wtorek, 31 stycznia 2012

SUICIDAL ANGELS - Bloodbath (2012)

Albo jestem mało wymagający, albo niezbyt osłuchany w thrash metalu że rozwalił mnie nowy album greckiej formacji SUICIDAL ANGELS zatytułowany „Bloodbath”.. Płyta jest bardzo dobra, a patrząc na opinie słuchaczy wyrażających swoje zdanie na forach to można rzec, że jest to płyta udana w swoim gatunku i tyle. Co mnie urzekło w tym albumie to przede wszystkim klimat przełomu lat 80/90, to czysta, nieskażona agresja, to naturalność i niezwykła biegłość w technice. W za wirowanym współczesnym świecie, liczy się bardziej wykonanie, cały wydźwięk, liczy się to całe sztuczne opakowanie w postaci dopieszczonego brzmienia, do pseudo heavy metalu, który właściwie nie jest tym czym był kiedyś. Dzisiaj właściwie wszelkie nie dociągnięcia da się zatuszować w studio. Wróćmy jednak do SUICIDAL ANGELS. Warto krótki opisać ich historię i drogę do roku obecnego, kiedy to swoją premierę odbywa kolejny krążek tej formacji. Wszystko zaczęło się jakiej 11 lat temu, kiedy to gitarzysta i wokalista  Nick Melissourgos mając zaledwie 16 lat założył o to tutaj opisywaną kapelę. Założeniem owego młodzieńca było przede wszystkim granie old schoolowego thrash metalu wzorowanego na dokonaniach SLAYER, czy też KREATOR.  W tym samym roku ukazuje się pierwsze demo w postaci "United by Hate" , dwa lata później kolejne demo w postaci „Angels Sacrifice”. I właściwie cały czas byli aktywni i cały czas pracowali, szykując się do debiutanckiego album "Eternal Domination" , który ukazał się dopiero w 2007 r. Tym samym rozpoczęła się ich kariera i zdobywanie popularności, a także występu u boku gwiazd muzyki heavy metalowej. Dwa lata później ukazał się "Sanctify the Darkness”, który umocnił pozycję zespołu. W roku 2010 ukazał się z kolei „Dead Again”, który zdobył ogromne uznanie słuchaczy. W ramach regularnego odstępu czasu pomiędzy albumami, na nowy przyszło czekać tylko 2 lata. Zespół z każdym wydawnictwem rośnie w siłę i muszę przyznać, że nie spodziewałem się że będą wstanie nagrać kolejne tak udane dzieło. Można być do bólu wrednym i wytykać im, że to wszystko już było i to dekady temu, że nie są oryginalnie i że jadą na sprawdzonych patentach. Szczerze wolę sprawdzone, nieco odświeżone patenty, niż chybione nowe, przynajmniej wiadomo o co w tym wszystkim chodzi. Jest tutaj przede wszystkim agresja, dynamiczne partie gitarowe, surowy, ostry wokal, a wszystko może i prowizorycznie, prosto brzmi i o to tutaj chodzi, to nie konkurs najbardziej skomplikowanego metalu.  Już otwieracz „Bloodbath” dał do zrozumienia że nie będą brać jeńców. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, ostry wokal nicka i do tego ta nie wymuszona agresja, czy też dzikość. Tego mi brakowało w ostatnich wydawnictwach z tego gatunku. Pomijając wszelkie sprawdzone schematy i wszelkie inne pośrednie czynniki, muszę przyznać, że wyjątkowo atrakcyjnie brzmią poszczególne partie gitarowe, są może i ostre, agresywne, ale nie pozbawione melodyjności, czy tez szczypty chwytliwości. „Moshing Crew” to kolejna petarda, kolejna dawka energii, ale muszę przyznać że bardzo udane został trafiony tutaj główny motyw, taki można rzec bardzo zadziorny. Spokojnie, nastrojowo zaczyna się „Chaos” i mogłoby się wydać, że przyszedł czas na jakiś bardziej klimatyczny utwór, bardziej balladowy. Nie dajcie się zwieść sztuczkom zespołowi. Ale utwór też inaczej brzmi. Zespół udowadnia, że w tak jasno określonej formule można zaskoczyć słuchacza atrakcyjnym riffem, który łamie wszelkie bariery i można rzec zbliża się do heavy metalowej formuły. Do tego gdzieś w tle słychać patenty zespołu METALLICA. Jeśli chodzi o konstrukcję i styl to może już nie ma zaskoczenia w dalszej części, ale to nie znaczy że nie ma już killerów. SUICIDAL ANGELS jest specem od tworzenia łatwo wpadających melodii, które kipią energią i naturalną agresją. „Face of God”, "Torment Payback"  czy też „Skinning The Undead” to już takie typowe dla tej formacji kompozycje, oddające charakter całego albumu. Oczywiście zespół radzi sobie z bardziej złożonymi, bardziej stonowanymi kompozycjami jak „Bleeding Cries”, czy też "Morbid Intention To Kill" i choć nie ma już takiej napierdalanki, to utwory  niszczą bogatszą konstrukcją, gdzie są bardziej urozmaicone motywy, melodie. Oprócz wyrównanego materiału, mamy wysoką formę muzyków, mamy też brzmienie które wyostrza poszczególne dźwięki, jakie się wydobywają z tego albumu. Ludzie mówią, że to nie jest jakieś wielkie osiągnięcie zespołu. A niech sobie gadają, jak dla mnie jeden z pretendentów do płyty roku i mam tu na myśli nie tylko kategorię thrash metal. Ocena: 9.5/10

niedziela, 29 stycznia 2012

DEAFING SILENCE - Edge of life (2003)

Jak komuś brakuje muzyki w stylu HELLOWEEN, EDGUY, czy też HAMMERFALL to śmiało może się zainteresować młodym francuskim power metalowym DEAFENING SILENCE, który został założony w 1997 roku. Po licznych demach kapela zadebiutowała w 2003 roku swoim pierwszym pełnym albumem zatytułowanym „Edge of life”. Ten album jak i muzyka może podzielić słuchaczy. Z jednej strony barykady mamy zagorzałych fanów wyżej wspomnianych zespołów którzy łykną bez problemu każdy klon, który przybliża im dokonania swoich ulubionych kapel, a z drugiej strony słuchaczy którzy dyskwalifikują każdy taki mało oryginalny zespół na wstępie. Tak ta kapela może nie grzeszy oryginalnością, ale ma za to kilka innych atutów, które potrafią przechylić szalę zainteresowania na ich stronę. Zespół potrafi zaskoczyć dobrą melodią, nie ma też problemów z stworzeniem hitów, a umiejętności muzyków też przyczyniają się do tego, że debiut jest całkiem przyjemnym albumem z dużą dawką energii i radości. Recepta francuzów jest prosta, a więc proste łatwo wpadające w ucho melodie, dynamika, a także sporo widowiskowych pojedynków na solówki a także chwytliwy refren i gotowe. Takie cechy już można wyłapać w ramach otwierającego „Deafining Silence”, który do bólu przypomina erę Hansena w HELLOWEEN.  Julian Milbach jest dobrym w tym co robi, ale to już było. Kiske, a może Cans z HAMMERFALL? Nie ma elementu zaskoczenia,  nawet w „The Black Swansong”, który przecież został przyozdobiony naprawdę melodyjnym riffem. Jednak gdzieś ten patent już kiedyś był wykorzystany. I tak z jednej strony jest to bardzo wtórne, a z drugiej bardzo chwytliwe i energiczne. Bardzo ciekawie została poprowadzona sekcja rytmiczna oraz riff. „Heavenly Dream” to ten sam kaliber tylko, że w innym opakowaniu. Nieco zmieniona melodia i gotowe. Tym razem nawet partie basu przypominają te wygrywane przez Markusa Grosskopfa na Keeperach. Pierwszym takim pozytywnym zaskoczeniem na tym albumie okazał się „Edge Of Life”, który jest mniej słodki, jakby ostrzejszy i co ciekawe gdzieś odpada nalepka „Klon Helloween”. Ciężki riff został tutaj bardzo dobrze trafiony, zaś linie wokalne i niektóre motywy mogą przypominać choćby HAMMERFALL, ale w takiej formule zespół nieco bardziej autentycznie. Nie muszę chyba chwalić za bardzo melodyjne solówki, które są potęgą tego albumu i to one napędzają każdy utwór, ratując go nie raz przez większą klęską. Nie obyło się bez wpadek w postaci nudnego „Nothern Starr” czy stonowanego „Strong we are” które ponad przeciętność nie wykraczają. Zespół najlepiej sobie radzi w power metalowej koncepcji w stylu HELLOWEEN, EDGUY i tego dowodem jest przebojowy „Save My soul”, czy też dynamiczny „Terror And Despair”. Niby fajnie się tego słucha, niby jest to co lubię, ale wtórność, brak jakiś własnych autorskich cech, sprawia że na dłuższą metę potrafi zmęczyć. To tez płyta kierowana do zagorzałych fanów power metalu spod znaku HELLOWEEN. Ocena: 6.5/10

MAD MAX - Stormchild (1985)

Mój stosunek do niemieckiej sceny heavy metalowej już powinniście poznać już dawno i cały czas jestem pełen podziwu dla tego kraju, bo ani razu nie zawiodłem się na kapelach heavy metalowych z tamtego rejonu. Nawet ostatnio wybrany w ciemno MAD MAX okazał się czymś więcej aniżeli kolejnym wtórnym i nudnym zespołem, który w natłoku lepszych rzeczy przepadł w latach 80. Jasne zespół miał kilka problemów kilka zawirowań, ale ostatecznie zespół reaktywowany w 1999 roku istnieje po dzień dzisiejszy i ma się dobrze i to dosłownie. Bo już w tym roku tj 2012 zespół ma zamiar wydać kolejny album. MAD MAX to kapela która łączy heavy metal z elementami hard rocka, tak więc można śmiało tutaj zastosować określenie hard'n heavy. Zespół założony w 1981 roku początkowo wzorował się NWOBHM, kierując się w stronę bardziej komercyjną . Jeśli chodzi o dyskografię, to trzeba przyznać, że wybornie prezentuje się taki „Stormchild” z 1985 roku. Tutaj zespół ukształtował swój styl i to tutaj słychać, że zespół potrafi jednak coś więcej niż tylko grać. „Stormchild” to płyta która zawiera muzykę bardzo melodyjną, dynamiczną, zróżnicowaną, a przede wszystkim bardzo chwytliwą. Bez większych skrupułów połączono tutaj patenty które można było usłyszeć na „Metal Heart” ACCEPT, a także coś z muzyki DEF LEPPARD, MOTLEY CRUE, czy DIO. Na trzecim albumie mamy do czynienia praktycznie z nowym składem. Z tego znanego z „Rooling Thunder” został wokalista Mike Voss, który tym razem również zagrał na gitarze, a także Jurgen jako gitarzysta został na swoim stanowisku. Christoph Wegmann jako nowy nabytek sprawdza się znakomicie, nie jest sztywny, nie jest też przewidywalny, potrafi grać finezyjnie, z wyczuciem, z energią. Z kolei nowa sekcja rytmiczna sprawia, że album jest bardzo dynamiczny i urozmaicony. Brzmienie albumu jest naprawdę dopieszczone i wywiązał się ze swojego obowiązku Kalle Trapp, który w latach 90 badzie robił chórki na płytach BLIND GUARDIAN.  Wracając do „Stormchild” to naprawdę ciężko doszukać się jakiś wad i właściwie materiał na to zbytnio nie pozwala. Już od pierwszych minut słychać znajomo brzmiący riff „Never say Never”, który mógłby zdobić muzykę ACCEPT z „Metal heart”, ale tutaj MAD MAX dodaje nieco więcej luzu, nieco hard rocka i nieco komercyjności co sprzyja atrakcyjności i przystępności tego kawałka jak i muzyki MAD MAX. Micheal Voss to naprawdę znakomity wokalista, śpiewa czysto, ale ma ogień i charyzmę, co sprawia że muzyka tej kapeli jest zadziorna i pełna autentyczności. Ażeby nie wpaść w rutynę i monotonię zespół szybko robi odskocznię w stronę szybszego grania i „Run For The Night” to petarda, mająca naprawdę ciekawy klimat i łatwo wpadający w ucho refren. Kompozycja w sam raz do koncertowej setlisty. Jeszcze inną strukturę ma „Lonely Is A Hunter” jest jakby ukłonem w stronę DEF LEPPARD i jest to naprawdę piękna kompozycja. Ciekawie dopasowana gitara akustyczna, ekspresyjna pod każdym względem, zwłaszcza wokalnym. Do tego dopisujemy porywający refren i proszę killer gotowy. Gdzie jest DIO? Hmm odpalcie sobie tytułowy „Stormchild” i się w słuchajcie w główny motyw gitarowy i co nie przypomina wam to „Stand up And Shout”? Z każdym utworem człowiek się co raz bardziej przekonuje do nie przeciętnych umiejętności muzyków zwłaszcza Christopha, bo każda jego solówka jest finezyjna, momentami ocierająca się o shredowe granie takie mam odczucia przy  speed metalowym „Rollin Dice”, czy bardziej true metalowym „Love Chains”. Spokój wnosi instrumentalny „Return Of the Hunter”, który ma ciekawie zaplanowaną aranżację i czasami skromność też może mieć swoje atuty. „Restless Survivior” to kompozycja zachowana w tradycyjnym niemieckim heavy metalu i gdzieś ta kwadratowość daje tutaj o sobie znać. Melodie na  tym albumie odgrywają wręcz pierwszoplanową rolę i gdyby nie ich atrakcyjność to pewnie już by nie było tak ciekawie. Ale na szczęście zespołowi starczyło sił  i pomysłów na cały materiał. A skoro mowa o melodiach , to trzeba przyznać, że pod względem wyróżnia się „Hereos Die young” gdzie cała warstwa isntrumentalna z naciskiem na partie gitarowe jest oznaką atrakcyjnych melodii, które w łatwy sposób wpadają w ucho. Całość zamyka nastrojowa ballada „Voicies In The Night”. No troszkę się rozpisałem, ale to pod wpływem ciągłego zachwytu owym wydawnictwem. Po raz kolejny przekonałem się o potędze niemieckiej sceny heavy metalowej. Muszę dopisać do swoich ulubionych kapel z tamtego rejonu MAD MAX bo jest to coś więcej niż kolejny zespół z lat 80. „Stormchild” to kopalnia hitów i atrakcyjnych melodii, brać w ciemno. Ocena: 9/10

