów, że nie zrezygnuje z kompozycji dlatego że jest znajoma melodia, albo coś innego. I dobrze zrobił, kto dziś jest oryginalny w 100 %? Kto dziś nie czerpie pomysłów od starszych. Zresztą nawet Helloween za czasów Keeperów były porównywany do Im, czy JP, więc problem tkwi w naszych umysłach. Gamma Ray jest jednym z tych nie wielu zespołów, który trzyma poziom praktycznie od narodzin, nie wypuszcza słabych albumów,a większość z nich jest więcej niż bardzo dobra. Omawiany album jest dla mnie jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym albumem promienistych. Dlaczego? !11 arcydzieł, każdy praktycznie jest inny, każdy ma ws obie ogień, przebojowość, szaleństwo i dozę mroku. A przecież, wciąż jest to Gamma Ray. To jest właśnie geniusz Kai Hansena praktycznie co album to inne wydźwięk, inne pomysły inny klimat, a jednak to wciąż Gamma Ray. Co ciekawe od lat Gamma Ray dostarcza nam nie tylko power metalowej muzyki na najwyższym poziomie, ale też okładki. Ostatnio okładkę rysował człowiek legenda Darek Riggs. Tym razem ktoś inny robił cover. Styl podobny, choć Herviego Monjeauda jest bardziej przyjemny dla oka. Czy tylko mi się kojarzy ona z Brave new World? Co takiego przedstawia? No jak widać, walkę dobra ze złem. Produkcją albumu zajął się ponownie Hansen i Schlachter co wychodzi im znakomicie. Kto najwięcej utworów skomponował? Głupie pytanie. No jasne, że Hansen i doliczyć się można 7 na 11 kompozycji jego autorstwa. Pokaźna liczba, czyż nie.

Dawno Kai Hansen nie raczył nas na albumie intrami. Czyżby nie chęć do takiej formy utworów? A może brak pomysłów? Ostatnie intro było...w 1990 roku. 20 lat po i mamy „Induction” nazwa pewnie każdemu przypomina nazwy intr z Keeper Of The seven keys. Tylko muzycznie i pod względem klimatu są inne. Tamte były instrumentalne, a tutaj Kai Hansen jednak śpiewa i przypominają się krótkie kompozycje z „Land of the free”. Kolejna różnica to klimat. Tam było bajecznie, magicznie i tak w stylu fantasy. Tutaj jest mrok, jest buntowniczość, jest podniosłość. Brzmi to jak otwarcie jakiegoś pojedynku, jakieś bitwy. To tempo, ta melodia i styl aranżacyj i istny epicki klimat, do tego te gregoriańskie chórki i łacina. Najlepsze intro jakie Hansen skomponował. Chwila pózniej i mamy „Dethorone Tyranny” autorstwa Daniela Zimmermanna, który tworzy w swoim autorskim Freedom Call, więc ma doświadczenie, ale jest różnica. Tam wypuszcza ciepłe kluchy, a tu killery, czyżby Kai kontrolował wszystko. Jeden z najszybszych utworów na płycie, jeden z tych najagresywniejszych. Co od razu może rzucić się na słuch to połączenie agresji, drapieżności i dzikości z Judas priest „Painkiller”, takiego nowoczesnego brzmienia, z stylem Gamma Ray wypracowanym na „Land Of The Free”. Mamy tutaj taki bardzo oryginalny i bardzo chwytliwy motyw, a także łatwo wpadający w ucho refren,a le taka jest właśnie Gamma Ray. Ale nie grają w kółko tego samego, ileż tutaj motywów ileż melodii się przewija przez te 4 minuty. Kai poczynił postepy jeśli chodzi o wokal, co słychać w tym utworze, ale najbardziej w „Heart of the Unicron” będący wizją Hansena na temat utworu Judas Priest, a mianowicie na temat „Painkiller” Najbardziej słychać inspirację o wym utworem w głównym riffie, w solówkach, no i przede wszystkim w wokalu i w stylu śpiewaniu zwrotek przez Kai'a Hansena. I słuchaj tu ludzi, że przeciętny z niego wokalista. Pokuszę się o stwierdzenie, że to najostrzejszy kawałek pana Hansena. Hellowen zawsze gdzieś jednak mimo wszystko, gdzieś zawsze towarzyszy muzyce Gamma Ray, może nie w takim stopniu jak kiedyś, ale jednak. No jak tu się oderwać od genialnego Keeper of The seven keyes i „I want Out”? Cóż autocytat w „Heaven or Hell” słyszalny nie tylko w riffie, czy w refrenie? I co z tego? Co źle się tego słucha? Utwór nieco łagodniejszy, nie ma takiej agresji, nie ma takiej dzikości. Ale wciąż słychać wysoki poziom. Łagodny jest nie tylko riff, ale też cieplejszy jest też refren. No i pierwszy raz słyszę tak wyraźnie klawisze w muzyce Gamma Ray, mogliby by czasami więcej tego typu zagrywek stosować. Ktoś powie po co zrzynać od innych, po co nagrywać te same melodie, które ktoś kiedyś nagrał? A po to żeby brzmiało to świeżej i lepiej, a tak jest w przypadku będącego już klasykiem GR „ New world Order” gdzie motyw przewodni zaczerpnięty jest z DEEP PURPLE "Rat Bat Blue" oraz HELLOWEEN "Heavy Metal Hamsters. Kai wykorzystał, przetworzył, dał od siebie patenty z Helloween jak choćby solówka wyjęta z „ I want out” i wyszedł killer. Utwór idealnie się sprawdza na koncertach i nic dziwnego, ze jest grany na każdym. Warto zwrócić na ostrą i nie banalną solówkę Henja. Tak w ogóle pojedynki solówkowe są niczym ta walka dobra i zła z okładki. Spotkałem się z opiniami, że „Damn The Machine” to jeden z najsłabszych utworów na płycie. A nie jest to związane z tym, że kawałek jest nieco inny niż te dotychczasowe? Kawałek jest najcięższy, jest bardziej posępny, bardziej mroczny i taki dość zagrany nowocześnie. Znów sporo się dzieje przez te 5 minut. Sporo ciekawych przeplatających się melodii i motywów. Tak się urozmaica albumy. Jak dla mnie cichy zabójca, bo jest najwolniejszy i zarazem najcięższy. Spece od muzyki, już mogą wytykać kolejny plagiat w „Solid” kolejna zrzynka z judas priest? Oj, nie to jest nowa, lepsza wersja „Rapid Fire”. Z tym,że to nie jest heavy/speed metal, to jest pełną gębą power metal. Ciekawie odświeżony motyw. Znów sporo Kai dodał od siebie, przede wszystkim ciekawą linię wokalną, począwszy od tej w zwrotce, czy tez w dalszej części. Utwór bardzo, dynamiczny i bardzo melodyjny. Znów można się delektować pojedynkiem obu gitarzystów, dzisiaj nieco odpuszczają sobie zespoły w tym aspekcie, a szkoda bo to jest piękno tego gatunku. Kompozytorem jest oczywiście Hansen, tak jak w przypadku „Fire below” i znów często obrzucany błotem utwór. Też kawałek odegrany z takim nowoczesnym zacięciem. Kawałek brzmi oryginalnie. Jest mroczny i ciężki riff. Tutaj nawet to hard rockowy brzmi i ma tutaj na myśli ten feeling w riffie, w skocznym i bujającym refrenie. No i ten tekst o piekielnym ogniu, no to jest co w Gammie zbyt często nie można było spotkać. Utwór inny, ale czyż nie jest dobrze urozmaicić album, czyż nie jest dobrze być oryginalnym? No i Kai pokazał się z nieco innej strony. Końcówka krążka, nie jest słodka jak na poprzednim albumie, a Henjo Richter nie sprzedaje nam tym razem cukru, choć jego utwory i jego styl są nie do podrobienia. Słysze wejście i riff „Follow Me” i wiem, że skomponował go Richter. Utwór ma takie łagodne brzmienie, melodie coś jak „Heaven Or hell”i jest to coś również dla fanów Helloween. No i podoba mi się ten tekst o tym, podążaniu do nieba, lepsza świata. Album promował „The eagle” do którego nakręcano kiczowaty teledysk. Ale nie to jest ważne. Ważne, że mamy kolejny killer, tym razem jest to najbardziej rozbudowana kompozycja, która liczy sobie 6 minut. A dzieje się tutaj sporo, począwszy od ostrych partii gitarowych, ocierających się o geniusz pojedynków na solówki, czy też pełnego uniesień refrenu. W przypadku tej formacji, kontrowersje zawsze budzą ballady, ale tym razem Richter i jego „Lake of tears” to łamacz serc, który sprawia że chce się naprawdę płakać i wylać całe jezioro łez. Dodam, ze to jedna z najlepszych ballad zespołu.

Gamma Ray albo się kocha albo nienawidzi, można dołączyć do fanklubu, słuchać i wielbić ich za muzykę, za pojedynki, za klimat, za energię, za wokal Kai'a,który tutaj jest na najwyższym poziomie, za szaleństwo, albo można stać jak słup i być obojętnym na ich muzykę, ale fakt że to oni trząsa sceną niemiecką i power metalem i tak musisz wziąć pod uwagę. Wybieraj Niebo albo Piekło. Ja wybrałem, a ty? Nota: 10/10

WARLOCK - Hellbound (1985)

Niemiecki Warclock z Doro Pesch na czele trzymał poziom równy i przez ten krótki okres dostarczył na 4 fantastyczne albumy, z soczystym, rasowym i szczerym do bólu heavy metalem. Tak poziom i styl trzymali do końca. Ale jak wszystkie zespoły mają słabszy krążek. Najczęściej sam w sobie nie jest on zły, ale w zestawieniu z całą dyskografią, to trochę to blado wygląda. Z Warlock jest podobnie. Drugi album „Hellbound” uważam za najsłabszy krążek tej niemieckiej formacji, pomimo że album sam w sobie jest dobry, nawet bardzo dobry. Styl ten sam, znów mamy granie pod Accept, Judas Priest i Motorhead, choć najwięcej jest z kapłana. Album powstał w szybkim tempie, co nie było niczym dziwnym w tamtych czasach. Rok po świetnie przyjętym debiucie zostaje wydany drugi, z tym że już pod skrzydłem innej wytwórni. Vertigo, która należała do Phonogram. Wydano go pod okiem Henry’ego Staroste i Rainera Assmana. Skład ten sam, więc skąd ten niedosyt w moim przypadku? Zespół postawił na surowy, cięższy i bardziej agresywniejszy heavy, poświęcając przebojowość z poprzedniego albumu. Konstrukcja i styl nie ulega zmianie.


Zespołowi najwidoczniej wszedł w nawyk nagrywanie szybkich i do przodu utworów, co przedkłada się potem na czas trwania albumu, a ten trwa tyle co poprzedni 37 minut. Otwieracz w postaci „Hellbound” pod względem chwytliwego refrenu, pod względem melodyjnego i skocznego riffu przypomina oczywiście debiut. Z tym, że brzmienie gitar agresywniejsze, bardziej tutaj słychać Judas Priest, więcej ich maniery niż choćby Accept. Jedna z najlepszych kompozycji Doro w całej jej karierze. Z kolei inny jest „All night” i tutaj lekkie kręcenie nosem bo jest to nieco bardziej hard rockowe, i nie pomaga skoczne tempo i bas w stylu Accept. Dobrze to brzmi i tylko dobrze. Mamy dobrze brzmiący motyw, no i koncertowy refren. Co mi się podoba to klimat i chórki. Klasykiem Warlock i Doro, bez którego żaden koncert nie może się obejść jest „Earthshaker Rock” . Jest to szybka petarda, z dynamicznym riffem, koncertowym, wręcz proszący się o śpiewanie refren, no partie gitarowe w stylu Judas Priest z lat 80-87. Oczywiście najlepsza kompozycja na albumie. Mamy też popisowe wejście gitarzystów w „Wratchild” czego na debiucie nie było. Solówka też przyjazna dla ucha. Znów mamy te bardziej stonowane tempo, gdzie czuć feeling hard rockowy. Czyżby Point of entry? Kawałek jest zbyt łagodny jak dla mnie. Nie potrzebne złagodzono riffy i wydźwięk gitar. Co utwór ratuje? Szybsze, ostrzejsze granie w dalszej części, ale i tak jest to wciąż tylko dobry kawałek, obyło się tym razem bez fajerwerków. Judasów jest tutaj naprawdę więcej niż na poprzednim albumie i to słychać. No to strzelajcie po riffie, z jakiego okresu jP jest “Down and Out”? „Screaming For Veangence”? Celnie. To brzmienie gitar, ten bas, to tempo no i normalnie dobra kopia tamtego jP. Jest ciekawy motyw, jest znów rasowy refren, szkoda tylko że nie ma takiego przebicia jak otwieracz, czy Earthshar rocker. Bez względu na wady, jest to jedna z najciekawszych kompozycji na albumie. Niczym „Metal Gods” zaczyna się “Out of Control” . Ale kawałek dalej ma zupełnie inny wydźwięk. Judsów dalej mamy, ale kawałek jest bardziej skoczny, ma więcej dynamitu i więcej atrakcyjnych partii gitarowych. Znów mamy ciekawe skoczne tempo, znów mamy taki przebojowy, taki nieco hard rockowy refren, ale ileż w tym klimatu tamtych lat, ileż w tym szczerości. Prostota też przewija się przez „Time To Die” i znów kawałek jest tylko dobry jak dla mnie. Jest mało przekonujący motyw, jest tez taki sobie refren, który nie przykuwa uwagi na dłużej. Posłuchać i cierpliwie poczekać na kolejną kompozycję. Nie wiem czemu la „Shout it Out” przypomina mi nieco 2 pierwsze albumy Running Wild, też podobny klimat, też takie skoczne granie i też takie luzackie podejście do rozrywkowego refrenu. Kawałek jest prosty, melodyjny i na tym polega jego urok. Też nic dziwnego, ze utwór szybko przypadł mi do gustu. Tak jak na debiucie tak i tutaj mamy piękną balladę „Catch my Heart”. Ma klimat, ma ciekawy motyw i potrafi złapać za serce. Na początku kariery Doro tworzyła fajne ballady nie to co teraz, takie ciepłe kluchy.

Hellbound to kawał porządnego rasowego, niemieckiego heavy metalu. To był poziom może i nieco słabszy od debiutu, jednak i tak wyższy niż to co Doro prezentuje na solowych albumach. Nie uświadczymy już takich kompozycji jak tytułowy Hellbound czy Earthshaker Rock. Styl jaki prezentuje Warlock nie uległ zmianie, ale jest tym razem nieco ciężej, a mniej przebojowo, przez co album już nieco mniej atrakcyjny i mniej porywający. Choć znajdą się osoby co powiedzą, że poziom taki sam jak na debiucie, cóż ich sprawa. Brzmienie o niebo lepsze, ale nie tylko się to liczy. Liczy się przede wszystkim muzyka, a tutaj tylko dobra. Nota: 7/10

ACCEPT - Balls to the wall (1983)


Czasami żałuję, że nie urodziłem się w latach 60,70. Byłbym w centrum ważnego okresu dla heavy metalu, poczułbym jak to jest czekać na takie krążki jak „Killers” Ironów, „Screaming For Vengeance” judasów czy „Balls to The wallAccept. Ciekawi mnie czy fani w owym czasie się spodziewali, że te albumy staną się tak kultowe, że pomimo 30 lat wciąż będą zachwalane, wciąż będzie się o nich mówić w superlatywach i nie szczędząc słów ; Arcydzieło, Kult, klasyka heavy metalu? Cóż to wiedzą tylko oni. Ale żaden z wcześniej przytoczonych wyrazów nie jest nadużyciem, a już na pewno nie w przypadku „Balls To the Wall”, który jest uważany przez fanów muzyki heavy metalowej, przez fanów zespołu ich najlepszy album. No i muszę się z nimi godzić, choć u mnie podium zajmuje „Metal Heart” to jednak oceniam je na równi. Oba krążki zawierają heavy metal najwyższych lotów, prawdziwy rasowy, niemiecki styl Accept. „Balls To the wall” wydany został w 1983 roku czyli rok po „Restless and Wild”. Produkcją albumu zajął się zespół i wyszło im to perfekcyjnie, co można usłyszeć na albumie. Mamy w końcu Hermana Franka na albumie, mamy nieco brudu, nieco toporności, nieco kwadratowego niemieckiego grania, a mimo to są przeboje, killery, mimo to nie ma smętów, nie ma nudnego grania, nie ma nie słuchalnych kawałków. Zespół stworzył perfekcyjny krążek, gdzie od początku do końca mamy genialne utwory, które zachwycają geniuszem kompozytorskim Deaffy i zespołu, a także aranżacją dokonaną przez muzyków. Oprócz tego zespół kontynuuje styl z poprzedniego albumu, choć jest to jeszcze krok na przód. Nie usłyszymy tutaj hard rockowych ukłon w stronę Ac/Dc nie ma też łagodnego grania, jest za to ten brudny i niemiecki heavy metal. Herman Frank tez dorzucił 3 grosze i to słychać w muzyce zespołu. Ale też inni muzycy zaczęli grac agresywniej z domieszką brudu, choćby Hoffmann czy Baltes. Nawet sam głos Udo też bardziej agresywniejszy, bardziej przy brudzony. Jak dla mnie jest to jeden z cięższych albumów zespołu, a także jeden z takich najbrudniejszych. Tak jak muzyka, tak i okładka, może dla niektórych pedalska jest taka bardzo niemiecka, jest brud, no i jest też ten mroczny, ponury klimat.

