niedziela, 16 października 2011

ICED EARTH -Burnt Offerings (1995)

Sukces „Night of Stormrider” napawał optymizmem na przyszłość, jeśli chodzi o karierę ICED EARTH. Natomiast rzeczywistość była bardziej okrutna. W zespole źle się działo w owym czasie, były problemy z porozumieniem między muzykami, co przedłożyło się do kolejnych zmian personalnych i do przesunięcia premiery kolejnego albumu. Po raz kolejny pojawił się nowy perkusista i nowy wokalista. Rodney Beasley zastąpił Richey'a Secchiari'ego, zaś Matthew Barlow zastąpił John'a Greely'a. To właśnie z tymi muzykami został nagrany kolejny album, a mianowicie „Burnt Offerings”. Muzycznie mamy kontynuację stylu z 'Night of Stormrider”, w dalszym ciągu jest nacisk na warstwę liryczną i klimat. Nawet sama tematyka jest bliźniacza podobna do tej z „Night of Stormrider”. Oto mamy historię poruszającą ciemną stronę natury człowieka, a także zła które tkwi w owym człowieku. Jeśli doda się do tego wszystkiego najlepszego wokalistę jakiego miał zespół, z którym osiągnął największe sukcesy to mogłoby się wydawać, że znów mamy arcydzieło. Cóż to już kwestia gustu. Choć materiał wydaje się być bardziej melancholijny, bardziej urozmaicony i do tego przepełniony smutkiem, to jednak ma wrażenie de javu, że to już wszystko słyszałem na poprzednim albumie. Nie mogę nic zarzucić stylowi czy konstrukcji poszczególnym kompozycjom, a jedynie wtórność, podaną w nieco mniej przystępny sposób niż na „Night of Stormrider”. Gdzieś przepadły chwytliwe melodie, które zastąpiono ciężką, agresywną, z dużo dawką patosu muzyką. Można się zachwycać zadziornym „Burnt Offerings” w którym postawiono na bogactwo melodii i urozmaiconych motywów, jednak to nic innego jak pomysły i granie z poprzedniego albumu. Jednak to właśnie ten utwór stanowi czołówkę tego krążka. W”Last December” nie potrzebnie zniszczono tak ciężko wypracowany magiczny klimat z początku utworu. Potem jest długa lista solidnych kompozycji, które w dużej mierzy niczego nie wnoszą do twórczości ICED EARTH, czego nie można powiedzieć o najlepszym utworze na płycie, a mianowicie „Dante's Inferno”, który przedstawia mroczną wizję dziewięciu segmentów piekła. Cóż za ironia, że najlepszy na albumie jest jednocześnie najdłuższą kompozycją ICED EARTH, do tego inspirowana dziełem „Boska Komedia”. Jednak tutaj jest powiew świeżości, gdzie można wyczuć ten gregoriański, groteskowy klimat, w którym da się wyczuć mrok, melancholię i smutek, a także agresje i całe to piekielne zło. Kwintesencja stylu ICED EARTH i jak dla mnie jest to styl i geniusz Schaffera w pigułce i tutaj znajdziemy najlepsze solówki, które przepełnione są emocjami,czy też technicznym wyrafinowaniem. Czasami mam wrażenie, że to właśnie ten utwór przyniósł sławę i rozgłos temu albumowi, bo czy można mówić o takim geniuszu jak na poprzednim krążku? Czy można mówić o takim samym poziomie kompozycji? O tóż nie. Album jest solidny, bardzo dobry, ale nigdy nie dorówna poprzednikowi. Po pierwsze z byt dużo tutaj podobnych rozwiązań co na poprzednim krążku, zbyt duża jednostajność, po drugie momentami mam wrażenie że smutek tutaj zbyt przygnębia, a momentami irytuje, po trzecie dwa- trzy utwory spełniające rolę arcydzieła to za mało, a taki „Dante's Inferno” wręcz przyćmiewa całą resztę.Oczywiście dalej mamy znakomity warsztat, komponowanie, czy też brzmienie albumy, które znów cechuje się lekkim brudem i brutalnością. Udany debiut Matta Barlowa jako wokalistę zespołu, ale to jeszcze nie jest ten wysoki poziom, to jeszcze nie jest ostateczna granica jego umiejętności. Powtórka z rozrywki tylko w gorszym wydaniu. Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz