poniedziałek, 17 października 2011

ICED EARTH -Horror Show (2001)

Niektóre zespoły tak jak ICED EARTH praktycznie cały czas trzymają się kurczowo swojego stylu. Kiedy to zespół w 2001 roku wydał swój szósty album zatytułowany „Horror Show” to już można było się domyśleć, z czym będziemy mieć do czynienia. Szybkie, dynamiczne granie, gdzie wymieszane są patenty heavy/ power metalowe z agresją, brutalnością wyjętą z płyt thrash metalowych. Choć jest to wciąż to samo granie, to jednak na tym krążku można się doszukać kilka innych rozwiązań. Zacząć należy od zmian personalnych w sekcji rytmicznej gdzie pojawili się Steve DiGiorgio i Richard Christy, znani skądinąd z DEATH. Jest mniejsza ilość solówek w porównaniu do poprzednich albumów, jest też mniejsza ilość balladowych momentów. Jednak nie ma to jakiegoś większego wpływu na prezentowany materiał. Jest to do czego zespół nas przyzwyczaił, czyli częste zmiany tempa, przejścia z wolniejszego grania do szybszego, pełnego agresji, do tego klimat i wciągająca warstwa liryczna. Dla jednych jest to „kolejny album ICED EARTH”, dla drugich jedno z najlepszych dzieł amerykańskiej formacji. Jak sam tytuł krążka wskazuje, tym razem liryka opowiada o bohaterach filmów i książek grozy. To jednak jedna strona medalu i jest tylko uzupełnieniem zawartości, która jest bardzo dynamiczna i przebojowa. Już sam otwierający „Wolf” zaliczam do najlepszych kompozycji jakie stworzył zespół. Zawarto w tym kawałku dużą ilość agresji, brutalności, a także melodyjności i duża w tym zasługa Jona Schaffera. W podobnym stylu utrzymany jest również jeden z najostrzejszych utworów na płycie, a mianowicie „Jack”, który opowiada o Kubie Rozpruwaczu Z kolei takim najbardziej power metalowym kawałkiem jest „Jeckyl & Hyde” gdzie główną atrakcją są popisy gitarowe duetu Tarnowski/ Schaffer, bo są agresywne i bardzo chwytliwe.
Na albumie nie zabrakło bardziej heavy metalowych kompozycji jak choćby przebojowy „Frankenstein”, czy też „Im-Ho-tep (Pharaoh's Curse)”, w którym partie gitarowe brzmią naprawdę ciężko i ponuro. Jedyną kompozycją, która pod względem lirycznym i stylistycznym nie pasuje do całości jest ballada „Ghost Of Freedom”. W tym utworze najlepiej można usłyszeć ekspresję oraz pasję jaką niesie ze sobą wokal Matta Barlowa. Na największą uwagę zasługują po raz kolejny najdłuższe kompozycje. Pełen gregoriańskich chórków i epickości „Damian” w którym zespół nawiązuje do filmu „Omen”. Diabelskich klimat, dużo rozmaitych melodii, zmiany temp i motywów i trzeba przyznać, że sporo się tutaj dzieje w ciągu tych dziewięciu minut. Punktem kulminacyjnym tego albumu dla mnie bez wątpienia jest „The Phanthom Opera Ghost” w którym to zespół pokusił się o pewne nowatorskie rozwiązanie, gdzie o to mamy pojedynek wokalny między Mattem, a Yunhui Percifield. A wszystko na potrzeby oddania klimatu dialogu pomiędzy kochankami Erikiem i Christine. Do tego dochodzi zadziorny i bardzo dynamiczny główny motyw poprowadzony przez chwytliwą partię Schaffera, a także przez organy, które dodają podniosłości i nieco patosu owemu kawałkowi. Dla mnie to po dzień dzisiejszy najlepsza kompozycja ICED EARTH. Warty wspomnienia jest również cover IRON MAIDEN, a mianowicie „Transylvania” i wykonanie równie interesujące co w przypadku oryginału. Jest soczyste, przejrzyste brzmienie, urozmaicony materiał, który zawiera piękną nastrojową balladę, kilka agresywnych killerów, a także bardziej rozbudowane kawałki, które wyróżniają się rozmachem, bogactwem i przepychem, jak również oryginalnym klimatem. Co można zarzucić krążkowi to że momentami jest nieco monotonnie oraz w pewnym stopniu wtórność i granie w kółko tego samego, ale po co zmieniać coś co wyniosło zespół na szczyt, co pozwoliło im zaistnieć? ICED EARTH tak grał i tak grać będzie. Jeden z najlepszych albumów amerykanów i to był ostatni album z Mattem Barlowem, który odszedł z kapeli na jakiś czas, by potem powrócić i nagrać jeszcze jeden krążek, ale to już historia na inną recenzję. Ocena: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz