piątek, 30 września 2011

POWER QUEST - Blood Alliance (2011)

Power metal w Wielkiej Brytanii nie jest tak gloryfikowany jak w innych krajach europejskich, ale jedno trzeba im przyznać, że Power Quest i Dragonforce to znakomite zespoły, które wypełniają lukę w tym gatunku z tego kraju. Oba zespoły grają słodki metal i to trzeba im przyznać, a że melodyjny, łatwo zapadający w głowie to inna sprawa. O ile Dragonforce mnie zachwyca dynamiką i energią, którą ze sobą niesie o tyle do Power quest nigdy zbytnio się nie mogłem przekonać. Za dużo cukru, za dużo miałkich melodii. Jedyną nadzieję było to, że kiedyś to wszystko szlak trafi i zespół zostanie przebudowany. Owe wydarzenie miało miejsce w roku 2009. Praktycznie cały stary skład poszedł w odstawkę i zespół wypełnili nowi muzycy wnoszący nieco świeżości. Ze starego składu został lider klawiszowiec Steve Williams, który jest tym który odpowiada za pisanie materiału. A więc pojawiła się nowa sekcja rytmiczna w postaci Richiego Smitha - perkusja i Paula Finniego - gitara basowa. W tym samym roku dołączył gitarzysta Andrew Midgley. Brakowało już tylko drugiego gitarzysty i wokalu prowadzącego. W roku następnym zespół zasilił Gavin Owen i Chitral "Chity" Somapala, który jest bez wątpienia gwiazdą tego zespołu. Nowy album powstał w miarę szybko, bo rok później światło dzienne ujrzał „Blood Alliance”, do którego okładkę narysował Franco. Muzycznie nie ma jakiegoś eksperymentowania i dalej zespół gra melodyjny power metal, momentami słodki, ale tym razem kompozycje są przemyślane i ilość cukru w owym graniu zostało ograniczone. Również 3 grosze dorzuca Somapala, bo nie jest to kopia Kiske czy innego typowego power metalowca, o nie. Czekałem na nowy album, głównie ze względu na osobę wokalisty. Pamiętam do dziś jego wyczyny na albumie Firewind „Forged by Fire” i po cichu liczyłem, że mocny głos Chittiego nieco obniży ilość cukru w muzyce Brytyjczyków. Przypuszczenia okazały się słuszne i jeśli o mnie chodzi to jest to ich najlepszy album, choć wad też nie udało się wyrzec. Największą karę jaką trzeba płacić za płodność kompozycyjną muzyków jest czas trwania, a ponad godzinny materiał to nieco za dużo jak na słodki power metal.

Ponad godzinny materiał został rozłożony na 11 kompozycji w miarę zróżnicowanych. Na wstępie mamy instrumentalne intro w postaci „Battle stations” i słychać że zmiany personalne wyszły zespołowi na dobre. Przede wszystkim jest rytmicznie, melodyjnie, a owe melodie nie brzydzą słodkością, czy też chaotycznością. Słucha się tego naprawdę przyjemnie bo i duet gitarzystów rozumie się bez słów i słychać, że jest chemia między nimi. Ważne, że jest szybko, dynamicznie i chwytliwie, reszta potoczy się sama. To tylko jednak przystawka. Głównym daniem przynajmniej dla mnie jest „Rising Anew”. Pewnie podpadnę paru fanom Firewind, ale kawałek właśnie kojarzy mi się z erą Somapaly w Firewind. Ta dynamika, podobnie skonstruowana melodia, czy też riff, a refren to do czego przyzwyczaił nas muzyk w greckim zespole. Szybkość tego utworu z kolei nasuwa Dragonforce. Tak przeglądając rok 2011 to jest to dla mnie jeden z power metalowych przebojów roku 2011. Somapala sprawdza się w takim granie fantastycznie. Oprócz niego na uwagę zasługują gitarzyści, którzy wygrywają nieco słodkie, ale bardzo melodyjne solówki i to jest chyba najważniejsze. No i te już wręcz firmowe klawisze w Power Quest no i mamy pierwszy killer i bez wątpienia najlepszy utwór na płycie. Również przebojowy jest „Glorius” i tutaj jest nieco słodko, na pewno bardziej niż na poprzednim utworze. Hansenowski riff, który zdałby sprawdzian na albumie Helloween daje się we znaki. Choć jest słodki to zapada w pamięci, potrafi zmusić nogę do tupania, a to już coś. Słodkość da się wyczuć nie tylko w partiach gitarowych, ale także w refrenie. Może kawałek bardziej w stylu do jakiego zespół nas przyzwyczaił, ale i tak o kilka klas wyżej niż na ostatnich płytach, bo jest to dynamiczne i przebojowe, a po takie utwory z miłą chęcią się sięga. Po szybkich galopadach czas, na bardziej skoczna kompozycją, czyli na „Sacrifice” i gdy usłyszałem z początku riff, to nasunął mi się Judas Priest z ery Turbo. Nie na darmo słychać tutaj spłaszczone brzmienie i nieco słodki wydźwięk, który wspierają klawisze. Tutaj ma pierwszy z 6 minutowych kawałków i muszę przyznać, że się broni. Kompozycja zachwyca przede wszystkim podłożem instrumentalnym, zwłaszcza tym które zostało wypracowane przez duet Andrew Midgley/Gavin Owen i takich pojedynków aż miło się słucha. Tak na dobrą sprawę pierwszy raz mnie zespół zachwycił pod tym względem. Słabość mam też do rozpędzonego niczym utwory Dragonforce „Survive”, z tym że zasila ową kompozycją nie tylko szybkością, słodkością, czy melodyjnością, ale przebojowością i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. No i z drugiej strony w dragonforce nie mielibyśmy tak ułożonych partii gitarowych. W jeszcze innym klimacie jest taki „Better days” i tutaj słychać inspirację hard rockowych Europe, czy tez Pretty Maids z czasów „Future World”. Klawisze Williamsa są w tym utworze kluczowe. Partie gitarowe może nie są dynamiczne, ale bez wątpienia melodyjne. Refren w tym przypadku ciepły i taki pod publiczkę, taki nadający się pod stację radiową, ale hej, niegdyś w radiu leciały metalowe kompozycje. Nie było takiej komercji jak dzisiaj, że tylko pop i Lady Gaga. Moją ulubiona cześć albumu zamyka kolejny z wielu kolosów czyli „Crunching the Numbers”. Utwór zaimponował mi nowoczesnością, która daje się we znaki w partiach klawiszowych, a także nieco hansenowskim riffem. Jest na czym zawiesić słuch, bo jak nie pędzący riff, jak nie atrakcyjna melodia, to chwytliwy refren. Podobają mi się te nieco posępne motywy, które budują klimat mroku. Killer i jeden z najlepszych utworów na płycie i tutaj przeżyłem coś niezwykłego czego brakowało mi na kolejnych kolosach, utwór się nie dłuży pomimo długiego trwania i to jest ciężka rzecz do osiągnięcia, oczy zespół przekona nas w dalszej części. Dalej mamy 6 minutowy „Only in my Dreams” i znów słodkie hard rockowe klawisze i znów zapadający w głowie motyw, lecz to wszystko jakby o kilka klas niżej. Podoba mi się hard rockowy feeling i przebojowość w tym utworze. Nie jest to może killer, ale solidna kompozycja. Jednak ma jedną zasadniczą wadę, jest za długa. Bo dałoby się zmieścić to radiowe granie w 3-4 minutach. Można by rzec, że punktem kulminacyjnym albumu jest 9 minutowy tytułowy utwór. Kawałek za długi i za bardzo rozlazły. W pamięci został tylko hard rockowy główny motyw. Ma się wrażenie, że w kółko jest grany jeden motyw, a tak być nie powinno. Na szczęście jest „City of Lies” a to trochę melodic metalu się kłania, co słychać w klawiszach, ale tez sporo power metalu. Kompozycja przypadła mi do gustu przede wszystkim zasprawą klawiszy. Są tutaj po prostu wszędobylskie. Mają ciepłą i taką zapadającą melodyjność. Do tego trzeba dopisać miły dla ucha riff i refren. Jednak ponad 6 minut w tym przypadku wydaje się być graniem na zwłokę. Chyba nie potrzebnie. A końcówka w ogóle jakaś wymuszona. Nie pojmuje, jak taki „Time to burn” został zepchnięty na tor przeznaczony dla japońców jako bonus. Jest to kompozycja dynamiczna, prosta i co ważne utrzymana w regulaminowym 5 minutowym czasie trwania. Znów dużo chwytliwych motywów, jak choćby klawisze czy też prosty jak budowa cepa refren.

No trochę album wymęczył, ale zespół jest sobie sam winny. Na pewno szłoby coś przyciąć w niektórych kompozycjach, ale cóż Power Quest zebrał siły na komponowanie i wyszedł z tego ponad godzinny materiał. Dla jednych powód dla radości, mam tu na myśli fanatyków zespołu, a dla innych powód do narzekania. Narzekanie jest, bo album przez to byłby lepszy, nie męczyłby tak pod koniec. Jak dla mnie to jedyny poważny zarzut jaki mam przeciw temu albumowi. Wszystko jednak przykrywa zachwyt i radość z przesłuchania owego albumu. Pierwszy raz nie brało mnie na wymioty przy muzyce Brytyjczyków, pierwszy raz przesłuchałem materiał do końca, pierwszy raz wyniosłem coś z ich albumu i pierwszy raz zespół nieco odstawił słodkość na bok. Sporo zmian personalnych, ale gdyby nie to znów mielibyśmy tandetne granie jakie zespół zaprezentował na „Master of Illusion”. A tak mamy bardzo dobry krążek z kilkoma hiciorami, które zostaną w pamięci na dłużej niż tylko jeden sezon. Nota: 8.5/10

czwartek, 29 września 2011

CHARRED WALLS OF THE DAMNED - Charred walls of the damned (2011)

Tym, którym brakuje Iced Earth z Timem Riperem Owensem ( ex Judas priest) zachecam do zapoznania się z amerykańskim Charred walls of the Damned i mogłoby się wydawać, ze to jakiś boczny projekt gwiazd, jednak jak się okazał ten projekt to nic innego jak zespół złożony z gwiazd muzyki heavy metalowej. Zespół powstał w roku 2009 z inicjatywy Tima Rippera znanego z występów w Judas Priest Iced Earth, a także z inicjatywy Richarda Christy ( ex Death, ex Icead earth), Steva Di Giorgio (ex Testament, ex Icead earth, ex Death), a także z inicjatywy gitarzysty i producenta muzycznego Jasona Suecofa. W roku 2010 zespół wydał debiutancki album, który został zatytułowany po prostu „Charred walls of the damned”. Muzyka zawarta na tym albumie to wypadkowa zespołów w których muzycy grali i chyba najwięcej jest takiego nowoczesnego heavy metalu z domieszką power i thrash metalu. Słychać inspirację Icead Earth i w sumie brzmi to jak kontynuacja tego co można było usłyszeć na albumach Iced earth z Ripperem, ale nie tylko. Przede wszystkim jest brutalnie, ciężko, melodyjnie i szkoda tylko, że zbrakło typowych przebojów. I przez to album jest bardzo dobry łatwo wpada w ucho, jednak żeby coś na dłużej zostało w głowie to jednak nie bardzo. Co pamięta się z przesłuchania albumu to, że było bardzo dobrze. Okładka Cheta Zar'a jakaś taka nijaka i można było się w tek kwestii bardziej postarać.

Na pierwszy ogień trafił singlowy „Ghost Town” i to dobry strzał. Bo jest to kawałek dość brutalny, mroczny i ciężki, zresztą jak cały album. I trzeba przyznać, że Tim Ripper w końcu znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie i jest o nie bo lepiej niż na „Play my game”, który był bardzo słabiutki. No i słychać, że Ripper jest tylko wokalistą, bo materiał napisał Richard Christy i Jason Suecof. Dużo w tym utworze jak i w całym albumie Iced Earth jest kilka zacięć progresywnych, jest sporo motywów i zwolnień, a to triki których by się nie powstydził IE. Dużo byłego zespołu Tima Rippera słychać w „From the Abyss” i ta melodyjka na początku to wypisz wymaluj Iced Earth. Utwór nieco bardziej stonowany, bardziej klimatyczny i nieco inny niż otwieracz. Na pewno nie gorszy niż „Ghost Town” po prostu inny. „Creating our Machine” to kolejny ostry kawałek na albumie i znów mamy dynamiczny riff i popisy wokalne Rippera do jakich nas już przyzwyczaił. Linia melodyjna i konstrukcja kawałka to wypisz, wymaluj Iced earth. Dla jednych to będzie udręka, a dla drugich kolejny powód do wielbienia Icead earth. Warto dodać, że utwór jest najkrótszym na albumie, bo liczy zaledwie 3 minuty. W podobnej stylizacji utrzymany jest „Blood on Wood” choć tym razem bardzo przypadł mi do gustu refren i skoczna partia perkusyjna. Utwór jest bardzo rytmiczny, ale to wciąż granie pod Iced Earth. Niezbyt przekonał mnie „In a world So Cruel” mam wrażenie, że ten utwór brzmi podobnie do poprzednich i co więcej, zostało to podane w sposób mało atrakcyjny. I choć utwór liczy coś ponad 3 minuty to jednak strasznie się ciągnie i nieco przynudza. Dalej nic się nie zmienia dalej pełno Iced earth i chyba moim ulubionym kawałkiem jest „The darkest eyes” bo takie ciekawe tempo i dużo brutalności w partiach gitarowych. A i refren potrafi zapaść w pamięć dzięki ciekawemu popisowi wokalnemu Rippera. Udanym zabiegiem okazało się w stawienie w tle atrakcyjnej dla ucha melodii, który próbuje załagodzić ową brutalność. Oprócz tego mamy tutaj najlepsze na albumie partie solówkowe. Szkoda , że całość nie zapadła mi tak w pamięci jak ten utwór.