45 minut muzyki, 10 kompozycji, 10 arcydzieł. Zaczyna się od tytułowego „Balls to The wall” i co by ludzie nie mówili, jest to klasyk. I to już nie tylko jeśli chodzi o Accept, ale cały gatunek heavy metalowy. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych kompozycji zespołu, który nawet w niektórych filmach takich jak choćby „Zapaśnik” został wrzucony. Dlaczego? Bo to klasyk, tak jak breaking the Law Judasów, tak jak 2 minutes to Midnight Ironów. Nie ma tutaj takiej pędzącej sekcji rytmicznej jak na poprzednim albumie. Jest prostota, jest wolne i stonowane tempo. Jest brud, jest nieco ponury klimat. Jest ciekawy tekst dotyczący oporu niewolników przeciwko ich panom. Prosty i bardzo melodyjny riff, który zachwyca od samego początku. A przecież nie ma szybkich galopad, nie ma też dynamiki podczas zwrotek, gdzie słychać praktycznie sekcję rytmiczną. Taka koncepcja, taki pomysł i właśnie ta prostota tutaj jest urocza. Wokal Udo perfekcyjny, brzmi nawet jak taki przepity, ale to dodaje magii i klimatu. Mamy ryczące solówki i chóralne „aaah”, które Gamma ray potem wykorzystała w „Empress”. No i ten hymnowy i porywający refren, który rozgrzewa wszystkie koncerty zespołu. Poziom zespół utrzymuje także na kolejnej perełce - „London Leatherboys” gdzie znów mamy charakterystyczny styl Accept, jest toporność, jest prostota, ale jest to geniusz. Geniusz słychać nie tylko w kompozytorstwie, ale w sekcji rytmicznej, w partiach gitarowych. Kocham to skoczne tempo, kocham ten prosty riff, kocham rytmikę w zwrotkach, no i ta solówka. No nie można także zapomnieć o przebojowym refrenie. Peter Baltes zagrał tutaj jedną z takich charakterystycznych dla jego stylu partię, wystarczy sobie posłuchać. Teskt też ucieszy harlejowców i prawdziwych metalowców w skórach.Nie zabrakło też nieco szybszych kompozycji na albumie takich jak „Fight it Back” ale drugi Fast As shark to nie jest. Nie ma takiej agresji, dzikości, ale ma ten sam poziom. Jest to bardzo melodyjna i łatwo wpadająca w ucho kompozycja, zwłaszcza refren i prosta melodia nam w tym pomagają. Moim takim prywatnym faworytem i jedną z najlepszych kompozycji niemieckiej formacji jest „Head Over heels”. Tutaj jest właśnie to charakterystyczne, skoczne tempo, tutaj mamy ten charakterystyczny pulsujący złowrogo bas Baltesa, gitara Hoffmana, która wygrywa melodyjne partie, co zresztą słychać nie tylko w najlepszej solówce na albumie. Kolejny klasyk zespołu. Kompozycja tak właściwie jest bliźniaczo podobna do „Princess of The dawn”. Zresztą nie tylko ta kompozycja. Utwór „Losing More Than You Ever Had” który ma niemalże identyczny riff. Wystarczy sobie porównać. Klimat tutaj nieco łagodniejszy, co nawet można usłyszeć w tym łagodnym i ciepłym refrenie. Kolejnym znanym i lubianym przez fanów jest kolejny klasyk „Love Child” w którym słyszę coś z Scorpionsów, zwłaszcza w melodiach i w refrenie. Luźny i radosny kawałek, który nieco urozmaica ów album. Zaskoczenia nie ma w „Turn Me On”, który brzmi topornie i brudno jak otwieracz. Ale czy ktoś oczekiwał czegoś innego? Seksistowski tekst i faktycznie ów chwytliwy refren nakręca słuchacza na kolejne kawałki. Drugą petardą na albumie, również nieco radośniejszy „Losers And Winners”. Kawałek ma sporo energii, ma skoczne tempo, ma agresywne partie gitarowe, ale wszystko jest melodyjne i bardzo chwytliwe, a tego na albumie nie brakuje. No i co kawałek, to Hoffmann wygrywa atrakcyjniejsze solówki. Wolno, łagodnie, niczym w balladzie zaczyna się „Guardian of the Night”. Ale to kolejny rasowy kawałek, gdzie mamy heavy metal pełną gębą. Tutaj zespół nastawia na klimat i emocje, no i jak tu być obojętnym wobec takiego refrenu? Prosty, ale jak łatwo wpada w ucho. Fanom „Cant stand Tight” na pewno się spodoba zamykająca album piękna ballada „Winters Night”. Ileż smutku, łez ileż piękności jest w tym utworze. Zespół świetnie sobie radzi z balladami i to trzeba im przyznać.

Perfekcja w czystej postaci. Brylant, który po dzień dzisiejszy świeci jasnym promykiem. Nie został ukorzony, ani zniszczony. Przetrwał próbę czasu i będzie wiecznie trwał gdy nas już na świecie nie będzie.”Balls to the wall” to jeden z najlepszych krążków Accept, klasa sama w sobie. Nie ma słabszych momentów, jest za to 10 arcydzieł, 10 pereł i każda świeci innym światłem. Mamy petardy, mamy balladę, mamy też nieco luzackie utwory jak Turn Me on, czy Love Child. Każdy znajdzie coś dla siebie. Klasyka Heavy metalu, którą każdy powinien mieć na półce. Jeśli nie słyszałeś to się nie przyznawaj i no marsz do sklepu. Nota; 10/10

ACCEPT - Restless and Wild (1982)

