poniedziałek, 3 października 2011

KROKUS - Krokus (1976)

Każde pokolenie ma swoją legendę. Każda podróż rozpoczyna się od pierwszego kroku. Każda legenda ma swój początek podobnie jak legendarny KROKUS. Ich złoty okres to lata 80, jednak nie można zapomnieć o latach siedemdziesiątych, w których zespół dopiero stawiał pierwsze kroki. Zespół został założony w 1974 roku z inicjatywy gitarzysty Chrisa Von Rohra i gitarzysty Tommiego Kiefera, który również pełnił rolę wokalisty. Dziś zespół gra heavy metal z wpływami hard rocka z rodem z AC/DC, jednak pierwszy album, który został zatytułowany po prostu „Krokus” to nieco inna muzyka. Najprościej można to ująć jako progresywny rock. Album ukazał się w 1976 roku i raczej dzisiaj jest to nie lada gratka dla kolekcjonerów, bo zespół skromnie wypuścił 500 egzemplarzy i nigdy potem nie wznowił produkcji. Warto wspomnieć, jest to jedyny album z Hansi Drozem i Remo Spadino w składzie KROKUS.

Na album trafiło 11 kompozycji i uważam, że album należy traktować jako ciekawostkę, niż jakieś muzyczne odkrycie. Słuchając tego krążka, człowiek się zastanawia jak taki zespół przetrwał? No bo muzycznie, ani to nie zachwyca, ani jakoś nie porywa. Nie ma przebojowości, nie ma też jakiś zapadających melodii. Ale warto jest posłuchać od czego zaczynał szwajcarski zespół. „Majale” ma coś z stylu, który zespół będzie prezentował później. Słychać to w charakterystycznym riffie. A najbardziej może się kojarzyć fakt grania pod stare Ac/Dc. No produkcja albumu drażni od pierwszych sekund, ale zdaje sobie sprawę, że to lata 70. Na albumie jest pełno wypełniaczy, jak chaotyczny: „Angela part 1”, czy „Jump in”. Nawet dość miły dla ucha jest „Energy”. Jest to spokojna i klimatyczna ballada, gdzie w końcu jest jakiś konkretny motyw, ale czy takiego grania w owych czasach nie było więcej? To było takie dość popularne. Jednak analizując ów album, wychodzi że to jeden z tych lepszych utworów. „Mostaphin” zauroczył mnie takim luzem i polotem, ale to raczej takie bardziej granie jako ciekawostka, ale czy jest to coś co niszczy obiekty, co zachwyca, na pewno nie. Warto zaznaczyć, że to pierwszy utwór bez wokalu i można posłuchać w miarę energiczną solówkę i to chyba wszystko co jest warte w tym utworze. Jednym z takich cięższych utworów na płycie jest bez wątpienia „No way” co słychać choćby podczas zwrotek. Jednak dalej słychać nieco chaotyczne i nie składne granie i mało przekonujące melodie, choć totalnym gniotem też bym to nie nazwał. Kolejnym instrumentalnym utworem jest „Eventide Clockworks” i tym razem mamy minutowy popis gry na pianinie, ale nic ciekawego z tego nie wynika. „Freak Dream” też jest strasznie nudny, a to wszystko prze jego nijakość i strasznie dziwny główny motyw. Najdłuższym utworem na albumie jest „Insalata Mysta” i jest tu wszystko, sporo aranżacji, melodii, zmian temp, jednak to wszystko jest nieco chaotyczne i nie atrakcyjne dla ucha i wychodzi z tego jedna wielka klapa, która trwa aż 7 minut. Bez wątpienia najostrzejszą kompozycją na albumie jest „Angela part 2” bo tutaj jest pędząca sekcja rytmiczna i dość ostre partie gitarowe i takich kawałków bym w większej liczbie posłuchaj, bo wszystko się tu klei,a melodie nie przyprawiają o mdłości. Warto podkreślić, że to kolejny instrumental na albumie. Całość zamyka również średni „Just like everyday”.

Debiut tej legendarnego KROKUS to prawdziwy koszmarek, jednak czy JUDAS PRIEST albo BLACK SABBATH zaczynało od razu od wielkiego dzieła? No nie, więc narzekać nie ma co. Na słabą produkcję albumu da się przymknąć oko, ale na kompozycje już nie. Jakoś nie mój feeling, nie mój gust, ale na pewno znajdą się osoby, którym takie granie przypadnie do gustu. Mnie to ani nie grzeje, ani nie ziębi i album traktuje jako ciekawostkę. Ocena: 4/10

1 komentarz:

  1. O ile debiut Judas Priest "Rocka Rolla" do arcydzieł nie należy o tyle debiut Black Sabbath "Black Sabbath" to dla mnie prawdziwy majstersztyk.

    OdpowiedzUsuń