Niby super grupa, niby super gwiazdy w zespole, ale i tak słychać, że czują sentyment do ery z Iced Earth i muzycznie to słychać. Otrzymaliśmy wierną kopię tego zespołu i w dodatku z muzykami, którzy tam niegdyś grali. Muzycznie jest to ciekawsze niż ostatni krążek Rippera i Icead earth. Technicznie również jest świetnie, bo muzyka jest brutalna i dość nowoczesna, za brakło jednak utworów, które zapadałyby w pamięci. Jedynie co się pamięta z przesłuchania albumu to że było bardzo dobrze, że było ostre granie pod iced Earth i tyle. Nie ma niczego nowego, ale takie granie jest na topie, bo mamy i tutaj coś z power metalu, thrash metalu i heavy metalu, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Jednak niedosyt jest i ciekawi mnie w jaką stronę zespół pójdzie na nowym albumie? Oby było mniej IE. Nota: 8/10

TYRANEX- Extermination has begun (2011)

Co łączy Destruction, Slayer oraz całą wielką czwórkę? Wszystkie owe zespoły nie zaczynały od typowego thrash metalowego krążka. Bo choć zespoły grają thrash metal to jednak często zaczynali do speed metalowego grania. Potem jednak szybko zweryfikowali swój styl i pomysł na granie. Dzisiaj trudno znaleźć kapelę, która określa się mianem thrashmetalowej, a gra wręcz speed metalowo. W tym roku tego dokonał zespół Megahera, ale ich debiutancki album do końca mnie nie przekonał. Jednak innym zespołem, który tego dokonał jest szwedzki Tyranex. Można rzec zespół znikąd, bo wcześniej nie byli szerzej znani. Zespół ten powstał w 2005 roku w Stockhomie z inicjatywy gitarzystki Linnea Landstedt i wokalisty Paloma Estrada. Szybko skład uzupełnił basista Stefan thylader i tak zespół nagrał 3 utwory, które potem znalazły się na demie. Jednak Paloma opuścił zespół po roku współpracy i nowym wokalistą został, a raczej została Linnea i powiem jedno. Żeby doszukać się na albumie dowodów, że to kobieta śpiewa za sitkiem graniczy wręcz z cudem. Gdyby nie dobrodziejstwo jakie można czerpać z internetu do dziś bym nie wiedział, że wokalista który wyciąga górki i dość fajnie drze się jak przystało na speed/ thrash metalową kapelą z feelingiem lat 80 jest...kobietą. W roku 2008 światło dzienne ujrzało demo „Blade of Sacrificer” i 3 lata później ukazuje się pełnometrażowy debiutancki album tej formacji. Tytuł owego albumu jest „Extermination has begun”. Jest to muzyka z klimatem lat 80 i brzmi niczym debiutancki krążek wielkiej kapeli thrash metalowej, słychać taki Slayer, czy Destruction z debiutu, ale słychać tez inne kapele. Można im zarzuć, że grają wtórnie na jedno kopyto i co tam komu leży na sercu, ale na pewno nie brak ostrego i energicznego grania. Mamy chwytliwe riffy, heavy metalowe melodie, różnorodne partie gitarowe i sekcje rytmiczną, a do tego nie okiełznany, brutalny i drapieżny wokal wokalistki i tutaj brzmi niczym męski wokalista i to słychać od pierwszych dźwięków na albumie.

Jak to bywało na krążkach z lat 80 tak i tutaj jest krótki materiał, który trwa zaledwie 36 minut i wszystko został rozłożone na 9 utworów. Skłamałbym, że są różnorodne bo tutaj cały czas jest szybko i do przodu i choć różnice między utworami są nie wielkie to jednak słucha się tego przyjemnie. Weźmy taki „The weak strikes Back” i można zarzucić, że to już gdzieś było, że jest to wtórne. Ale czyż nie to jest piękne w tym? Wolę odświeżone, stare sprawdzone patenty i to w dodatku takie które kochałem na debiutanckich albumach Slayera czy Destruction niż pseudo nowoczesny thrash metal, który jest bardziej techniczny niż melodyjny. Mamy pędzącą sekcję rytmiczną, rasowy, taki wyjęty z lat 80 riff i nie okiełznany wokal, nieco surowy, nieco drapieżny i daleki od ideału technicznego wokalisty, ale liczy się urok i rytmiczność, a to bez wątpienia jest. Jest ostry riff i zapadający w głowie główny motyw. Jednak to jest nic w porównaniu z solówkami wygrywanymi przez panią Landstedt, które są powiedzmy szczerze bardziej heavy metalowe. No i pokuszę się o stwierdzenie, że gdzieś szczypta NWOBHM się przewija nie tylko tutaj ale na całym albumie. Niczym się nie różni „The Curse” bo dalej mamy pędzącą sekcję rytmiczną, ale tym razem jakby więcej chwytliwości i rytmicznego grania. Może mało to oryginalne, może nie jest to doskonałe techniczne granie, ale liczy się melodia, refren i emocje jakie towarzyszą przy słuchaniu. Ja świetnie się bawię przy tych szalonych riffach i solówkach, w końcu jakieś energiczne granie i to z pazurem, a nie młodzieżowe granie dla emo młodzieży. Znów mamy kilka zmian temp i sporo atrakcyjnych melodii, tak się gra speed metal. „As the cross Crumbles” i można by napisać „znów to samo” tak można im to wytknąć, że grają na jedno kopyto. Ale to co dla kogoś jest wadą dla mnie jest zaletą. Bo po co zmieniać styl, jeśli to zdaje egzamin. Killer goni killera i nie potrzeba tutaj to zmieniać, urozmaicać. Znany riff ma „Dreamland” ale ani mi to nie przeszkadza, ani nie irytuje, a tylko dodaje pikanterii. Kolejna petarda, choć tym razem mamy bardziej stonowane solówki, ale też nie obyło się bez ukłonu w stronę heavy metalu lat 80. Choć album to prawdziwa rozpędzona lokomotywa, to jednak można znaleźć też nieco bardziej stonowaną kompozycją, którą bez wątpienia jest „None so cruel” i choć brzmi to bardziej heavy metalowo to utwór nie psuje wydźwięku całego albumu i utwór pasuje do całości idealnie. No i szybko wracamy do szybkiego łojenia i mamy kolejny killer „Tormentor”. I tutaj można poczuć potęgę wokalu liderki zespołu. Zaskoczenia nie ma również w takim „Aweking the dead” bo to kontynuacja szybkiego grania, dalej jest speed metal wyjęty z lat 80. Znów heavy metal daje się we znaki w refrenie czy w solówkach i takiego grania w sumie brakowało mi w tym roku. „Road to damnation” to nic innego jak speed metalowa jazda bez trzymanki i właściwie mamy dalej to samo. A całość zamyka tytułowy „Extermination has begun” i znów mamy speed metal i heavy metal w jednym garnku. A że killer to chyba nie muszę dodawać?

Szukasz thrash metalu w stylu debiutu Slayer, Destruction, szukasz speed metalowej jazdy bez trzymanki, killerowego albumu, gdzie nie ma czasu na sentymenty, gdzie nie smęcenia wolnymi kawałkami, a liderem jest charyzmatyczna wokalistka, która potrafi zagiąć nie jednego męskiego wokalistę, to jest to album dla was. Jest feeling lat 80, jest sporo atrakcyjnych melodii dla uszu i porywających solówek. Debiut jaki zaliczyły wielkie kapele thrashmetalowe, czyżby rodzi się kolejna wielka kapela? Mam nadzieję. Nota: 9.5/10

środa, 28 września 2011

KING DIAMOND - The graveyard (1996)

Każdy album Kinga Diamonda to uczta dla fanów geniuszu Kinga i katorga dla malkontentów, którzy oczekują czegoś nowego. Jasne Diamond stara się nieco urozmaicać swoją muzykę, ale styl i koncepcja jest dalej ta sama. Grać metal i straszyć przy tym słuchaczy. Nie inaczej jest z „The Graveyard” z roku 1996. W jeden rok powstał ten album. Cóż trasa była krótka, to można było szybko wydać siódmy album. Ten sam skład pracował przy tym materiale, ale jakoś ciężko to przetrawić. Bo uważam, że album jest o wiele słabszy od poprzednich albumów i słychać, że King jest już zmęczony i historia jakaś draga nieco słaba zresztą jak i sama muzyka. I do dziś ów album uważam za najsłabszy w historii Kinga. Nie ma killerów, jest za to brudne brzmienie i nie dopracowane kompozycje, a jednak są tacy co uważają album za udany. Hmm są gusta i guściki i każdy ma prawo do własnej opinii. Jak dla mnie nie ma ani strasznego klimatu, nie porywających melodie i całościowo album strasznie przynudza. Okładka uboga i tego nie da się ukryć, logo i krzyż i to wszystko. Motywem przewodnim jest wykorzystanie seksualne dzieci i 14 kompozycji trwających łącznie ponad godzinę staje się wiezieniem naszego umysłu i jego salą tortur, no bo jak inaczej ująć to co się dzieje na albumie?

Szkoda, że inne rzeczy nie są tak pewne jak ten album Diamonda. Już przed włożeniem dysku do odtwarzacza ma się przeczucie, że album otworzy złowieszcze intro i „The Graveyard” tym właśnie jest. Ale w tym przypadku muszę przyznać, że jest strasznie,a przede wszystkim da się wyczuć szaleństwo w głosie Diamonda, od razu nasuwa się postać jokera z Batmana. No brawo, bo Diamond to urodzony aktor jak na mnie. No i dalej musi być nieco szybsze i bardziej dynamiczniejsze granie, ale początek „Black Hill Sanitarium” nieco inną przyszłość wróży. Jest Black Sabbath, metal Church i jest to nieco inne granie niż na poprzednim albumie. Hmm bardziej stonowane, prostsze i mniej dopracowane. Słucham, słucham i strasznie się nudzę. Melodie nie są atrakcyjne dla ucha i w leczą się niczym pociąg towarowy. Dopracowanie słychać nie tylko po stronie muzyków, ale sam Diamond jakby zaliczył spadek formy nie tylko kompozytorskiej, ale i wokalnej. Gdzie te teatralne i mocarne popisy, które uświadczyłem na „The Spider's Lullabye”? No nie ma. Nieco ciekawszy jest „Waiting” a to wszystko przez ciekawsze partie gitarowe, lepszą dynamikę i słucha się tego nieco lepiej. Ale dalej czegoś brakuje, brakuje chwytliwego refrenu i klimatu. Ot co dobry kawałek, jednak poniżej oczekiwań. Wolny, wręcz balladowy „Heads on The wall” to nic innego jak 6 minut smęcenia i słyszałem wiele wolnych kompozycji Kinga Diamonda, ale ta jest jedną z najgorszych. Sam motyw nie zapada w pamięci i nie ma czym zbytnio zaimponować. Melodia jakich wiele i tempo jakich wiele. 30 sekundowy „Whispers” ma do zaoferowania więcej niż wcześniejsze kompozycje. Dobry przerywnik, z ciekawym motywem. Początek „I'am not a stranger” nieco w stylu thrash metalowych kapel i to zresztą słychać nie tylko tutaj. Tempo skoczne i tylko to jest atrakcyjne. Ani refren,a ni melodie nie potrafią trafić do słuchacza, a powinni. Nawet King nie porywa wokalem. Utwór słaby, a i tak jest jednym z ciekawszych na albumie i to źle tylko świadczy o krążku. Niczego pozytywnego nie potrafię napisać o „Digging Graves”. Wypełniacz i to tego strasznie długi. Do przebłysków na tym albumie należy bez wątpienia zaliczyć „Meet Me at midnight” gdzie jest nieco żwawsze tempo jest kilka skoczniejszych melodii, ale to wciąż 2-3 liga. Tak jak klimatyczny jest „Sleep tight Little Baby” tak samo jest nudny i jest to jeden z tych gorszych przerywników czy też klimatycznych utworów jakie stworzył King Diamond. W podobnej tonacji jest utrzymany „Daddy” ale kawałek sam w sobie już tak nie nudzi. Może ciekawszy motyw, może lepszy wokal? Cokolwiek to jest, jest lepiej. Chaotyczny jest też „Trick or treat” i nie pomaga tutaj nawet ostry riff. Zaś „Up to the Grave” to kolejny przerywnik, może i klimatyczny, przerażający, choć z drugiej strony nieco za długi i przez to nieco przynudzający. I co ciekawe dalej utrzymujemy dwa wypełniacze w postaci „I am” i „Lucy forever” i to już dla osób, które dały rady przebrnąć.