Fani muzyki heavy metalowej niemalże jednym głosem nazywają „Heaven and hell”, „The number of the Beast” albo „Restless and Wild” Acceptu i trudno się nie zgodzić z tym określeniem. 4 album niemieckiej kapeli ukazał się rok po wydaniu przełomowego „Breaker”, czyli w 1982 roku. Z zespołu odszedł Jörg Fischer, a jego miejsce zajął Herman Frank, z tym że partie gitarowe na albumie zagrywał tylko Homffamann. Mówi się, że Accept jest toporny i w sumie nie trudno się z tym zgodzić, ale albumy z Fisherem są łagodniejsze, bardziej hard rockowe niż te bez niego, przypadek? O ile „Breaker” jako pierwszy był taki heavy metalowy jeśli chodzi o Accept, ale zespół na „Restless and Wild' zrobił jeszcze krok do przodu i nagrał od początku do końca, rasowy, energiczny, nieco brudny i nieco toporny heavy metal, który jest wizytówką Niemieckiej sceny. Styl i komponowanie z poprzednika zostały zachowane, ale porzucono hard rocka na dobre. Znów nieco kiczowata okładka, ale i tak milsza dla oka. Album kultowy, album może i genialny, album jeden z najlepszych w dyskografii zespołu, ale czy perfekcyjny?

Wątpliwości co kultu nie ma w przypadku intra i samego otwieracza „Fast as Shark”. Nie mam wątpliwości co do tego, że to najszybszy, najostrzejszy kawałek Accept. Tutaj śmiało można się doszukiwać korzeni power i thrash metalu. Utwór od początku do końca jest dynamiczny. Mamy podwójną stopkę, ostry jak brzytwa riff, mamy też ostrzejszy i bardziej pewny wokal Udo i top jest ten wokal do jakiego przyzwyczaił nas Dirkschnieder. Kawałek ostry, ale też melodyjny i chwytliwy o czym może świadczyć jeden z najlepszych refrenów Accept. Można się doszukiwać inspiracji JP, ale tutaj mamy rasowy Accept, tutaj nakreślili swój styl, który stał się inspiracją dla kolejnych pokoleń muzyków heavy metalowych. Ta kompozycja przeszła do historii metalu i Accept. Klasykiem okrzyknięto też tytułowy „Restless and Wild” i tutaj nieco inny kaliber heavy metalu. Bardziej stonowane tempo, skoczny riff i sporo zmian melodii, riffów i słychać atrakcyjną grę Hoffmana. Oprócz charakterystycznej melodii i tempa dla Accept mamy też w końcu te charakterystyczne chórki, były inspiracją dla wielu kapel heavy metalowych. Kawałek bardzo koncertowy, co może zawdzięcza gorącemu i takiemu idealnemu pod publikę refrenowi. Utwór bardzo dobry, ale arcydziełem nie mogę go nazwać. Jak słyszę za każdym razem riff "Ahead Of The Pack" i to skoczne tempo to mi się przypomina Iron Maiden, ale to nie dziewica to Accept. Znów te charakterystyczne tempo, rasowe niemieckie riffy. Kolejny genialny kawałek, który pokazuje że można grać atrakcyjny, skoczny i bojowy heavy metal. Genialny poziom zespół utrzymuje w kolejny ciekawym utworze „Shake your Heads” tutaj Hoffmann gra pierwszoplanową rolę. To właśnie otwierający riff, to właśnie skoczne partie gitarowe w dalszej części utworu, a także rasowe i takie typowe dla Hoffmana i Accept solówki są najlepsze w tym utworze. Bo czy ten prosty refren z wokalem Udo dałby radę wycisnąć taki poziom? Wątpię. Tak Hoffmann jest motorkiem, jest tym którym napędza utwór, a Udo mu tu tylko towarzyszy i uzupełnia to czego brakuje. Refren taki w miarę przebojowy, jest łagodny i może nawet hard rockowy, ale ważne że jest chwytliwy i kawałek zaliczam również do tych najlepszych na płycie. Klasykiem tez jest „Neon Nights” który właściwie skomponowała ich menadżerka i żona Hoffmana – Deaffy. Kawałek ma niesamowity, taki mroczny klimat, jest też najbardziej emocjonalnym utworem, który sporo cech ma z ballady, ale taką do końca też nie jest. Jedno trzeba przyznać, kawałek oddaje to co najlepsze w Accept, oddaje ich charakter i styl. Mamy mieszane tempa, raz wolniej, a raz szybko, mamy te charakterystyczne melodie wygrywane przez utalentowanego Hoffmana, mamy też chwytliwy refren. Po raz kolejny mamy świetną solówkę, jedną z tych najlepszych w karierze Wolfa i trzeba przyznać, że pod tym względem album zachwyca i jest naprawdę killerski. Nieco loty obniża tylko dobry „Get ready”. Mamy rockowy riff, mamy też nieco w stylu Def Leppard czy Kiss refren i ogólnie jest to miks heavy i hard rocka. Nic specjalnego, ale jest miłe dla ucha. Najmroczniejszy i taki najbardziej demoniczny jest właśnie „Demon's Night” który utrzymany jest w średnim tempie, ale nieco żwawsze partie gitarowe też się znajdą. Znów Hoffmann popisuje się swoim umiejętnościami i co tu dużo mówić, gdyby nie on to nie wiem czy Accept byłby taki znany. Udo tak przez swój wokal, a zespół na pewno nie. Kolejnym klasykiem i jedną z takich najlepszych kompozycji na albumie jest „Flash rockin Man” słyszę nieco Saxon, nieco Judas Priest, ale jest tutaj najwięcej oczywiście samego Accept. Bardzo ostra partia gitarowa, taka soczysta, taka mięsista i do tego skoczna. Agresji i melodyjności nie można odmówić kawałkowi. Nawet krzyk Udo tutaj podgrzewa atmosferę. Nieco wyróżnia się hard rockowy "Don't Go Stealing My Soul Away" który jest ukłonem w stronę Ac/Dc. Kawałek jakoś mi nie pasuje do tego ostrego heavy metalowego łojenia. Ale cóż w sam w sobie jest to bardzo dobry kawałek, który ma jeden z fajniejszych, takich luzackich refrenów jakie Accept stworzył w całej karierze. Klasykiem i takim moim numer 1, który i tak ciężko wybrać na tym albumie jest zamykający „Princess of the dawn”, który znów skomponowała Deaffy na spółkę z Accept. 100% heavy metalu, 100% czystego Acceptu. Styl nie do podrobienia. Tyle zespołów grało w tamtych czasach, a zespół mimo to wykrystalizował swój własny, nie do podrobienia styl. Jak dla mnie Hoffmann zagrał jeden z najlepszych riffów w swoim życiu i jedną z najpiękniejszych solówek. Sekcja rytmiczna tutaj fajnie buja, taka bardzo skoczna i to od razu słychać że to Accept. Mamy też Udo który, stara się nieco tajemniczej śpiewać i też mu to wychodzi genialnie. Najdłuższa kompozycja na albumie i zarazem jak dla mnie obok szybkiego otwieracza najlepsza.