TOUCHDOWN - Tricks Of A Trade (1985)

Jednym z tych zespołów heavy metalowych, który działał na początku lat 80 i który przepadł bez wieści po wydaniu dwóch albumów jest kanadyjski TOUCHDOWN.  Mało znana formacja, który została założona w 1983 roku i była ona nastawiona przede wszystkim nagranie prostego, melodyjnego, pozbawionego jakiś udziwnień, jakiś wirtuozerskich popisów gitarowych heavy metalu wzorowanym przede wszystkim na JUDAS PRIEST. Zespół debiutancki album „Don't Look Down” wydał w 1984 r, a rok później ukazał się „Tricks Of A Trade”, który jest przedmiotem dzisiejszych moich rozważań. Niby jest nawiązanie do JUDAS PRIEST, to jednak trzeba przyznać, że wszystko jest podane w formie nieco lżejszej momentami można rzec nawet bardziej hard rockowej co daje się wyczuć w niemal każdej kompozycji. Jednak najbardziej daje się to we znaki przy kontakcie z wolniejszymi utworami. Mam tu na myśli pięknie zaaranżowaną balladę „Illusions” w której uwypuklony zostaje wokal Boba Mody, który w takich klimatach sprawdza się najlepiej.  Jego wokal jest czysty, podniosły i taki można rzec ciepły. I to sprawia że nieco się to momentami gryzie z mocniejszymi partiami gitarowymi. „Breakin out” też  ma sporo nawiązań do hard rocka i choć sporo tutaj swobody, to jednak cała aranżacja jest nieco monotonna, co sprawia że na dłuższą metę słuchacz przestaje reagować na te tutaj bodźce. Dave Temple jako gitarzysta może nie grzeszy geniuszem, ani też techniką, ale grać potrafi i stara się nawet przybierać równe wcielenia. W hard rockowym, który można usłyszeć w „Pay the Price” stawia na ciepłe, stonowane, pełne swobody i wyczucia partie gitarowe. Szkoda tylko, że wszystko nie wykracza poza pewien przyzwoity poziom. Za pewne najlepiej sprawdza się jego drugie wcielenie, te bardziej heavy metalowe, które można uświadczyć podczas zapoznawania się z otwierającym „On The Run”, który  ma riff jakby wyjęty z płyty JUDAS PRIEST. Utwór dobrze odegrany, ale też czegoś mi tu brakuje. Może jakiś autorskich pomysłów, może pazura, albo po prostu elementu zaskoczenia?  Pomysł na kompozycję został trafiony w przypadku „Christine” bo tutaj przynajmniej jest zaskoczenie, jest ciekawie poprowadzona sekcja rytmiczna, która na tym albumie zazwyczaj jest jednostajna i taka prostoliniowa, a przecież tutaj aż się prosi o jakąś odskocznię od tej rutyny. Jeden z ciekawszych utworów na płycie. Wszelkie rozbicia między hard rockiem a heavy metal tak jak w „Pretty babe” nie zawsze dawały taki efekt jaki byśmy chcieli. Brak zdecydowania sprawia że kompozycja jest mało przekonująca. Najlepszy utwór? Bez wątpienia „Looking For traces” który ma takie dość często spotykane średnie tempo, które potrafi przyczynić się że słuchacz identyfikuje się z słyszaną muzyką i oddaję się jej w całości. Prosty riff, banalny pomysł, a najbardziej do mnie trafił. „Overload” to też tylko dobry utwór, który brzmi jak większość kompozycji na tym albumie. Zamykający „How Long” to przede wszystkim pokaz umiejętności basisty i właściwie jest to kolejna udana kompozycja, tylko ma jedną wadę, nie posiada ciekawie poprowadzonej linii wokalnej. Paradoksalnie do mało porywającego materiału mamy bardzo udane brzmienie, które przede wszystkim stara się zwrócić uwagę słuchacza na wokal Boba. Z takim repertuarem było jasne że zespół daleko nie zajdzie. Nie sprecyzowany do końca styl, brak jakich elementów które można by im przepisać do autorskich, do tego dochodzi niezbyt trafione pomysły. Niestety zespół nie był wstanie odnaleźć się pośród lepszych zespołów i tak po wydaniu tego albumu kapela rozpadła się. Ocena: 5.5/10

sobota, 28 stycznia 2012

RUNNING WILD - The Brotherhood (2002)

Wielkości i wkładu niemieckiego RUNNING WILD w heavy metal nikt nie podważy. Zespół swoje złote lata przeżył w latach 80 i 90, a wraz z nowym stuleciem zespół stał cieniem samego siebie. Wraz z odejściem Thilo Hermanna i Thomasa Smuszyńskiego RUNNING WILD stracił sporo atutów przekształcając się jakby w projekt Rock'n Rolfa. I to nie mija się zbytnio z prawdą w przypadku 12 studyjnego albumu „The Brotherhood”. Zrezygnowano z gitary prowadzącej, Kasperek dograł partie za dwóch gitarzystów, zrezygnowano również w inwestowanie w znanych muzyków, czy też w żywego perkusistę. Dalej mamy Angelo Sasso, który jakoś nie przeszkadza , ale kiedy pomyśli się o całym dorobku i wyczynach bandery Kasperka to aż się w głowie nie mieści że kapela takiej rangi pozwoliła sobie na takie znieważenie wg mnie przede wszystkim słuchaczy. Nie wyłożono pieniędzy na rysownika okładek, co dało w efekcie kolejny beznadziejny cover. „The Brotherhood” to po raz kolejny album inny od wcześniejszych wydawnictw. Mamy niby sporo wymielonych, nieco przerobionych sprawdzonych patentów, ale tak to słychać sporo prostych, heavy metalowych partii, które stawiają na riffowanie. Co ciekawe pierwszy raz słychać w muzyce RUNNING WILD tak wyraźną fascynację hard rockiem i właściwie całkiem sporo partii gitarowych gdzieś tam stara się być nieco luźniejsza, bardziej hard rockowa. Nieco inne podejście a i tak nie zatracono do końca charakter i dalej słychać że jest to RUNNING WILD, duża w tym zasługa Kasperka, wydźwięku gitary no i wokalu. W tym aspekcie kapitan cały czas radzi sobie całkiem przyzwoicie choć lata już nie te. „The Brotherhood” to kontrowersyjny album jakby nie patrzeć, daleko mu do poprzednich wydawnictw, a to pod względem brzmienia( tutaj jest niby bardziej nowoczesne, ale jak dla mnie nieco sztuczne), czy też pod względem kompozytorskim, gdzie na tym albumie dominuje prostota i hard rockowe podejście do tematu. Nie uświadczymy ambitnych kompozycji, nie skompletujemy dużej liczby atrakcyjnych melodii, czy też killerów, ale hej ten album całkiem przyjemnie się słucha. Jest bardzo rytmiczny, melodyjny i taki rzekłbym lekki w odbiorze. RUNNING WILD jak dla mnie zawsze słynął z otwarcia albumu w wielkim stylu i uważam że „Welcome To Hell” to kolejne udane rozpoczęcie krążka tej formacji. Nie jest to może największe dzieło kapeli, ale energia, swoboda, rytmika jaka panuje w tym utworze sprawia, że chce się więcej, a ciało samo poddaję się muzyce jaka się wydobywa. Riff prosty, bardziej hard rockowy, ale z zachowaniem wszelkich cech charakterystycznych dla RUNNING WILD. Słychać od razu że album będzie inny aniżeli „Victory” i że nie będzie tutaj już tak ciekawe rozplanowanych i złożonych partii gitarowych jakie można było usłyszeć za czasów Thilo i brak jego obecności jest słyszalny. Kolejny mocnym punktem na albumie jest „Soulstrippers” który o dziwo pod względem riffu nieco ostrzejszego, nieco toporniejszego utrzymanego w średnim tempie przypomina mi pewną kompozycję z „Black hand Inn”. Riff prosty, może daleki od tych z starych albumów, ale lekkość i hard rockowy łatwo wpadający w ucho refren potrafi umilić czas. Zespół nie zwalnia tempa i już na pozycji 3 znajduje się kolejna mocna kompozycja, a mianowicie „The Brotherhood” , który jest jedną z najdłuższych kompozycji na albumie. Co ciekawe jest to jedna z niewielu kompozycji która tak jasno, przejrzyście identyfikuje się z przeszłością zespołu. Utwór bardzo melodyjny, ale co ciekawe jest bardziej złożony, bardziej urozmaicony i daleki od tych prostych i przewidywalnych kompozycji, których tutaj całkiem sporo. Kompozycja bardzo piracka, a przynajmniej taki klimacik zapewnia wciągający podniosły refren, taki w starym stylu, a także precyzyjne, finezyjne, zagrane z niezłym wyczuciem solówki, które bez wątpienia można zaliczyć do tych najlepszych jakie ostatnio trafiały na albumy RUNNING WILD. Po tak mocnym wejściu było jasne, że trzeba sprzedać kilka słabszych utworów. No wymienię te bardzo hard rockowe kawałki, które są upchnięte w strukturę RUNNING WILD. Śmiało to słychać w luźnym „Crossfire” z chwytliwym refrenem, w przesiąkniętym AC/DC „Detonator”. W tym „wybornym” gronie znajduje się też nieco rozlazły „Unation”, który ma bardzo podniosły, taki piracki, no taki typowy dla tego zespołu refren. Szkoda że pomysł co do warstwy instrumentalnej już tak nie zachwyca. I w podobnej hard rockowej koncepcji jest utrzymany zadziorny „Dr Horror” który wyróżnia się bardzo prostym i łatwo wpadającym riffem. Do moich ulubionych kompozycji oprócz wcześniej wspomnianych 3 pierwszych utworach zaliczam również dynamiczny będący przejawem geniuszu, który był znany na starych albumach czyli „Siberian Winter”. Znów kawałek poświęcony Rosji, ale tutaj w końcu mamy atrakcyjny riff, melodie, utwór jest złożony, ma odpowiedni klimat i co ważne energię i dynamikę której brakuje pozostałym utworem. Z wyjątkiem oczywiście takie pirackiego songa jak „Pirate Song” który również śmiało mógłby zdobić jakiś wcześniejszy album. Szkoda że Rock'n Rolfa był w stanie stworzyć tylko parę takich petard. Gdyby taki był cały album to pewnie nikt by nie zwracał uwagę na automat, i sztuczne brzmienie. Na koniec zostawiłem sobie równie ciekawą kompozycję, a mianowicie nieco epicki „The ghost”, który jest najbardziej złożoną kompozycją od czasu „Genesis”. Nie pojmuję jak można pisać, że utwór jest monotonny, jest zbyt długi i takie tam. Jest przecież tutaj kilka rozmaitych motywów, melodii i ciekawie został zastosowany motyw arabski w ramach stylu RUNNING WILD. Solówki również bardzo udane, a najbardziej co mnie urzekło to wszelkie przyspieszenia. Kolejny udany kolos i o wiele milszy dla ucha aniżeli „The War”. Co ciekawe, bardziej udane pomysły, bardziej w stylu RUNNING WILD z „Black hand Inn” trafiły na płytę w postaci bonusu, tak więc jak ktoś nie słyszał to niech się zapozna z „Powerride” i „Faceless”. „The brotherhood” może nie jest najmocniejszym albumem zespołu i właściwe wszelkie argumenty przemawiają za tym, że jest to najgorszy album Niemców, to jednak z czystym sercem przyznaję się ze lubię wracać do tego albumu, lubię słuchać, lubię poczuć się bardziej swobodny a ten album tego mi dostarcza. Najgorszy album RUNNING WILD, ale nie jeden zespół heavy metalowy chciałby nagrywać tak słabe albumy jak ekipa Rolfa Kasperka. Ocena: 7.5/10

czwartek, 26 stycznia 2012

RUNNING WILD - Victory (2000)

Na wstępie uzgodnijmy, że mam słabość do niemieckiej formacji RUNNING WILD i zapewne nie potrafię krytycznie spojrzeć na ten zespół, ale kiedy ludzie, w sensie słuchacze ich płyt piszą, że następca genialnego „The rivarly” czyli „ Victory” jest słaby, że jest tak zwanym kryzysem wieku średniego to zaczynam się zastanawiać czy niektóre osobniki przypadkiem nie są zbyt krytyczne w stosunku do tej formacji. Zgadzam się, że zespół nie nagrał tak genialnego tworu jakim był „The rivarly” , zgadzam się że automat perkusyjny w postaci Angello Sasso który zastąpił Jorga Micheala zabił naturalność, zgadzam się że styl gdzieś też dostał jakby lekkiej dywersji, ale materiał jest tak jak zawsze dynamiczny, melodyjny, pełen wigoru, dalej są te charakterystyczne melodie dlatego zespołu, no i te podniosłe hymnowe wręcz refreny.   Ciekawe jest to, że RUNNING WILD momentami gra tutaj wręcz jakby nieco bardziej w typowym heavy/.power metalowym stylu, gdzież zacierając swoją tożsamość, ma się nawet wrażenie, że gdzieś podwiewa tutaj era pierwszych płyt. Można zarzucić brak ładnej okładki, można zarzucić brak świeżości,  można zarzucić brak takiej różnorodności, ale nie można odmówić „Victory” energii, a przede wszystkim melodyjności i przebojowości, która czasami jest wspierana przez taki wspomagacz jak komercja, która daje o sobie znać w przeróbce utwory THE BEATLES a mianowicie „Revolution”.Utwór pełen luzu, rytmiczności i co ciekawe tutaj mamy ukazane to co liczy się na tym wydawnictwie, a mianowicie melodyjność. Ta sama myśl przychodzi kiedy słucham rockowego, nieco jakby nie w stylu RUNNING WILD „When Times Runs Out”.  Skoro mowa o odbieganiu od standardów RUNNING WILD to myślę, że śmiało można tutaj wymienić dynamiczny otwieracz „Fall Of Dorkass”. Perkusyjne otwarcie tutaj jest dość nie typowy dla kapeli Kasperka i właściwie w połączeniu z riffem i motoryką to na myśl przychodzi mi choćby JUDAS PRIEST. Wymieszane to z genem RUNNING WILD dało w efekcie ostry, przebojowy otwieracz, który stanowi grupę najlepszych utworów. Jeśli już takim wytaczamy najcięższe działa, to śmiało można zdradzić tajemnicę że album ciągną do góry takie speed/power metalowe petardy jak „Timeriders” będący miksturą albumów „The Rivarly” i „Masquverade”. Drugim udanym tego typu utworem jest „Return Of The Gods” z kolejnym popisem umiejętności Thilo Hermenna, który jest autorem tego kawałka. Trzeba przyznać, kompozycja udana pod względem technicznym jak i wyrachowanych partii gitarowych. Dobra jeśli już tak słodzę, to dokończę listę moich ulubieńców. Ciekawie wyszedł instrumentalny „The Final Waltz” robiący za najspokojniejszy utwór na płycie, przygotowując słuchacza jednocześnie do podniosłego „Tsar” będący jedynym przejawem epickości na albumie. Kompozycja nie tylko podniosła, nie tylko złożona z różnych motywów, nie tylko przyozdobiona różnymi smaczkami jak choćby atrakcyjną partią perkusyjną w części środkowej, ale też bogata pod względem lirycznym, opisująca historię rosyjskiej dynastii Romanów. Czy tylko ja słyszę podobieństwo do „War And Peace”? Najbardziej pirackim utworem na albumie jest bez wątpienia luzacki, rytmiczny „The Hussar” z ciekawie rozplanowaną sekcją rytmiczną. Zanim omówię najlepszy utwór z tego albumu, chciałbym zwrócić uwagę że tradycyjnie znalazło się też kilka kompozycji utrzymanych w średnim tempie jak choćby nieco jednostajny „Into the Fire”, rockowy „The Guardian”, czy też typowym utwór heavy metalowy jaki nie raz RUNNING WILD nam serwował. Nie da się ukryć, że to właśnie te kompozycje stanowią klasę średnią tego albumu i gdyby tak zamienić ja na takie kawałki jak mój ulubiony z tego krążka - „Victory” to na pewno nie jeden słuchacz by zachwalał ów materiał. Piractwo pełną parą i do tego jest to kawałek z zachowaniem tradycji RUNNING WILD. Porywający i dość oryginalnie brzmiący riff, pędząca, urozmaicona sekcja rytmiczna, atrakcyjne solówki, oddające to co najlepsze w muzyce heavy metalowej. Niech sobie wszyscy gadają ja uznaję ten utwór za jeden z ich najlepszych w ich całej historii. Bardzo solidny album, a przede wszystkim bardzo melodyjny. Warto znać, choćby dla tych paru jakże interesujących kompozycji. Ocena : 9/10

RUNNING WILD - The Rivalry(1998)