Do dziś nie pojmuję, jak można było tak nisko upaść po tak dobrej pasji jaką cieszył się Diamond od jego założenia. Same genialne krążki i kilka z nich przeszło do historii metalu. Poprzedni album był ciężki, melodyjny i do tego straszny, tam były killery i niezwykły teatralny wokal Diamonda, tutaj jest nuda i chaotyczne granie. Przeciętniactwo to w tym przypadku duże nadużycie. Ja tej płyty nie potrafię słuchać, bo zarówno brzmienie, klimat, historia, jak i same kompozycji nie potrafią przykuć mojej uwagi, nie potrafią mnie zauroczyć i do dziś co pamiętam z tego albumu to szalone itnro. Jeden z najgorszych albumów Kinga jeśli nie najgorszy. Nota: 2.5/10

KING DIAMOND - The spider's lullabye (1995)

Początek lat 90 na duńskiej scenie heavy metalowej działają Mercyful Fate i King Diamond i maestro Diamond musiał pogodzić podwójną rolę frontmana w obu zespołach. W roku 1993 pojawił się „In the Shadows” Mercyful Fate i na kolejny album Kinga przyszło czekać kolejna 2 lata, a licząc to w kategorii albumów pode szyldem Kinga Diamonda to aż 5 lat. Jedno trzeba przyznać, że „The Eye” ustanowił poprzeczkę bardzo wysoko i tak na dobrą jest to jak dla mnie ostatni album, któremu daję 10/10. Następca, czyli „Spiders lullabye” nie jest już tak genialny. Ze wcześniejszego składu zostali King, Andy. Do składu dołączyli gitarzysta Herb Simson, basista Chris Estes, a także Darrin Anthony jako perkusista. Wszyscy muzycy przyszli z miejskiego zespołu Mindstorm. Większość utworów właściwie była gotowa w roku 1990 wystarczyło tylko dopracować resztę i nagrać. Produkcją albumu zajął się po raz kolejny Diamond i Kimsey. W porównaniu do poprzednich albumów nie ma historii rozpisanej na cały album i jest rozrzut historyczny, a jedynie koncepcyjną historia została połączona w 4 utworach. I ta historia opowiada o Harrym który cierpi na arachnofobię, a także o doktorze który leczy w Devil Lake Sanatorium. A tak mamy do czynienie z różnymi historiami. Nie ma takiej melodyjności jak na „The Eye” jest nieco nowocześniejsze granie, klawisze już nie są tak wyeksponowane i słychać sporo przestrzeni co pozwala rozwinąć skrzydła gitarzystom.

Grunt to dobra muzyka, mocne otwarcie albumu, a „From the other side” to bez wątpienie jedno z mocniejszych otwieraczy w historii zespołu. Jest dynamiczny, chwytliwy, mroczny, ale nie przeraża już tak jak te poprzednie. Nie ma też już takiej teatralności, nie ma już tyle grozy co na poprzednich albumach i słychać po prostu większe skierowanie na same heavy metalowe granie, zwrócenie uwagi na riffy i solówki. Jasne jest klimat i styl do jakiego przyzwyczaił nas King Diamond, ale już nie ma tyle horror metalu co zawsze. A więc jest w pewnym stopniu coś nowego i antyfanom zapewne utwór powinien przypaść do gustu bo fanom to na pewno. Podoba mi się dialog między partiami klawiszowymi a gitarowymi i do tego te pojedynki na solówki i muszę przyznać, że nowy nabytek zespół spisał się na tym albumie wyśmienicie. O czym opowiada utwór? Opuszczeniu ciała przez duszę, coś w stylu podążania ku światłu po śmierci. Kolejnym killerem na albumie jest „Killer” i tutaj sam tytuł za siebie mówi. Trzeba przyznać, że partie gitarowe są naprawdę ciężkie i odegrane dość nowocześnie. Oprócz ciężaru słychać melodyjność, rytmiczność i do tego mroczny klimat. Historia o zabójcy i jego odczuciach związanych z karą śmierci której oczekuje przeszywa do szpiku kostnego. Staram sięgnąć pamięcią wstecz, ale nie pamiętam, żeby King Diamond grał tak wcześniej. Jest to bez wątpienia jeden z cięższych utworów w historii Diamonda. I pod tym względem album może się podobać, bo nie ma takiego dużego nacisku na klimat, na teatralność, a raczej na samą muzykę. No i muszę przyznać, że solówka Andiego tutaj jest wręcz perfekcyjna. Już bardziej w stylu do jakiego przyzwyczaił nas Diamond jest „The Poltergeist” jego autorstwa. Jest nacisk na klimat, jest tajemniczość, jest teatralność i jest horror metal. Tym razem mamy bardziej wyeksponowane klawisze, bardziej stonowane tempo i już nie ma takiej dynamiki. Jednak utwór wolny nie jest ani nudny tym bardziej. Podobają mi się zwolnienia w tym utworze,a także wszelkie inne zmiany motywów. Tym razem utwór porusza tematykę nadprzyrodzoną i tyczy się ona przeżyć Kinga z Kopenhagi. Jak dla mnie kolejny killer na tym albumie. Nieco mieszane uczucia mam co do „Dreams” bo jest to niezła jadka heavy metalowa,jest ostry riff i mroczny klimat, ale jakoś motyw i refren nieco poniżej moich oczekiwań. Więc tak jest dobrze, ale bywało lepiej. Wokalnie utwór bardzo atrakcyjny. Na albumie nie mogło zabraknąć też nieco szybszego kawałka jak choćby „Moonlight” i jest to ciekawa mieszanka różnych motywów i temp i utwór też warty swojej uwagi. Jednak moim ulubieńcem jest „Six Feet under” zachwyca nie tylko dynamiczną grą gitarzystów i sekcji rytmicznej, ale też zapadającym w głowie tekście o tym że rodzinka zakopała głównego bohatera sześć stóp pod ziemią. Jeden z najlepszych killerów Kinga Diamonda w latach 90 . I końcówka albumu to koncepcyjna historia o której pisałem na początku i tutaj już mamy typowy styl Kinga. Horror pełną gębą. „The Spider's Lullabye” to przede wszystkim klimat grozy i mroczny riff, taki nieco w stylu Black Sabbath. Mamy łatwo zapadający refren a także teatralny popis Kinga. Utwór prosty i może nie taki ostry, ale zapada w pamięci przez swoją melodyjność. „Eastman Cure” to kolejna petarda i posłuchajcie tego dwa razy bo takich petard King nie miał zbyt wiele w swojej historii. Tutaj już nie chodzi tylko o dynamikę czy szybkie tempo, ale gitary i solówki są bardzo energiczne i zagrane z polotem. „Room 17” to esencja muzyki Kinga Diamonda, stonowane tempo, klawisze schowane za mrocznym riffem, teatralny wokal Kinga, sporo ciekawych motywów i ten klimat grozy. A to wszystko otoczone niezwykła praca gitarową Andiego i Herba. Kolejny killer na albumie. Całość zamyka ciężki mroczny „To the Morgue”. Utwór dobry, ale czy genialny to już kwestia gustu. Nie pewno warto posłuchać partii gitarowych bo nie każdy tak potrafi grac i przy tworzyć klimat grozy.


Chciałoby się rzec „kolejny album Kinga Diamonda” jednak trzeba się opamiętać i napisać, że podobnie jak na poprzednim albumie tak i teraz Diamond nieco wlał w swoją muzykę świeżości. Dalej jest ten sam styl, dalej jest horror metal,a le tym razem większy nacisk został położony na muzykę na drugi plan zszedł klimat. Nie ma koncepcyjnego albumu i mamy w sumie osobne historię, mamy nieco cięższe granie i pod tym względem jest to jeden z cięższych i ostrzejszych albumów Kinga i natężenie killerów jest tutaj duże. 1Lub 2 utwory nieco odstają, ale całościowo album jest cholernie równy i nawet nie słychać, że starego zespołu zostały tylko 2 osoby. Może nie jest to drugie „The Eye” czy „Abigail”, ale hej daleko nie pada jabłko od jabłoni i mamy kolejny genialny album Diamonda. Nota: 9.5/10

wtorek, 27 września 2011

KREATOR - Hordes of Chaos (2009)

To ile wcieleń miał legendarny Kreator wie każdy. Był thrash metal z zabarwieniem speed metalu, death metalu, potem techniczny, potem trochę death metal, industrialnego rocka, czy coś z gotyckiego grania, potem zespół powiedział dość i wrócił do thrash metalu. Ale też już w nieco innym wcieleniu, a mianowicie bardziej melodyjnej i tutaj można doszukać się patentów, które zdałyby sprawdzian w power metalu. Sami Yli-Sirnio przychodząc do zespołu w 2000 roku wniósł trochę świeżości do zespołu, a jego popisy solówkowe są wręcz widowiskowe i bardzo atrakcyjne dla fanów szybkich i elektryzujących partii gitarowych. Od czasu powrotu do thrash metalu zespół nagrał 3 albumu i ostatnim z nich jest „Hordes of chaos”. Czytałem różne opinie na temat tego albumu, od tych skrajnie gnojących ten album, aż po te zachwalające i w sumie trzymam z tymi drugimi. Wiem, nie jest to ani pleasure to kill, Endless pain czy Coma of Souls, ale czy musi być?. Jest dynami, jest melodyjnie, przebojowo i dalej słychać Kreator. Ktoś może zarzucić, że produkcja jest do kitu, materiał jest wtórny, a melodie power metalowe. Co kto lubi, jeśli się kocha dynamiczne granie, do tego bardzo melodyjne, to nie można docenić tego albumu z roku 2009. Owa melodyjność to pewne novum jeśli chodzi o kreator, bo są one bardziej wyeksponowane niż w latach 80 czy 90 i takowy zabieg już można było uświadczyć na Enemy of God, choć tutaj jeszcze bardziej zespół rozwinął ten patent. Warto także podkreślić, że cały materiał jest bardzo koncertowy, a to z powodu tego, że materiał został nagrany „na żywo” bez używania jakiś technologii cyfrowej. Kompozycje jak zawsze skomponował Mille Petrozza. Produkcją krążka zajął się Moses Schneider, a mroczną okładkę narysował Joachim Lutke. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o wstęp.

Przejdźmy do 10 kompozycji trwających łącznie nie całe 40 minut. Na pierwszy ogień poszedł tytułowy kawałek „Hordes of Chaos” i jest to petarda i do tego bardzo melodyjna. No jest coś z thrash metalu co słychać w sekcji rytmicznej, czy też gitarze rytmicznej, również wokal Mille nam o tym przypomina. Melodia, która otwiera ów kawałek nie jest ostra, jakaś ciężka czy coś. Jest melodyjna, chwytliwa, może bardziej heavy/power metalowa, ale co z tego? Ważne, że miło się tego słucha. Jednak niebiańska niewinność nie trwa długo. Wystarczy, że wejdzie nieco odmieniony riff, sekcja rytmiczna i robi się prawdziwy killer. Bardzo rytmiczne są partie wokalne Mille i choć może nie drze się on jak kiedyś, to jednak to on jest wizytówką Kreator. Do tego doliczamy chwytliwy i bardzo koncertowy refren, a także bardzo melodyjna solówka Samiego i pod tym względem album jest niszczycielskie, dawno solówki tak mnie nie wciągnęły jak na tym albumie, to jest coś niesamowitego. Jeśli ten utwór jest dynamiczny i killerski, to jak nazwać „Warcurse”? Hmm może killer nad killerami? Jak by nie nazwać, to jest to najbrutalniejszy kawałek na albumie i tutaj Ventor po raz nty udowadnia swoją światową klasę. Ci którzy jeszcze pamiętają Endless Pain wiedzą o co mi chodzi i fani tamtego albumu powinien przypaść do gustu ów kawałek. Oczywiście też wdzierają się patenty power metalowe, ale jakoś nie psują całego efektu. Znów sporo porywających i urozmaicających utwór motywów. Znów ciekawy popis solówkowy Samiego, choć tym razem bardziej heavy metalowa solówka i jak tutaj nie pokochać tego kawałka? Również melodyjny jest „Escalation”, ale tutaj już nie ma takiej dynamiki albo inaczej takiej szybkości. Jest za to bardzo chwytliwa melodia, która jest tutaj bardzo wyeksponowana i jako główny motyw sprawdza się. Co mnie tez się spodobało w tej kompozycji, to nieco brudniejszy wydźwięk, bardziej stonowane i skoczniejsze tempo, no i ten chwytliwy i prosty jak budowa cepa refren to musi robić wrażenie na koncercie. Genialnie zaczyna się też „Amok Run” bardziej klimatycznie, bardziej balladowa, ale ten początek to tylko podpucha. W dalszej części znów można się delektować szybkim i ostrym jak brzytwa graniem. Kolejny killer z zapadającym refrenem czy solówkami. Wypisz, wymaluj Kreator. Niczym nie odstaję też „Destroy what destroys you” dalej mamy tą samo koncepcję, wyeksponowanie chwytliwej melodii, sporo rytmicznych motywów i tym razem bardziej stonowane tempo, ale nie zmienia to faktu, że jest to kolejny killer. Bardzo zapadający refren, zwłaszcza kiedy kwestia „Destroy what destroys you” jest dość często powtarzana. Niczego poza szybkim łojeniem nie otrzymamy w „Redical Resistance”. Ale żebyśmy się rozumieli, dalej są chwytliwe melodie, dalej mamy zapadający refren, nic ulega pogorszeniu. Słuchając albumu nie sposób pominąć genialnego „To the Afterborn”. Tutaj jest mroczny klimat, jest budowanie napięcia i to schodek po schodku. Znów nie obeszło się bez łatwo wpadających w ucho melodii i także rytmicznych linii wokalnych co tutaj przechodzi wszelkie pojęcie. Zaś zamykający „Demon prince” jest kwintesencją muzyki zawartej na tym albumie, a także stylu jaki prezentuje do jakie niegdyś przyzwyczaił nas zespół. Mamy tutaj oczywiście wszystkie patenty z poprzednich utworów, mrok, dynamit i melodie.

Nie potrafię znaleźć na tym albumie jakieś wady, a plusów jest pełno. Mamy równy materiał, nieco przybrudzone brzmienie, znakomitą formę muzyków, genialne pojedynki solówkowe i to takie które zachwycają polotem i melodyjnością, a nie ostrością, mamy zapadające w głowie refreny, a także sporo ostrych pędzących do przodu riffów do jakich przyzwyczaił nas zespół. Jest pewien nowy pomysł na granie, a mianowicie bardziej wyeksponowane melodie i do tego bardziej koncertowy wydźwięk. Jestem na tak i nie obchodzi mnie nic, czy mamy drugi Endless Pain czy Coma of Souls. To nieco inny Kreator i od gustu i uprzedzeń słuchacza zależy czy owy styl jest znakomity czy kiczowaty. Ode mnie nota: 10/10 i na dzień dzisiejszy jeden z z najlepszych albumów Kreator, przynajmniej dla mnie.

THE GATE - Earth cathedral (2011)

Pamięta ktoś Geralda Warnecke bardziej znanym pod pseudonimem „Preacher”? Ano tak debiut Running Wild - „Gates to purgatory” i można rzec, że muzykowi widocznie albo zabrakło pieniążków na życie, albo z tęsknił się za muzyką, bo od końca lat 80 przepadł bez wieści i słuch o nim zaginął, aż do roku 2009 kiedy to narodził się zespół The Gate ( czyżby nawiązanie do „Gates to ...”?) i patrząc na szum wokół debiutanckiego albumu „Earth cathedral” to zaczynam podchodzić do tego z dystansem. Preacher najwidoczniej chce zarobić na odcinaniu kuponów od przeszłości i często się mówi o powrocie legendarnego gitarzystę legendarnego zespołu, ale czy aby na pewno mamy do czynienia z albumem, który mógłby być wydanym pod logiem Running Wild? O to jest pytanie.

Oczekiwania względem tego albumu miałem ogromne bo liczyłem, że może ten zespół zapełni pustkę po Running Wild i słuchając wstępu w postaci „Through the Gate” to normalnie łezka mi się w oku zakręciła bo choć jest tutaj tajemniczy klimat, to jednak słychać melodię wyjętą z „Prisoners of our Time” z debiutu Running Wild. Można to potraktować jako sygnał, że The gate będzie się starał kontynuować heavy metal wyznaczony przez RW na debiucie. Jednak gdy usłyszałem ostre wejście w „Shout For metal” to skojarzyło mi się to z Paragon, Grave Digger, Accept, a potem gdzieś na końcu ze wczesnym Running Wild. Riff ostry jak na kopię Running Wild, choć na debiucie RW takowych też nie brakowało. Może tego RW za dużo tutaj nie ma, ale czuć to niemiecką szkołę granie, z dozą toporności i kwadratowości. A więc mamy taki typowy niemiecki heavy metal. Jedno muszę przyznać, że riff tutaj jest naprawdę przyjazny dla ucha, a Guido Krämer to taki idealny głos do niemieckiego heavy metalu, coś tam z Kasperka da się wyłapać, ale mnie tam bardziej kojarzy się z frontmenem Grave Digger. Najwięcej Running Wild słychać w bojowym i porywającym refrenie, w który słychać linie melodyjną z Prisoners of Our Time i do tego to chwalenie metalu, dla mnie jeden z najlepszych albumów na płycie. Riff z „Face your fear” gdzieś już słyszałem, ale na pewno nie był to album Running Wild. Dalsza część, gdzie dominuje akustyczna gitara i wolne tempo to bardziej kojarzy mi się z Accept. Choć nic tego nie zapowiadało, zwłaszcza nieco mętły wstęp, że będziemy mieć do czynienia z następnym killerem. Utwór niszczy rytmiką, ostrością, dynamiką i energię, jako z sobą niesie. W tym utworze słuchając warstwę instrumentalną to od razu nasuwa mi się Primal Fear, Paragon i Grave Digger, a Running Wild z debiutu tutaj jest nie wiele. Solówka bardzo reprezentacyjna jeśli chodzi o ten album, nieco Accept w niej słychać, ale stary klimat „Gates to purgatory” też daje tutaj o sobie znać. Fanom Adrian S.O.S przypadnie do gustu. Dalej mamy jakby kontynuację rytmiki z poprzedniego utworu, którą słychać w „Guy Anvil” i momentami mam wrażenie, że słucham podobnej kompozycji. Nie wiem czemu, ale ów skoczny i chwytliwy refren skojarzył mi z Helloween i albumem „My Sarcifice” bo i tam można było usłyszeć coś podobnego. Zresztą refren też nie jest oryginalny i też brzmi znajomy. Ale co z tego? Ważne że jest to heavy metal pełną gębą. Taki rasowy, nieco przybrudzony, taki dość ciężki i zmuszający do przy tupania nogą i do kiwania głową. Jednak minusem w tym utworze, jest zwolnienie tempa i owa akustyczna wstawka. Nieco to drażni. Jednak pierwszy raz otrzymałem solówki w stylu Running Wild. Jak dla mnie kolejny killer. Na debiucie RW nie było kolosa, teraz Preacher nam to wynagrodzi. „1000 Miles Away „ i to jest przykład, że zespół nie radzi sobie z utworem trwającym ponad 8 minut. Melodie są tutaj po prostu nie atrakcyjne, wolne tempo i wstawka akustyczna wręcz odpychająca, a niektóre momenty wokalne irytują. Słychać coś z Judas Priest, Accept, ale Running Wild tutaj nie uświadczymy. Kawał się wlecze i do tego meczy. Pomysł chybiony. „Mountains” ma ciekawe wejście sekcji rytmicznej i Peter "Unruh" Michels to znakomity perkusista, co już udowodnił. Kawałek jest o zabarwieniu Primal Fear czy judas priest. Jednak ani riff mnie nie rozerwał, ani refren nie podniósł na duchu. Ot co dobry kawałek, który raczej łata dziury pomiędzy dobrymi utworami. Tajemnicze i do tego akustyczne wejście do „Hiding Where the Wolf Lives” trzyma w niepewności, ale nie długo. Bo szybko wkracza riff, który z łatwością mógłby zdobić debiut Running Wild, ale doszukać się też można z łatwością innych zespołów. Refren dobry, ale jakiś tam genialny, jakiś szybko chwytający to też on nie jest. Bardzo dobra kompozycja, ale czy jest genialna jak te z „Gates to Purgatory” no właśnie i tutaj się robi problem. Solówka znów bardzo udano Running Wild da się tutaj wyczuć. Kolejny bardzo mocny punkt na albumie. Najbardziej w stylu Running Wild jest bez wątpienia „Into the Pit” i to słychać od pierwszych sekund w pędzącym riffie i to przypomina nawet erę RW, w której już nie uczestniczył Preacher. Jest dzikość i pirackie szaleństwo, szkoda że takich perełek jak ta jest mało. Jest nieco power metalowe zabarwienie, ale chórki i refren znów przypominają nam o Running Wild. No killer, szkoda tylko że konkurencja na tym albumie śpi. „Deliver From Sin” to kawałek no też w stylu Running Wild i tutaj da nawet się wyczuć ten mroczny klimat z debiutu RW, ale wokalnie to bardziej kojarzy się z Primal fear czy judas priest i owa mieszanka jest tutaj wybuchowa. Dla mnie to jest kolejny killer na albumie. „Earth Cathedral” to wypisz wymaluj „Gates to purgatory” i ja tutaj słyszę „Gengis ghan”. Jest ta sama skoczność, przebojowość. Jest też podniosłość i nieco epickie zabarwienie „Prisoners of our Time” i jest to kolejny przykład, że zespół grać potrafi i potrafi to robić niczym stary Running Wild. Wokalnie może nie jest to co z Kasperkiem, ale źle też nie jest. Znów mamy piracki riff, znów jest melodyjnie, skocznie i przebojowo. Brawo za chórki, takie dość bojowe. Ogólnie kolejny killer, który w sposób idealny podsumowuje cały album.

Jak na debiutantów całkiem przyzwoicie, jak na wycieczkę w przeszłość też znakomicie. Mamy drugie Running Wild, cóż czas pokaże, ale póki co zespół serwuje niemiecki heavy metal, gdzieniegdzie pojawi się nawiązanie do debiutu Running Wild i takowych nawiązań jest sporo, ale jest tez kilka utworów, które są wręcz utworem pasującym do innych kapel niemieckich. Całościowo nie ma jakiś większych zarzutów, brzmienie soczyste, dopracowane, muzycy znają się na swojej robocie, a i same kompozycje potrafią do kopać, zostaje tylko kwestia równości, z którą tutaj jest nieco ciężko. Bo oprócz killerów trafiają się nieco słabsze kompozycje. Nie ma wielkiego powrotu, nie ma geniuszu, jest to dobry heavy metalowy krążek.Obiektywnie byłoby 7 na 10, ale że jestem fanem Running Wild i takiego grania to ocenię nieco wyżej, a mianowicie na 8.5/10 a co mi tam. Polecam fanom nie tylko Running Wild ale także fanom niemieckiego heavy metalu. Wrota do sukcesu zostały otwarte, ciekawe tylko na jak długo?

poniedziałek, 26 września 2011

VAN CANTO - Break The Silence (2011)

Czy można grać heavy metal bez gitar? Hmm w pewnym sensie można co uświadczyłem słuchając Bassinvaders, ale to nic w porównaniu z wyczynem Van Canto. Ten niemiecki zespół postrzegany jest jako zespół grający no właśnie a cappela power metal? No to chyba najlepsze określenie na graną przez nich muzykę. Ten zespół to 4 wokaliści, jeden kobiecy głos, a także perkusista. W metalu było już nie mal wszystko, ale Van Canto prezentuje świeże podejście do muzyki metalowej. Jest to nie tylko świeże, ale oryginalne. Podajcie drugi taki zespół. No nie ma. Jednak owa oryginalność i nie powtarzalność w przypadku tego zespołu ma limit, no bo ile można słuchać muzyki opartej na samych wokalach? Jeden maksymalnie dwa albumy. A zespół jak to prawdziwy zespół dalej kontynuuje swoją krucjatę. Na horyzonty wypłynął nowy czwarty krążek o tytule „Break the Silence” i znów nie obyło się bez coverów znanych bandów. Nie ma niczego nowego i zespół serwuje nam dalej to samo co na poprzednich albumach, a więc powtórkę z rozrywki.


Nie lubuje w takich eksperymentach, ale otwarcie w postaci „If I Die in Battle” to waleczny kawałek, który niszczy obiekty pomimo tego, że nie ma tu gitar i instrumentów. Ale jest szybkie tempo, jest ciekawa melodia wyśpiewywana przez wokalistów, ale najbardziej mnie zauroczył pojedynek wokalny między Sly'em a Ingą Scharf i to robi wrażenie. Poza skoczną melodią jest też naprawdę przesycony klimatem wojny refren i gdyby cały był taki album to bym rozważył dokładnie swoją ostateczną oceną,a tak otwieracz i parę coverów przyćmiła całą resztą i otrzymaliśmy album z kilkoma przebłyskami i to wszystko. „The seller of Souls” może nieco irytuje, ale jest nawet miły w odsłuchu. Przede wszystkim chórkowe „łoołoo” i skoczny refren potrafią zauroczyć i ten utwór też zaliczam do udanych. Van canto to dla mnie idealny zespół pod przerabiane znanych utworów metalowych i to jest chyba ich główne powołanie. Odświeżony „Primo Victoria” z gościnnym udziałem wokalisty Sabaton robi wrażenie, ale czy jest to lepsze od oryginału jest kwestią sporną. Ja tam jestem za pierwowzorem,a owe wykonanie traktuje raczej jako ciekawostkę. Brakuje pierdolnięcia to na pewno, bo klimat i zapach wojny jest, jest podniosłość, ale jeszcze za brakło prawdziwego uderzenia. W ogóle to mnie nie trafił „Dangers in my head”. Za mało porywające melodie wyśpiewywane przez zespół, a do tego refren zbyt poważny i za mało porywający. Sielankową atmosferę da się wyczuć w „Black wings of hate”. Warto podkreślić, że tempo bardziej stonowane i do tego Inga w głównej roli. Kawałek średniej klasy jak dla mnie. Posłuchać i za pomnieć. Kolejnym coverem na albumie jest „Bed of nails”, którego oryginalnym wykonawcą jest Alice Copper. Co jak co, ale ten cover im fantastycznie wyszedł. Jest luz, ten młodzieńczy gniew i taki porywający klimat i słucha się tego z wielkim zachwytem. Wokalnie Sly wyszedł znakomicie, a Alice Copper to nie jedyny głos, który idealnie pasuje do tego kawałka. Drugim gościem na krążku jest Marcus Siepen, którego przedstawiać nie muszę. „Spelles in waters”to kompozycja idealna pod jego styl grania i od razu przypomina mi się „Lord of the Rings” czy „Bards Song” Blind Guardian. No miły kawałek, może dlatego, że mało jest tego buczenia pozostałych wokali? „Neuer wind” odsiał mnie przez ojczysty język muzyków. Nein, nein schnella. Oj tak szybki jest „The higher fight” i bez wątpienia jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Znów ciekawe partie wokalny i chwytliwy refren i więcej nie trzeba. Najdłuższym utworem na albumie jest oczywiście cover Manowar czyli „Master of the Wind” i jest to bardzo ładne wykonanie, nawet kobiecy wokal jakoś nie dyskwalifikuje tego wykonania. Można się spotkać z krążkiem na który trafiły 3 bonusy. Skoczny i radosny „Betrayed” który można zaliczyć do najlepszych na płycie. 9 minutowy „Strom to Come” i utwór może jest ciekawie wykonany, bardzo epicki, do tego z kilkoma ciekawymi motywami i można wyłapać kilka naprawdę typowo bitewnych melodii, ale całościowo nie łatwo było mi przebrnąć przez ten kolos. Brawa z tempo i główną melodię. Ogólnie na plus ten utwór. Śmiesznie, ale zarazem przyjemnie wyszedł cover Running Wild „Bad to the Bone” i co ciekawe prowadzący wokal jest wręcz uniwersalny i to jest jeden z plusów tego zespołu.