Restless and Wild to klasyk jeśli chodzi o heavy metal, to jedna z najlepszych płyt zespołu, a także tych z roku 1982 przynajmniej dla mnie. Album wyrównany i zagrany na bardzo wysokim poziomie. Jednakże do perfekcji troszeczku brakuje. Mamy odstający „Dont go...” czy „Get ready”, ale mamy tez długą listę klasyków. Zespół rozwinął się na tym albumie, zrobił jeszcze jeden krok do przodu jeśli chodzi o ich muzykę i w końcu wykrystalizowali swój własny,oryginalny styl, a tego nie da się kupić. To trzeba wypracować. Nota: 9.5/10

ACCEPT- Breaker (1981)

Niemiecka legenda heavy metalu – Accept, która nagrała legendarny „Balls To the wall” czy „ Metal heart” właściwie zaczynała jako hard rockowa kapela. Potem zespół ewoluował i przełomem był nie „Restles and Wild”, a najbardziej nie doceniany album Niemców „Breaker” z 1981 roku. Jest to rok znaczący dla zespołu. Bo prócz albumu, podpisano kontrakt z Gaby Hauke, no a po trzecie zespół wyruszył w tournee z Judas Priest, co przyczyniło się do tego, że ekipa Udo Dirkschneidera była bardziej znana. Produkcją owego albumu po raz kolejny zajął się Dirkiem Steffensem. Zaś Michael Wagene zajął się realizacją dźwięku. Wracając do Gaby Hauke, czy kojarzycie ksywkę Deaffy, która nie raz widnieje przy kompozytorach? No Gaby i Deaffy to ta sama osoba i trzeba przyznać że odegrała ona znaczącą rolę nie tylko dla zespołu, ale także dla Wolfa gdyż później była jego żoną. To ona także wpadła na pomysł co imagu takiego wojskowego zespołu i trzeba przyznać wyszło im to na dobre. Album przełomowy nie tylko pod brzmieniem, ale też przede wszystkim pod względem muzyki, tutaj już bardziej słychać heavy metal, a mniej jest hard rocka, chociaż i echa tego gatunku są. Okładki niczym u Scorpionsów wiecznie kiczowate, tak jest i w przypadku „Breaker”, ale jakby nie było owa okładka jest wręcz kultowa.