Nie jest to krążek do którego będę wracał bo nie ma zbytnio do czego. To co przesłuchałem wystarczy mi na jeden raz, bo album należy traktować jako ciekawostkę, a nie pretendent do płyty roku. Zespół jest stworzony do robienia coverów, a że robią to w sposób oryginalny to należy tylko pochylić głowę i podziwiać, że tak oryginalny zespół zdobył szeroką rzeszę fanów. Ode mnie mocne 6/10

sobota, 24 września 2011

MERCYFUL FATE - 9 (1999)

Ja jestem 9, ty jesteś 9, my jesteśmy 9”. Rok 1999 i światło dzienne ujrzał kolejny album Mercyful fate. Dlaczego taki, a nie inny tytuł? Licząc albumy i mini albumy to „9” jest dziewiątym albumem zespołu i to jest chyba logiczne wytłumaczenie. Choć mi często chodzi po głowie motyw z filmu „I stanie się koniec”, że rok 1999 to rok przyjścia na świat antychrysta. 9 to obrócone 6, a więc mamy 666. I jakoś mi się ten tytuł kojarzy z tym motywem. Album szybko powstał, bo praktycznie rok od słabego dla mnie „Dead Again”. Zespół podpisał kontrakt płytowy z metal Blade, na kolejne 3 albumy i tak po roku zostaje wydany „9” i tutaj zespół wyraźnie dał sygnał, że chce zbliżyć się do genialnego okresu „Don't Break the oath” i to widać zwłaszcza po okładce ...Thomasa Holma. Mamy znów rogatego diabła, jest też piekielny ogień i wszystko się zgadza i dla mnie jest to jedna z najlepszych okładek jakie zrobił Thomas. Ale o poziome albumy decyduje nie okładka, lecz muzyka. I teraz pewnie nie którym się wyda, że oszalałem czy coś. Bo album zbiera różne opinie, od zachwalających, aż po krytyczne. Najczęściej spotykam się z opinią, że album jest dobry, albo słabo. Cóż pewnie dla niektórych osób będę odmieńcem czy coś, ale dla mnie „9” to jeden z ...najlepszych albumów zespołu i stawiam go na równi z dwoma albumy z lat 80. Zespół nie wciska odgrzewanego kotleta, bo jest poziom lat 80 to jednak muzycznie jest nieco inaczej. Mercyful fate na tym albumie wręcz przeciwnie porzuca posępne granie, przechodzi na dynamiczne, szybkie granie łącząc przy tym stare sprawdzone patenty, jak mroczny klimat, ciężki riff Shermanna, teatralny wokal Kinga, czy też teksty poruszające tematy o lucyferze. Patrząc na całą dyskografię zespołu, to jest to najszybszy album duńskiej formacji, pełen energii i świeżości, czego mi brakowało na poprzednich albumach i jedynie Time był przejawem geniuszu, podobnie jak ten tutaj recenzowany przeze mnie. Album zachwyca nie tylko pod względem muzycznym i lirycznym, ale też pod względem technicznym. Produkcją którą dokonał Koll Marschall jest perfekcyjna. Jedynie co mnie smuci, to że jest to ostatni album tej formacji. Kiedy w końcu zespół wrócił do najwyższej formy, musiał przestać wydawać albumy. Problem leży po stronie wytwórni, że nie chce wyłożyć odpowiednich pieniędzy, a ostatnio doszło jeszcze zdrowie Kinga. Album nieco inny niż wszystkie inne albumy tej formacji, ale dalej jest to Mercyful fate, więc drastycznych zmian nie należy się spodziewać.

Zaczyna się takim nowoczesnym wejściem, gdzie słychać bas i szybko owo wejście „Last Rites” przeradza się w dynamiczny riff. Takich kompozycji Mercyful Fate nie miał swoich zbiorach. Podoba mi się to wcielenie MF. Bo został mroczny klimat, ciężkie partie gitarowe Shermanna, ale wszystko pod pasowano pod melodie, pod chwytliwość i przebojowość, a owa szybkość dodała więcej przestrzeni i swobody. Zaletą tego albumu jest też to, że zespół nie bawi się na siłę w długie kompozycje jak na „Dead Again” Utwór skomponował Shermann/ Diamond. Poza mrocznym tekstem, warto tutaj także zwrócić uwagę na naprawdę elektryzujące solówki i są one znaczącym elementem tego albumu. Takich solówek Shermann już dawno nie wygrywał. No i mamy pierwszy killer. Album jednak jest bardzo urozmaicony. Weźmy taki „Church of Saint Anne” tutaj słychać mroczny, złowrogi klimat, a do tego ten posępny, wolny riff, taki nieco w stylu Black Sabbath, ale jak pamiętamy zespół zawsze miał ich za wzór i inspirację. Od pierwszych sekund porwała mnie kwestia „Oh father”. I muszę przyznać, że przez te nie całe 5 minut sporo się dzieje, sporo zmian temp, motywów, nawet te nieco balladowe wtrącenia są urocze. Kolejny niesamowity utwór, który nie łatwo zapomnieć. W jeszcze innym klimacie jest utrzymany „Sold My Soul”. Mamy wejście gitary basowej, mamy taki nieco rockowy riff. Jest znów wolniejsze tempo, a sam utwór brzmi jak kawałek wyjęty z solowego albumu Kinga. Diamond śpiewa tutaj bardzo teatralnie, bardzo klimatyczne, zwłaszcza to grobowe „aahhh”. Choć utwór ma łagodny wydźwięk, to i tutaj znalazło się miejsce na nieco cięższe partie gitarowe. Popis kunsztu wokalnego Kinga, a także jego kompozytorstwa. Najwięcej jednak na albumie jest takich petard jak „House on The Hill” i tutaj nawet ma się wrażenie, że zespół na słuchał się Judas Priest z lat 90. To kolejny przykład, jak zespół powinien grać. Próbuje sięgnąć pamięcią w przeszłość i nie pamiętam, żeby tyle petard MF umieścił na jednym albumie i pod tym względem album się wyróżnia. A jako fan szybkich utwór doceniam ten zabieg. Bardzo energiczne wejście i znów bardzo słyszalna jest partia basowa. Shermann wygrywa tutaj znów ostry i bardzo szybki riff, a King wokalem buduje odpowiedni klimat. Kawałek potrafi zauroczyć nie tylko refrenem czy riffem, ale solówkami, te pojedynki przyprawiają o gęsią skórkę. Nie ma Dennera, a Wead udowadnia, że nie jest jakimś żółtodziobem, który pierwszy raz ma do czynienia z gitarą. Solówki są energiczne, melodyjne, a przede wszystkim mają sporo finezji, takie solówki to skarb i do tego bezcenny. Kończy się jedna petarda zaczyna kolejna. „Burn in Hell”to prawdziwy killer w wykonaniu Diamonda. Pomysłowe było rozpoczęcie utworu od solówki Weada. Tak pod względem solówek utwór jest bardzo bogaty i jak na utwór trwający nie całe 4 minuty jest ich naprawdę sporo. No jak dopisze się do tego sporo ciekawych motywów i chwytliwy refren to wychodzi nam kolejny killer, ale tak właśnie jest. Taki „The grave” przyprawia mnie o dreszcze i tutaj czuć siarkę i ogień piekielny. Jest to najmroczniejszy kawałek na płycie. Słuchając początku i ciężko i wolnego niczym walec riffu ma się wrażenie, że słuchamy „Jugulatora” Judas priest. Ale tutaj mamy 100 % MF. Teatralny popis Kinga, energiczne i pędzące do przodu solówki i choć utwór jest ciężki, stonowany i bardzo mroczny, to i tutaj zespół pozwolił sobie na chwilę szaleństwa i energicznego grania i takie zmiany temp są tutaj bardzo pożądane. Kolejny killer i jeden z ciekawszych utworów jakie MF kiedykolwiek stworzył. O i podobnie można napisać o najszybciej kompozycji jaką kiedykolwiek nagrał Mercyful Fate, czyli „Insane”. Utwór trwa 3 minuty i przez ten czas Shermann i spółka nie spuszczają nogi z pedału gazu, cały czas jest szybko, dynamicznie. Mamy prosty i łatwo wpadający w ucho riff i tutaj każdy z muzyków odwalił kawał dobrej roboty. Choć wciąż mam szacunek do sekcji rytmicznej w tym utworze, bo dla mnie to jest czyste szaleństwo. Najspokojniejszy utworem na płycie jest „Kiss the demon” ale pisząc spokojny nie mam na myśli ballady. Choć wstawki balladowe są, to jednak dominują tutaj heavy metalowe partie. Jest upiorny klimat i nasuwa się King Diamond solo, ale to jest zrozumiałe, bo King jest autorem tego kawałka. Kolejny utwór, który zostaje w pamięci na długo. Klimatem i warstwą liryczną potrafi zauroczyć „Buried Alive”, ale nie tylko tym. Znów mamy taki nieco z dozą Black Sabbathowego zacięcia riff, mroczny klimat, mamy też przebojowy wyraz refrenu i wszystko brzmi tutaj fantastycznie, nawet zmiany temp i liczne popisy gitarowe Shermenna i Weada. Jakie to jest uczucie kiedy Mercyful Fate serwuje nam takie killery? Na pewno przyjemny. Na szczęście zamykający album tytułowy „9” też zaliczam do killerów i nie dostałem żadnego wypełniacza co cieszy. W przypadku tego utworu mamy dość nowoczesny riff, taki nieco przekombinowany, ale ta jego dziwaczność daje się we znaki. Nie ma takiej dynamiki, nie może takiego ostrego grania, ale jest mrok, jest stonowane tempo i sporo ciekawych melodii, a także prosty jak budowa cepa refren. Słychać że utwór na stawiony jest na demoniczny klimat i to wyszło na dobre albumowi. Warto wspomnieć, że to jedyny utwór, w którym palce maczał drugi gitarzysta Mike Wead.

Ponad dekadę przyszło czekać na genialny krążek. Album bez wad, album dynamiczny i pełen energiczny solówek, pełen mroku i świeżości. Choć jest to styl do jakie przyzwyczaił nas Mercyful fate to jest kilka świeżych patentów i w sumie album brzmi nawet nowocześnie jak ten zespół. Od razu przypomina mi się „Jugulator” Judas Priest. Brzmienie tutaj też jest demoniczne, a do tego kompozycje, które zachwycają przebojowością, pomysłowością i klimatem. Nie ma słabych kompozycji, nie ma wypełniaczy, jest za to 10 killerów i do tego każdy inaczej brzmi, a to nie jest łatwa sztuka. Album inny nieco niż te z lat 80, ale na tym samym genialnym poziomie. I do dziś nie mogę pojąć, dlaczego fani MF piszą o tym albumie, jako o tym najsłabszym. Jak dla mnie „9” to najlepszy album od czasu ich rozpadu, szkoda tylko, że jest to ostatni album MF. Ja jestem 9, ty jesteś 9, wszyscy jesteśmy 9, a nota nie jest 9 tylko 10/10.

RUNNING WILD - Port royal (1988)

Port Royal to miasto, które dzisiaj na mapach świata nie istnieje. Owe miasto było stolicą Jamajki w latach 1655 -1692. W owych latach miasto było jednym z najważniejszych portów morskich na Karaibach. Port Royal był główną siedzibą piratów, kryjówką także dla wielu zbrodniarzy. Nazwa jak i same miasto posłużyło jako inspiracja do wielu projektów. Przytoczę dwa najważniejsze: Piraci z Karaibów i Running Wild. Oba są świetnie wykorzystane. Jednak ja zajmę się tym drugim. Był statek piracki w genialnym „Under jolly Roger”, który zespół rozpoczął piracką przygodę. Teraz czas przyszedł na przycumowanie do pirackiego portu Royal. Jeśli się jest w tematyce pirackiej to było wręcz pewne, że ów port pojawi się w końcu w muzyce Kasperka. Port Royal to album numer 4 w dyskografii zespołu. Mówi się, że Running Wild gra to samo, coś jak Ac/Dc jednak do końca mi to nie pasuje. Jasne, że styl zbytnio nie ulega zmianie, bo jak mogło to być skoro większość utworów pisze Rock n Rolf, skoro to on pisze linię muzyczną, a jednak da się wyłapać, różnice między Port royal, a Under Jolly Roger. Po pierwsze brzmienie, bardziej złagodzone, bardziej takie spłaszczone, nie jest tak mrocznie i ciężko jak na poprzedniku. Po drugie, album ma po raz pierwszy w historii zespołu, intro, instrumentalny utwór, a także taką bardziej rozbudowaną kompozycję, trwającą powyżej 6 minut. Po trzecie mam wrażenie, że na Port royal mamy o wiele więcej szybszych kompozycji. Po czwarte, pierwszy raz mamy tak wyraźne ..chórki o zabarwieniu pirackim. Mamy rok 1988, a więc rok po „Under Jolly Roger” kilka miesięcy po koncertówce „Ready For boarding” i zespół by wstanie wydać nowy krążek. Jestem pełen podziw, bo nie jest to partanina, fuszerka, byle tylko zaspokoić fanów, a genialny album, który umocnił pozycję zespołu i do dziś jest wymieniany jako jeden z kultowych albumów końca lat 80. W przeciwieństwie do poprzednika słychać, też wyraźną zmianę w sekcji rytmicznej. Mamy w zespole Jensa Beckera i Stefana Schwarzmana. Produkcją zajął się sam zespół, więc cudów nie ma, ale powodów do narzekań też nie ma. Zaś piracką okładkę narysował Sebastian Kuger. Co jest słyszalne to, że mamy zróżnicowanie kompozycyjne. Zawsze Kasperek był odpowiedzialny za prawie cały materiał,a tym razem pozostali członkowie też mieli sporo do powiedzenia. Mogłoby się wydawać, że poziom poprzednich albumów jest wysoko postawiony i że można teraz lecieć tylko w dół, a tutaj niespodzianka, bo zespół nawet jakby poszedł do góry.

W przeciwieństwie do poprzednich albumów mamy po raz pierwszy w historii zespołu jakieś intro, jakieś nastawienie na klimat. Jest klimat uczty, zabawy i pirackiego szaleństwa, które słychać w porcie, w porcie Royal. Słychać ciekawy dialog i szaleńczy śmiech kapitana Kasperka. Intro szybko przechodzi w utwór właściwy, a mianowicie w „Port royal”. Mamy charakterystyczny riff. Słychać chemię między Motim, a Rock'n Rolfem. Sam riff jest bardzo melodyjny, łatwo wpadający w ucho, a do tego bardzo piracki. Oczywiście od pierwszych sekund dała mi się we znaki sekcja rytmiczna. Jest nieco inna niż na poprzednich albumach, taka bardziej wyrazista. Becker to był znak rozpoznawczy zespołu. Ten jego niesamowity styl, który pozwalał poczuć potęgę basu. Rozpatrując kawałek pod względem stylu, to mamy to co zespół prezentował na poprzednim albumie. Mamy wysuniętą piracką melodię,a także chwytliwą gitarę rytmiczną,który skupia się żeby było w miarę ostro i heavy metalowo. Oczywiście czym byłby Running Wild, bez pirackiej warstwy lirycznej,a takowa tutaj jest. Dalej mamy też krótki czas trwania utworów, które skupiają się wokół 4 minut. Riff to dopiero początek, bo potem mamy prosty, aczkolwiek koncertowy i bardzo piracki refren. Nic dziwnego, że utwór przeszedł do kanionu muzyki Running Wild i nie bez powodu wymienia się go jako jeden z najlepszych utworów zespołu. Na koncertach promujących „Port Royal” często grany był też „Raging Fire”. Jest to bardzo dynamiczny utwór, nawet bardziej niż poprzedni. Mamy tutaj prosty riff, nieco skoczny, nieco surowy, ale to jest jego urok. Bardzo udanym pomysłem było zwolnienie i na stawienie się na podniosłość w refrenie to robi na mnie ogromne wrażenie. Utwór skomponowali Kasperek, Moti, Schwarzmann. Utwór niestety krótki, ale to też można uznać, za plus, bo nie ciągnie się przynajmniej w nieskończoność. Na albumie znalazł się także popis kompozytorski Motiego. „Into the Arena” to bodajże najszybsza, a na pewno jedna z tych najszybszych kompozycji na albumie. Słychać, że utwór skomponował drugi gitarzysta, a słychać to riffie, który jest wygrywany przez gitarę prowadzącą. Oprócz szybkiego pędzącego do przodu refrenu, mamy też łatwy i przyjemny dla ucha refren. Ale ten album to nie tylko kopalnia pirackich riffów, czy refrenów. To także kopalnia znakomitych solówek, a takowe nam towarzyszą w każdym utworze, także w tym. Fakt, nieco krótka, ale cóż poradzić skoro sam utwór trwa 4 minuty. Kolejnym klasykiem z tego albumu jest „Uaschitschun” i co ciekawe to właśnie Rock n rolf skomponował te nieśmiertelne klasyki jak ten. No podoba mi się to wejście i ta niezwykle chwytająca melodia i mam żal do zespołu, że nie pociągnął tego motywu dalej. Po paru sekundach, wkracza nieco inny riff, bardziej skoczny, bardziej hhmm rockowy. Muszę przyznać, że utwór jest też jednym z tych najłagodniejszych na płycie. Słychać to w zwrotkach, nie ma takiego pędzenia, Rolf tez bardzo łagodnie śpiewa, do tego ten ciepły refren, nawet pod metalowy hymn to można podciągnąć. Warto też zaznaczyć, że mamy w końcu utwór liczący 5 minut. Pewnym novum jeśli chodzi o muzykę Running Wild jest instrumentalny kawałek w postaci 'Final Gates”. Utwór też w nieco innym stylu, bardziej stonowany i bardziej skupia się na popisie basisty Beckera, to też nic dziwnego skoro to on jest autorem tego kawałka. Bez wątpienia najlepszym na albumie, przynajmniej dla mnie jest „Conquistadores”, którego autorem jest oczywiście Kasperek. Gdy słucham za każdym razem tego utworu nie dziwię się, że określa się muzykę RW pirate metal. Ten klimat, te pirackie chóry, ta melodia, którą można by nucić na pirackiej łajbie. Utwór jest skoczny, melodyjny i łatwo w pada w ucho. RW niczym IM z łatwością tworzył hiciory, które w łatwy sposób przeszły do historii metalu. Wejście w postaci partii basowej Beckera bardzo pomysłowe. Jest tajemniczy klimat, ale potem główny riff, wszystko wyjaśnia i mamy jeden z najlepszych utworów jakie RW kiedykolwiek stworzył. Ciekawskich odsyłam do klipu, który został nakręcony do owego utworu. Drugą kompozycją Motiego jest 'Blown to Kingdom Come” i można mu zarzucić, a że za wolno, a że za mało RW. Tak utwór nieco w innej stylistyce, tutaj mamy taki waleczny heavy metal, może nie ma pędzącego riffu. Ale jest skoczny i prosty riff, przy którym chce się tupać, a to też dobra nowina. Refren bardzo wciąga i to jest dowód na to, że zespół nie wciska nam wypełniacza, a kolejny killer. Tym razem przy solówkach miałem wrażenie że słucham solówek Judas priest z okresu „Screaming For veangeance”. Moti pokazał na tym albumie, że jest nie tylko wspaniałym gitarzystą, ale też znakomitym kompozytorem, na pewno nie gorszym, niż lider zespołu. Jedną z najkrótszych kompozycji na albumie jest „Warchild”, ale w moim odczuciu jest to najszybsza kompozycja na albumie. Tutaj zespół nie zwalnia ani na chwilę. Utwór dynamiczny i sporo pracy włożył tutaj Schwarzmann. Kawałek to prawdziwy dynamit, więc radzę uważać. Również Kasperek na spółkę z Schwarzmannem stworzył 'Mutiny” i kawałek ma zmiany temp i melodii. Podobają mi się te marszowe wstawki, zwłaszcza melodyjny refren i zagrzewający do walki tekst : „Stand up and fight”. Pewną nowością w muzyce Running Wild, jest kompozycja trwająca ponad 8 minut. „Calico jack” to piracka opowieść, w której natężenie piractwa przekracza normalny poziom. Utwór skomponowany przez Ksperka, Schwarzmanna i Motiego. Zespół wybrnął z tego kolosa w zwycięskim stylu. Utwór najdłuższy i bez problemu stanowi on czołówkę tego albumu. Mamy tutaj sporo atrakcyjnych melodii i motywów, a popisy gitarowe tylko wciągają słuchacza i przenoszą w ten piracki świat Running Wild. Kolosy nie każdy potrafi tworzyć, bo jedni albo silą się na siłę, byle tylko było długo, a tutaj zespół nic nie ciągnie na siłę, a same rozbudowanie wyszło w sposób naturalny. Co ważne zespół trzyma się głównego motywu i wszystko się trzyma kupy. Nie przesadzę, jeśli na piszę, że to jeden z najlepszych kolosów Running Wild, choć takowych zespół miał pełno.

Wycieczka do pirackiego portu Royal okazała się strzałem w dziesiątkę. Zespół zaprezentował pirackie szaleństwo, jak bawić się przy pirackich szlegierach, melodiach, które można bu nucić na pirackim statku, można by uznać za pirackie hymny. Running Wild to fenomen, który podążą własną drogą. Kapitan Kasperek dba o dobro swojej załogi, dba o dobre imię swojej bandy pirackiej, to też nie wypuszcza przeterminowanych produktów, a otrzymaliśmy świeży towar. Zespół pomimo ograniczonego pola manewru dostarczył nam kolejny piracki album, z pełną dawką melodii i killerów. Nie ma słabej kompozycji, a oprócz killerów można się do szukać instrumentalnego kawałka, czy tez bardziej stonowanego, hymnowego Uaschitschun. Minus? Nie ma, a na siłę, można ponarzekać na brzmienie. Jak dla mnie jeden z kultowych albumów heavy metalowych i jeden z najlepszych albumów Running Wild. Jaki kurs teraz obieramy kapitanie? Przed siebie w kierunku Death or Glory. Nota: 10/10 . Jeden z tych albumów, które trzeba znać.

piątek, 23 września 2011

MERCYFUL FATE - Dead Again (1998)

„Dont break the oath” to bardzo znaczący album dla Mercyful fate o czym świadczy okładka albumu „9” czy właśnie „Dead Again” bo Patrząc na okładkę „Dead again” to widać cień owego diabła otoczonego płomieniami piekielnego ognia. Album ukazał się w roku 1998 czyli dwa lata po nieco słabszym „Into the unkown”. Ale o ile tam potrafiłem wyłapać killery, jakieś zachwycające momenty, o tyle na tym krążku mam z tym problem i to ogromny, a jestem świadom, że album nie jest taki zły jak ja to słyszę. Tym razem zespół odpuścił sobie zajmowanie się produkcją i oddano to w ręce doświadczonego Sterlinga Winfielda. Warto dodać, że album jest z nowym gitarzystą, a mianowicie z Mike Weadem, który zastąpił Micheala Dennera. Mroczną, dość komiksową okładkę do albumu narysował Kristian Wahlin. Zespół chciał wrócić do lat 80 i ta wycieczka wg mnie im nie wyszła. Słysze jakby zmęczenie materiału i z tego albumu nie wiele wyniosłem.