Zespół nie rachuje i od razu daje na otwieracz skoczny i dość dynamiczny „Starlight” tutaj można już usłyszeć ten styl, który był charakterystyczny dla zespołu przez kolejne lata. Mamy taki rozpoznawalny styl Hoffmana, jest gitarowo, skocznie i bardzo heavy. Sekcja rytmiczna, zwłaszcza Baltes gdzieś przemycają echa hard rocka. Kawałek jest prosty i bardzo melodyjny. Postęp zrobił nie tylko Hoffman czy Baltes, ale też Dirkschneider, bo mamy tutaj jego charakterystyczne „skrzeczenie” jego to niektórzy określają. Utwór jest krótki i w sumie kto by pomyślał, że będziemy mieć tutaj taki popis gitarowego kunsztu Hoffmana? Jedna z najlepszych na albumie jak dla mnie. Ale to nie otwieracz jest okrytą sławą, lecz tytułowy „Breaker” i mamy tutaj czysty heavy Metal, mamy rasowy Accept. Dynamiczny, przebojowy i bardzo melodyjny. Sekcja rytmiczna, brzmienie i styl grania no i wokal tutaj mamy to co zespół będzie kontynuował będzie na następnych albumach. Prawdziwy klasyk zespołu. Słuchając „Run if you can” mam skojarzenie z motywem „Gorgar” Helloween. Kawałek ma przede wszystkim chwytliwy motyw, taki prosty, ale szczery do bólu. Może nie ma takich ostrych partii gitarowych, może nie ma takiej dynamiki, ale jest to porządny rasowy heavy metal, taki Acceptowy. Udo tutaj nawet śpiewa czysto i wychodzi mu to nawet bardzo dobrze. W riffie słyszę coś nawet ze Scorpionsów. Oczywiście na albumie nie obeszło się bez ballady, a ta czyli „Can't stand The night” to jedna z najpiękniejszych ballad zespołu i w moim prywatnym rankingu też wysoko będzie. Jest zapadający w głowie motyw, jest też chwytający za serce refren, który nadaję się do śpiewania z kolegami przy piwku. Kolejnym klasykiem zespołu jest „Son of a Bitch”. Rasowy kawałek Aceept, nie tylko pod względem tempa, riffu, melodii, czy refrenu, ale także pod względem solówkę. Zaś tekst zalatuje mi starym Ac/Dc. No jak można przejść obok: „Son of a Bitch, you asshole”. No jak to fajnie buja. A skoro jesteśmy przy klasykach, skoro jesteśmy przy największych hitach Accept, to do tych kawałków należy bezapelacyjnie „Burning” który jest bardziej rock'n rollowy, bardziej w stylu Ac/Dc z Bonem Scottem, a także coś z glamowego Slade, czy Sweet słyszę. Sam kawałek bardzo energiczny, utrzymany w takim skocznym tempie. Jest melodyjnie i porywająco, a taki jest rock/n roll. Kawałek może i mało w stylu typowego Accept, ale na koncertach jakoś pasuje do granych utworów zespołu. Zawsze „Burning” będzie dla mnie takim bratem dla „I'm a rebel”. Moim takim prywatnym ulubieńcem jest „Feelings” gdyż mamy taki bardzo melodyjny i rasowy riff. Jest taki pulsujący bas w tle i słychać styl Petera, który będzie słychać na kolejnych albumach. Kawałek pod względem tempa, stylu aranżacji przypomina mi Head Over heels czy też Princes of dawn. To jest właśnie Acept jaki kocham. Znów nieco hard rocka, znów ukłon w stronę Ac/Dc, ale także Judas Priest, bo taki „Midnight Higway” to taki Acceptowa wersja „Living after Midnight”. Kawałek ma fajny taki luzacki klimat, ma tez skoczne tempo i takie radosne melodie. Może i kiczowaty utwór, może bardziej odegrany z dystansem, ale nikt nie zaprzeczy, że to kolejny klasyk Accept. Drugą piekna balladą na albumie jest „Breaking up again” tutaj uczucia tutaj smutek leje się hektolitrami, bardzo wzniosła ballada, o którą ciężko dzisiaj. Do dziś mam wątpliwości czy faktycznie śpiewa tutaj Udo. Jeśli tak, jest to najlepszy kawałek pod względem jego wokalu. Nie doceniany często jest „Down and Out” ale kawałek też jest rasowym kawałkiem Accept, gdzie można się doszukać Judas Priest. Znów bardzo ciekawa solówka, który jest jedną z najciekawszych na albumie.

„Breaker” jest przełomowy, bo tutaj Accept zaczyna na poważnie grać heavy metal, czysty, rasowy, niemiecki z dozą toporności. Tutaj praktycznie wszystko się zaczęło, tutaj po raz pierwszy już można usłyszeć te patenty, które będą wykorzystywane w dalszej karierze. Ciężko znaleźć słabszy kawałek bo i nie ma takiego. Mamy bardzo urozmaicony materiał i to zagrany z pasją. Mamy dwie ballady, mamy rockowe i rasowe heavy metalowe kawałki. No i mamy sporo klasyków jak : Breaker, Burning, Son of a Bitch czy Midnight highway. Pierwszy taki prawdziwy album Accept i pierwszy, który naznacza styl tego zespołu. Mamy Baltesa, Dirkschneidera, Hoffmana i mamy narodziny legendy niemieckiego heavy metalu. Nota: 9/10