Torture (1629)” to otwieracz i dodam, że utrzymany w stylu do jakiego przyzwyczaił nas zespół. A więc ostry, ciężki riff, nieco powolne tempo, mroczny klimat i teatralny wokal Kinga. Jednak nie przekonał mnie do końca riff, czy refren. Choć nie jest to genialna kompozycja to i tak jedna z tych ciekawszych na płycie. Najbardziej uraczył mnie tekst: „ przyznaj się wiedźmo”. „The night” ma ciekawą partię basową, troszkę patentów wyjętych z Black Sabbath, a tak sporo w tym Mercyful Fate. Tylko znów słyszę ciężki riff, który nie bardzo chce w paść do ucha. Pozostaje się zagłębić w chwytliwy refren i ciekawy popis wokalny Kinga. Choć nie jest to wielkie dzieło to i tak się wyróżnia z tego albumu. Klimat „Since Forever” jest genialny, ale to dopiero jedna strona medalu. Znów jak dla mnie za mało porywająco, za bardzo to wszystko przytłoczone i więcej w tym ciężaru i mrocznego grania. W głowie zostały tylko te wolne momenty cała reszta już dawno temu wyleciała. Moim ulubionym kawałkiem z tego albumy jest „The lady who Cries” bo tutaj zespól urozmaica partie gitarowe, a do tego mamy atrakcyjne melodie, motywy i nie ma już takiego męczenia jak poprzednio. Czy nie można było tak grać przez cały album? Najwidoczniej nie. Bo taki „Banshee” ma ciekawe melodie i skoczne tempo, ale znów nic nie zostaje w głowie i wszystko zaczyna się zlewać w całość, a szkoda, bo mogło z tego być niezłe ziółko. „Mandrake”jak dla mnie jest nijaki. Ostry riff, do tego taki nieco przekombinowany i znów słychać, jakby granie na siłę. Wszystko po to, żeby było ciężko i mrocznie, choć w tym przypadku owa droga okazała się drogą do stracenia. Dziwny dla mnie jest też „Sucking your blood” i jedynie refren wpada w ucho. A riff i cała warstwa instrumentalna strasznie meczy. Nie ma ani melodii, ani niszczącego motywu. Jednak to wszystko wydaję się być pryszczem przy ....13 minutowym „Dead Again”. Ja wiem zespół kocha grać kolosy co nie raz udowadniał, ale czy 13 minut to nie jest przesada? Biorąc pod uwagę formę kompozycyjną muzyków to ten utwór był i w sumie dalej jest koszmarem. Nie wiem, tyle motywów się przewija przez ten utwór,a jedynie wyniosłe pojedyncze melodie. Odniosłem wrażenie, że utwór byłby o wiele ciekawszy gdyby został rozbity na kilka utworów, bo tak mam wrażenie że nie ma tutaj motywu przewodniego. Utwór pod względem melodii i motywów jest chyba najlepszy na płycie, ale rozpatrując jako utwór, nie zostaje w głowie, ba nawet niecierpliwie się wyczekuje końca, a to nie powinno mieć miejsca. „Fear” to kawał solidnego heavy metalu, ale tu jest ten sam problem co na poprzednich utworach, nic mnie do końca nie przekonało. I jedynie pozostaje mi rozpatrywać ten utwór jako...wypełniacz. „Crossroads” brzmi jak kawałek skomponowany pod słynny „Dont break the Oath” i choć poziom nie ten, to kawałek bardzo udany i w sumie zaliczam go do najciekawszych na albumie.

Jeden z tych albumów, do których cały czas wracam, w celu przekonania się do niego, bo ludzie oceniają go bardzo wysoko. Wracam do niego choćby z tego względu, że jest jedna z najlepszych produkcji jaką kiedykolwiek miał Mercyful Fate, wracam do solówek, do tego mrocznego klimatu. Jednak kompozycyjnie album dla wciąż jest wielką tajemnicą. Nie potrafię pojąć co w tym albumie takiego porywającego. Nie potrafię wzgryźć się w ten album i to nie od dziś. Nie pomaga nic, pora dnia, roku, samopoczucie, środki przeciwbólowe. A przecież nie pierwszy raz słucham tego zespołu, nie jestem przecież też niedzielnym słuchaczem tego zespołu. Mercyful fate kocham, wielbię, szanuję i zaliczam do jednych z moich ulubionych zespołów, ale ten album zupełnie mi nie podchodzi pomimo że gniotem nie jest takim jakim ja go słyszę. Po prostu w moim przypadku album wleciał i wyleciał drugim uchem, do tego strasznie mnie nudzi ta jednostajność i monotonność. Z mojego punktu widzenia, jest to najgorszy album Kinga Diamonda i Mercyful fate. Nota: 4.5/10

MERCYFUL FATE - Into the unknown (1996)

Czasami tytuł albumu potrafi nieźle zmylić, a takie tytuły jak „Into The Unknown” czyli w nieznane zawsze niepokoją, bo może to być sygnał, że zespół zaczyna kombinować. Zapewne wielu fanów Kinga Diamonda podobnie myślała, kiedy ten po trasie związanej z The Spiders lullabey szykował się do nagrania nowego albumu Mercyful Fate. Mało kto wie, że lider duńskiej legendy miał w planach wydania albumy swoich dwóch zespołów, ale życie zweryfikowało owe plany i tak oto pierwszy światło dzienne ujrzał album Mercyful Fate, a potem Kinga Diamonda. Materiał na nowy krążek zarejestrowano w Dallas Sound Lab w roku 1996 pod okiem Tima Kimseya. Pod względem lirycznym zespół kontynuuje to co zaprezentował na poprzednim krążku czyli na „Time”. Muzycznie tez zespół nie podąża w nieznane,a raczej kontynuuje ścieżkę obraną na poprzednim krążku, choć dla mnie osobiście album jest słabszy nieco od poprzedniego krążka i od razu nasuwa mi się pierwszy po reaktywacji album czyli In the Shadows. Warto zwrócić uwagę, że na okładce znalazło się zdjęcie autorstwa basisty.

Choć tytuł zapowiada zmiany to ich nie ma. Mamy od pierwszych sekund to co do czego nas przyzwyczaił maesto Diamond. „Lucifer” i tutaj mamy ciekawą melodię wygrywaną przez klawisze, mroczny klimat i ciarki człowieka przechodzą, choć dla mnie więcej tutaj Kinga Diamonda solo niż Mercyful Fate. Natomiast taki „The Unnivited gueast”to jeden z mocniejszych utworów na płycie, taki z duchem starego Mercyful fate. Jest ciekawy dialog między gitarzystami, a Kingiem. Hermann i Denner to zgrany duet, co udowodniali nie raz. Najbardziej podobają mi się te zwolnienia w środkowej części utworu i te falsety Kinga Diamonda, jeden z najlepszych utworów zespołu, to na pewno. To właśnie do tego utworu nakręcono klip, gdzie zespół kręcił go w duńskim kościele. W takim „Ghost o f chance” można się do szukać wątków miłosnych w warstwie miłosnej,a muzycznie tez jest ciekawie, ale szału nie ma. Solidna to kompozycja z ciekawymi popisami gitarowymi Shermanna i Dennera i pod tym względem album jest atrakcyjny, szkoda że to jeden z nie wielu plusów. Może nie jest to genialny utwór, ale jeden z najbardziej rozpoznawalnych na albumie, a refren potrafi przykuć uwagę na długo. Gdy słucham za każdym razem „Listen to the Bell” to na myśl przychodzi mi na myśl album „9” i tam by pasowałby idealnie. Utwór wolny i bardzo mroczny i to pewnie dlatego jest taki wyjątkowy. Riff wlecze się, porywa i zostaje w pamięci na długo. I do tego ten refren, jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Oczywiście nie obyło się i tym razem bez ciekawych solówek. Zespół pozwolił sobie także na zawarcie patentów typowych dla doom metalu i to słychać w takim „Fifteen Men” . Podoba mi się ta wręcz pełznąca sekcja rytmiczna, bas tutaj bardziej wyrazisty, a Shermann i Denner wygrywają melodyjne partie i całościowo kawałek zaliczam do najlepszych na płycie. Do tego ta mroczna historia o marynarzach zaatakowanych przez sztorm. Takim dość długim utworem, bo liczącym ponad 6 minut jest tytułowy „Into the Unknown”. Tutaj poruszana jest kwestia życia pośmiertnego, że gdy umieramy to idziemy w nieznane. Mamy tutaj kilka wstawek akustycznych, jest kilka zmian temp i kilka ciekawych motywów. Utwór bardziej na stawiony na klimat, ale tutaj po raz pierwszy czuje nie smak. Również średnio podszedł mi „Under the Spell”. Jest to solidny utwór z mocny riffem i z mrocznym klimatem, ale brakuje to punktu zaczepienie, żebym ten utwór mógł jakoś zapamiętać. Pod względem innowacji i jakiegoś pomysłowego grania to „Deadtime” jest na podium. Historia czerwona kapturka opowiadana przez Kinga dziecku budzi grozę. Bo nie jest to słodka opowieść, a bardziej w jego stylu. A muzycznie kawałek, jest skoczny i bardzo przebojowy. Dobrym utworem jest „Holy water” i tutaj słychać, że postawiono na nieco szybsze granie. Też dla mnie jest to tylko dobre kawałek bez większego szału. A całość zamyka kontynuacja opowieści o szalonym arabie. „Kutulu” to również jeden z najlepszych utworów na płycie, ale pierwowzór o niebo lepsze.

Fani Mercyful Fate będą zachwyceni, fani Kinga Diamonda będą zachwyceni, reszta będzie kręcić nosem. I słusznie, bo produkcja, klimat i wykonanie to jedno, ale same kompozycje w sobie nie są na jednym poziomie, bo zespół serwuje killery, ale też nieco słabsze utwory, przez co materiał jest nie równy. Album solidny, do posłuchania, do wielbienia nie których utworów, ale zespół ma o wiele lepsze albumy niż ten. Nota: 7/10

EVILE - Five Sarpents Teeth (2011)

W tym roku po raz trzeci uderzy już znany w thrash metalowym świecie Evile. Zespół który został założony przez szkolnych kumpli Matta Drake'a i Bena Carter'a. Zespół, który czerpie inspiracje z takich zespołów jak Sepultura, Exodus, Metallica, Annihilator czy Slayer. Choć w zespole nie ma zmarłego tragiczną śmiercią Mike Alexandra, to zespół dalej tworzy i dalej nagrywa. A dowodem tego jest trzeci w ich karierze album, który jest zatytułowany „Five Seprents Teeth”. Na basie Joel Graham świetnie wypełnia lukę po zmarłym muzyku i to jest dobry znak. Produkcją nowego albumu zajął się Russ Russell znany z produkcji albumów Napalm Death czy Dimmu Borgir, a więc dość ciężkiego grania. Tak więc mamy pierwszy album z nowym basistą, który się pojawił w 2009 roku i choć są zmiany to jakoś nie przedłożyło się to na zmiany w muzyce, dalej zespół gra thrash metal na bardzo dobrym poziomie. Co ciekawe zespół zaprosił na krążek dwóch gości: Tonego Drake'a oraz Briana Posehna. Mroczną okładkę, taka jakby w stylu żałobnym zrobił Gustavo Sazes. Matt Drake jest odpowiedzialny za warstwę liryczną na albumie.

Słuchając takiego wstępniaka jak „Five serpents Teeth” to ma się wrażenie, że album będzie wypadkową dwóch poprzednich krążków i tak w sumie jest. Niczego nowego nie ma. Jest melodyjne wejście utworu i muszę przyznać że bracia Drake rozumieją się bez słów i to słychać, że jest między nimi chemia. Riff jest nie tylko dynamiczny, ale przede wszystkim łatwy i atrakcyjny w odbiorze,a to ważne. Mamy tutaj także, taki typowy dla gatunku refren, ale czego inne można było oczekiwać. Co jest mocną stroną tego utworu jak i całego albumu to niezwykłe popisy gitarowe. Rozpatrując utwór w skali całego albumu to wypada on nad wymiar dobrze i dla mnie jest to jeden z ciekawszych utworów na albumie. W przypadku „In dream of Terror” słychać z początku riff, który mógłby zdobić nie jeden power metalowy album. Dalej kawałek przeradza się w szybką petardę i pod względem dynamiki i melodii jest to jeden z ciekawszych kawałków na albumie. Szkoda tylko, że refren do mnie jakoś nie przemawia. Natomiast taki „Cult” zawiera w sobie sporo patentów heavy metalowych i tutaj fani Metaliki powinni być zachwyceni, bo Evile tutaj oddaje w sumie hołd ekipie Hatfielda. A jako że fanem Metaliki nie jest to też utwór dla mnie taki sobie. Taki „Eternal Empire” jest kontynuacją stylu zaprezentowanego w poprzednim utworze. Choć tym razem zespół rozwija pomysł o nieco szybsze partie. Pod względem czasu trwania „Xaraya” się wyróżnia, choć uważam, że nie tylko pod względem najdłuższego czasu na płycie. Utwór ma ciekawe skoczne tempo, takie nieco wolniejsze, a sam utwór oczywiście ma kilka patentów których nie powstydziłby się Hatfield. Choć co mnie zauroczyło w tym utworze, że nie pędzą do przodu, że postawili najbardziej heavy metalowy wydźwięk i to się sprawdziło. Jak dla mnie najlepszy utwór na płycie. Do udanych kompozycji zaliczę też na pewno „Origin of oblivion” bo choć tutaj jest szybkie granie to można z tego wyłapać jakieś atrakcyjne melodie, a zespół na męczy tyle tutaj co w niektórych kompozycjach. Bardzo przypadło mi do gustu otwarcie „Centurion”, bo jest takie bardziej...heavy metalowe. Potem jednak wkracza nie przyjemny riff i wszystko gdzieś ginie w tłoku mało atrakcyjnych partii gitarowych. Nie pomaga tutaj nic nawet ciekawe tempo. Oczywiście w tym pełnym mroku albumie, zlazło się miejsce na ...balladę. „In Memorian” czytając tekst ma się wrażenie że kawałek został skomponowany z myślą o zmarłym basiście i w sumie jest to ładna kompozycja, pomimo tego, że kłania się czarny album Metaliki. Do najlepszych kawałków na płycie zaliczę także najszybszy i najostrzejszy kawałek na płycie, a mianowicie „Descent into Madness” choć granie to samo co na wcześniejszych utworach, to jednak jest to bardziej dopracowany kawałek, jest chwytliwy riff, jest łatwo wpadający w ucho refren i tak zespół powinien grać przez cały album. Zamykający „Long Live New flesh” to też bardzo ciekawa kompozycja. Partie gitarowe są ostre, ale nie pozbawione melodii, a wszystko jest bardzo rytmiczne. No i do tego ten koncertowy refren. Takich kompozycji mi tutaj brakowało.

Trzeci album anglików i słychać że grać potrafią i to na wysokim poziomie. Brzmienie i same wykonanie na poziomie, szkoda tylko, że zespół nie potrafi skomponować typowych killerów. Jest kilka błyszczących momentów i końcówka albumu w postaci ballady i 2 killerów znakomita. Szkoda, że z początku nie co niemrawo było. Takim album dobry do posłuchania, do potupania, ale jakiegoś szału nie ma. Technicznie jest świetnie, ale komponowanie nieco zostało położone, co przyczyniło się że album co najwyżej dobry. Fanów thrash metalu odsyłam do warbringera, a fanów Evile do starszych albumów, bo nowemu brakuje do wcześniejszych, choć jakimś dnem też nie jest. Ot co solidny thrash metalowy krążek. Nota: 7/10

SLASHER - Pray for the Dead (2011)

Brazylia to nie tylko Angra, Andre Matos, czy Supultura, ale też cała rzesza młodych głodnych sukcesów młodziutkich zespołów. Jednym z nich bez wątpienia jest zespół Slasher i nie ma on za wiele wspólnego z powyższymi zespołami, czy Brazylią. Ów zespół gra thrash metal i choć nie odkrywają ameryki, to grają energicznie, solidnie i bez jakiegoś tam smęcenia. W maju tego roku zespół wydał debiutancki album „Pray for the dead”. Album został wydany o własnych siłach przez Slasher. Co nas powinno interesować, to że okładkę do albumu narysował Stan W-D, produkcją zajął się Ricardo Piccoli & Slasher , a na album trafiło 11 kompozycji , która łącznie trwają 36 minut.

Nie ma to jak zacząć album od intra. A „Skleptic” ma wydźwięk bardziej hmm heavy metalowy niż thrash metalowy. Zespół właściwie na swoich stronach piszę, że grają thrash metal z wpływami heavy metalu, więc coś na rzeczy musi być. A sam kawałek taki średni na jeża. Już bardziej wolę takie łojenie jak w „Worlds Demise”. Jest ostry riff, jest dynamiczne granie. Choć nie ma w tym ani trochę oryginalności, a wokal Daniela Macedo nieco irytuje, to jednak kawałek potrafi zauroczyć. Z tym zespołem jest tak, instrumentalnie dobrze, reszta słabo zapada w pamięci. I jest tak potupiemy nóżka, pokiwamy główką, a kiedy skończy się album to za wiele z odsłuchu nie zostanie. Cóż taki „Hate” potrafi zauroczyć ciekawą partią basową oraz tym, że gościnnie tu wystąpił Raphael Olmos – wokalista i gitarzysta zespołu Kamala. Jest pomysł, ale w pełni nie został zrealizowany jak dla mnie. Tytułowy „Pray for the Dead” ma nieco ciekawszy riff, nieco większy potencjał. Kończy się na szybkim napieprzaniu. Z tego utworu nie wiele wyniosłem, a to akurat jest wada wszystkich kawałków na tym albumie. Czasami wskoczy jakiś ciekawy riff i najczęściej zostaje tylko posłuchać popisów gitarowych. „Enemy of reality” poszedł do promocji bo jest krótki i energiczne, ale poza szybkim dynamicznym graniem, też coś więcej powiedzieć jest ciężko. Zaczyna się wszystko zlewać w jeden utwór, a zespół nawet przez chwilę nie próbuje z tego wyjść.
Oczywiście „Till the End” jest w nieco innym stylu, ale poziom samej kompozycji pozostawia wiele do życzenia. Co z tego że początkowy riff melodyjny, do tego energiczny, skoro gdzieś później wszystko przepada w natłoku ostrego dynamicznego napieprzania. „Broken Faith” ciekawe wejście i znowu gdzieś motyw przepada, szkoda bo coś więcej z tego mogło być. Owy gość Rapheal wystąpił jeszcze w „Tormento Ou Paz' i jest to jeden z ciekawszych kawałków na płycie, bo riff taki bardziej wpadający w ucho, a może to przez krótki czas trwania? Hmm wszystko po trochu się złożyło, że kawałek jakoś miło się słuchało. Całość zamyka singlowy „Time to Rise” i też kawałek warty przesłuchania, choć też nie dostaniemy nic innego od szybkiego napieprzania,a le tutaj przynajmniej jest jakiś atrakcyjny riff, jest też ciekawa solówka, a także atrakcyjna sekcja rytmiczna i chyba na tym się kończą plusy w tym utworze.

Z jednej strony ostre, szybkie i takie nieco pesymistyczne granie, które jest utrzymane w stylu thrash metalu, z drugiej monotonia, brak jakiegoś pomysłu na jakieś melodie i wszystko zlewa się w jeden utwór, brak zapadających partii gitarowych i nieco irytujący wokal. Album szybko przeleciał, wyleciał i wyleciał drugim uchem. Grać Slasher potrafi, jednak żeby mnie przekonać do siebie, muszą umieć znacznie więcej, bo grac każdy u mnie trochę, lepiej trochę gorzej. W tym przypadku jednak gorzej. Nota: 4.5/10

WARBRINGER - Worlds Torn Sundeer (2011)

Amerykański Warbringer znam nie od dziś. Ten młody thrashmetalowy zespół dał mi się we znaki już za sprawą debiutu „War without End” z 2008 roku i od razu wiedziałem, że to coś dla mnie. Bo zespół czerpie garściami od znanych wielkich zespołów typu Slayer, Kreator, czy Exodus, a to akurat nie jest złe. Bo zespół potrafi też dodać coś od siebie. Co ciekawe zespół potrafił się odnaleźć w gatunku, w którym praktycznie każdy zespół zaczyna brzmieć jak inne i ciężko tutaj doszukać się jakiś rewolucji. Warbringer zaliczany do nowej fali thrash metalu, odświeża stare patenty i podaje je na nowo. Ci którzy mają dość, wytyczą im ten błąd, że grają wtórnie itp. Inni będą podekscytowani, tak jak ja. Ci którzy pamiętają poprzednie dwa albumy w tym „Waking into Nightmare” powinni być zachwyceni z nowego albumy to jest „Worlds Torn Asunder”, którego premiera jest przewidziana na koniec września tego roku. Choć zespół przeszedł kilka zmian, takich jak choćby zmiana producenta Garego Holta zastąpił Steve Evetts , również sekcja rytmiczna uległa zmianie. Na perkusji pojawił się Carlos Cruz, a na basie Andy Laux. Te zmiany są słyszalne, nawet bardzo dobrze. Zespół gra bardziej technicznie, bardziej ostrzej,a owa sekcja rytmiczna jest nawet lepsza niż na poprzednich albumach, które już stały na bardzo dobrym poziomie. Poprzednie krążki bardzo wysoką cenię, ale nowy jest dla mnie o szczebel wyżej. Tutaj zespół dopieścił album nie tylko pod względem brzmienia, sekcji rytmicznej. Każdy z muzyków w tym John Kevill, a także gitarzyści Carroll/Laux rozwinęli się jako muzycy i to słychać. Nie ma zwykłego pędzenia do szybko. Bo choć jest ostra i dynamiczna muzyka, to jednak słychać, że partie i same melodie mają ogromne znaczenie na tym albumie. Jest rozpierdol, a przy tym muzyka idealna do słuchania.

Kompozycje moim zdaniem są ciekawiej przyrządzone niż na poprzednich albumach. Weźmy choćby taki otwieracz „Living Weapon”. Tutaj mamy to co w thrashu najważniejsze, a więc ostrość, dynamikę, ciężar w brzmieniu, a także w pozostałych częściach, a także pesymistyczny tekst. A oprócz takich typowych elementów, dostajemy ciekawą paradę gitarzystów, którzy nie tylko wygrywają ostre, pędzące do przodu partie, bo znajdą się też momenty, gdzie to melodia jest ważniejsza, jak ta cała napierdalanka. W sumie się nie dziwię, że zespół wybrał ten utwór na promowanie albumu, bo jest to wg mnie strzał w dziesiątkę. Podręcznikowy przykład, jak grać thrash metal i cała wielka czwórka może iść do domu. W kolejnym kilerze czyli „Shaterred like glass” słychać potężny bas nowego nabytku zespołu. Andy to znakomity muzyk i to słychać od pierwszych sekund. Ktoś powie kolejne napierdalanie, do tego nie wiele różniące się od otwieracza. Pewnie tak, ale jest nieco wolniejsze wejście, nieco inna solówka. A przede wszystkim podoba mi się środkowa część, gdzie sekcja rytmiczna fajnie przygrywa wolnym partią gitarową. Moja ulubiona część, bo można posłuchać, jaka niezwykła chemia jest między muzykami. A do tego czerpią radość z tego co robią, a to już też rzadką w tym gatunku. Bo wielcy robią to raczej już dla kasy. No i znowu mamy niesamowity riff, a także ostry niczym brzytwa refren. W innym stylu zaczyna się też „Wake up..Destroy” bo tutaj mamy znów niezwykły popis basisty, ale tym razem Cruz jako perkusista dał mi się we znaki. Bo bardzo energicznie wali w gary. Poza nimi można, a nawet należy wychwycić, nieco bardziej energiczny i bardziej skoczny riff. Ostrość i dynamika jak w dwóch poprzednich utworach. Ale że jest to granie na jedno kopyto, to bym nie powiedział. W „Fututre Ages gone” to kolejny dynamit. Tutaj zespół postawił na szybkość i brzmi to nawet jak Dragonforce na sterydach, ale mnie tam porwali tym pędzeniem. Jednak moje uszy najwięcej uczty dostały przy solówkach, bo są one nastawione na melodie i mają jakby więcej świetnego feelingu. Przy „Savagery” myślałem że utrzymam coś na miarę ballady, czy coś. Jednak wolny klimat nie trwa długo, bo paru sekundach wracamy do szybkiego napieprzania. W tym momencie przestałem zwracać uwagę co leci w głośnikach, odkręciłem na maksa i chciałem się po prostu wyszaleć przy tej energicznej muzyce. Tyle adrenaliny dawno nie odczuwałem przy muzyce. Jednak od razu należy sprostować jedną sprawę, to nie jest non stop szybkie nakurwianie, bo i w tej petardzie zespół zwalnia i gra nieco wolniej i w obu przypadkach jestem zniszczony. „Treachous Tongue” ma nawet echa speed metalu i choć kawałek trwa coś ponad 2 minuty to niszczy obiekty. Podoba mi się ta jego skoczność i chwytliwe partie gitarowe. Muszą to zagrać koncertach, po prostu muszą, bo to jest świetny kawałek żeby rozerwać publikę. Fanom popisów gitarowych, radzę przysłuchać się owym solówkom, bo można się doszukać, nawet heavy/power metalu, czyli to co ja najbardziej lubię. No i zaskoczenie nastąpiło przy „Echoes from the void” bo zespół zaczyna spokojnie, akustyczną partią gitarową. Ale zaskoczenie mija kiedy wkracza sekcja rytmiczna, bo to jest kolejna petarda i kawałek taki jak poprzednie. Jednym to obrzydnie, jednym wręcz przypadnie do gustu ciągłe napieprzanie. „Enemies of State” to oczywiście braciszek poprzednich utworów, choć tutaj miernik szybkości strzelił, bo szybkość jest wręcz świetlna. Co mi zapadło w pamięci to zwolnienie, nacisk na ciężar i wyeksponowanie melodyjnych partii gitarowych. Obrót o 180 stopni i mamy w końcu wolny kawałek i do tego instrumentalny. „Behind the veils of night” bo to o nim mowa, jest znakomity. Nie jest to jakieś wymuszone, a główny motyw wygrywany przez akustyczne gitary, zostaje w głowie, poruszył mnie, dotknął mnie swoją magią. No i proszę,stać zespół na piękny kawałek. Całość zamyka „Demonic Ectasy” to kawał ciężkiego grania, jest wolno, jest ciężko i bardzo mrocznie i to też nieco inny kawałek na płycie. Też nie jest to szybkie napieprzanie jakie dominuje na krążku. Coś innego, ale poziom muzyki nie spadł przez to ani trochę.

Może wielkim fanem thrash metalu nie jestem, ale takie perełki jak ten album nie mogę sobie odpuścić. Patrząc na ostatnie dokonania wielkich zespołów z thrash metalu w tym wielkiej czwórki, mogę powiedzieć, że mogą się oni pakować, w okolicy jest nowy szeryf. Jest tutaj 100 % thrash metalu, nieco wtórnego, bo w tym temacie nie mal wszystko zostało powiedziane. U mnie to jest plus, u kogoś minus, ale warto nadmienić, że zespół dodaj też trochę od siebie. Kompozycje to dopiero jeden z wielu plusów. Sekcja rytmiczna jest tutaj wręcz perfekcyjna i żeby taka była na każdym thrash metalowym albumie. Wokal, partie gitarowe to kolejny plus. A dla fanów gitarowych popisów ten album jest pozycją wręcz obowiązkowa. Warbringer przeszedł daleką drogę do etapu w który jest teraz i patrząc na wiele młodych zespół, jest to czołówka, jeśli nie nie najlepszy zespół. Jak dla mnie to jest ich najlepszy album i powiem więcej jest to jeden z ciekawszych albumów w tym gatunku, w tym roku. Brawo. Nota : 9.5/10.