Lata 90 dla RUNNING WILD to bardzo udany okres dla tej formacji, nie wiele gorszy niż złote lata 80. Ten magiczny okres piracka bandera Rolfa Kasperka postanowiła zakończyć w wielkim stylu, wydając kolejne jakże ważny w karierze zespołu album zatytułowany „The Rivalry”, który bez problemu można uznać za ostatnie wielkie osiągnięcie tego zespołu. Krążek został nagrany w tym samym znakomitym składzie, ale tym razem już mamy inną wytwórnię, a mianowicie GUN records. Co ciekawe zespół właściwie podtrzymał tradycję, nie  pokusił się o jakieś eksperymentowanie, tak więc słychać tradycyjny RUNNING WILD, tą rytmiczność, melodyjność, konstrukcję utworów, choć są pewne smaczki, które czynią ten album innym od poprzedniego. Nie ma już takiego pędzenia do przodu, nie ma tej dzikości, mroku. Jest za to duży nacisk na precyzję, na technikę, a także na zróżnicowanie. I pod tym względem mamy podobieństwo z choćby „Black hand Inn”. Co ciekawe album poniekąd jest częścią, trylogii która opowiada o walce dobra ze złem. Znów sporo tematyki politycznej, mniej piractwa a więcej tematyki wojennej. Sporo kwestii pozostało nie zmienionych. Andreas Marschall po raz kolejny narysował okładkę i trzeba przyznać że jest to ostatnia udana okładka tej kapeli. Również kwestii brzmienia dalej mamy prawdziwą rozkosz dla uszu, każdy dźwięk jest tutaj soczysty i wyostrzony, no ale Rock'n Rolf już w tym trochę siedzi. Również nie zmienił się fakt, że Kasperek odpowiada niemalże za całe komponowanie.  Co poza tematyką, pewnymi smaczkami odróżnia ten album od poprzednich to również fakt, że zespół po raz pierwszy pozwolił sobie na album trwający nie całe 70 minut. Album jak na ten zespół jest długi, zróżnicowany i zawiera sporo epickich, wręcz marszowych songów. Niczym rozpoczęcie wojny jest instrumentalny „March of the Final Battle” i co by nie gadać jest to ostatnie intro RUNNING WILD, może nie tak porywające, nie tak energiczne jak te wcześniejsze, ale tak samo melodyjne i tak samo przesiąknięte odpowiednim klimatem, w tym przypadku wojennym. Wszystko jak zwykle przeradza się w melodyjny, przebojowy kawałek tym razem jest to „The Rivalry”, który brzmi jak zagubiony kawałek „Black Hand Inn” z tym, że mniej toporny, bardziej soczysty. Tutaj mamy definicję stylu RUNNING WILD, ten rozpoznawalny wydźwięk gitar, ten podniosły refren i atrakcyjne dla każdego wielbiciela urozmaiconych, złożonych partii gitarowych solówki. Trzeba przyznać, że album jest zdominowany przez utwory utrzymane w średnim tempie i to poniekąd też przybliża ten album do „Black Hand Inn”. Weźmy taki „Kiss of death”, taki przewidywalny, taki mało porywający, taki można rzec znajomo brzmiący, ale w tej sprawdzonej strukturze się odnajduje. A odrobina hard rockowego zacięcia daje kawałkowi całkiem niezłego luzu. W podobnej formie utrzymany jest również zadziorny „Resurection”, który jest strasznie rytmicznym kawałkiem. Prostota wydziera się też z zadziornego „The Poison”, czy melodyjnego „Man On The Moon”. Oczywiście nie zabrakło też mocniejszych akcentów w postaci speed / power metalowej jazdy bez trzymanki a taką uświadczymy w rozpędzonym „Firebreather” który spokojnie mógłby ozdobić album „Masquverade”, również świetnie tutaj wpasowuje się w tą strukturę melodyjny „Adventure Galley” będący popisem umiejętności gitarowych Thilo Hermenna. Jeden z najlepszych motywów gitarowych RUNNING WILD ostatnich lat. Śmiało można tutaj też wymienić przebojowy „Agents Of Black”, który mi się kojarzył z „The privatear” i to zapewne przez ich podobną złożoność. Ozdobą tego albumu i właściwie czynnikiem który go wyróżnia jest pokaźna liczba długich kompozycji. Tym razem dostaliśmy 4 długie utwory, utrzymane w średnim, marszowym tempie.  Pierwszym z nich jest „Return Of The dragon” mający sporo wspólnego choćby ze słynnym „Battle Of waterloo”. Tak więc jest to miłe wehikuł czasu. Pisałem na początku swojego wywodu że piractwo tutaj jest w mniejszości, co nie oznacza że go nie ma wcale. Niech dowodem będzie przepiękny” Ballad Of William Kidd” opowiadającym o najokrutniejszym piracie XVII w. Sama kompozycja jest bogata w różne atrakcyjne motywy i sprawdzone smaczki. Najsłabiej wypada z tych kolosów bez wątpienia „Fire & thunder” który jest jakby bez cech RUNNING WILD i najbliżej mu do „Fight The Fire of hate”. Całość zamyka epicki, momentami rycerski „War And peace” oparty na powieści „Wojna I pokój”. Można rzec nowe spojrzenie na muzykę RUNNING WILD nie zdradzające przy tym jego korzeni. Utwór jest rozbudowany i można wyłapać sporo ciekawych motywów, jak choćby ten nieco przekształcony pod koniec utworu. Co ciekawe na następnym albumie dostajemy identyczny utwór - „Tsar”. Bardzo zróżnicowany i co ważne równy materiał. Nieco odświeżona formuła, kilka drobnych kosmetycznych zmian, zachowując przy tym swój charakterystyczny styl. To pozwala zachować starych fanów i przyciągnąć nowych.. Album jest dopieszczony pod każdym możliwym względem, a to technicznym a to kompozytorskim. Jeden z najlepszych albumów RUNNING WILD który zamyka złoty okres zespołu. Ocena: 10/10

poniedziałek, 23 stycznia 2012

RUNNING WILD - Black Hand Inn (1994)

Jednym z nie wielu albumów RUNNING WILD, który nie wszedł mi od razu był „Black Hand Inn”. Do dziś ciężko mi jest określić co było powodem, toporny wydźwięk, czy to w jaki sposób brzmiały poszczególne partie. Ciężko to zrozumieć, gdyż całościowo jest przecież przebojowo i melodyjnie. Było minęło. Ważne że uważam ten album za jeden z najlepszych w karierze RUNNING WILD. Album jest dopieszczony pod względem wizualnym (najlepsza okładka RUNNING WILD), a także pod względem audialnym. Bardzo wyraziste, rasowe niemieckie brzmienie do tego bardzo duże przywiązanie zespołu do techniki. Pod tym względem jest to chyba jeden z najbardziej wyrazistych albumów tej niemieckiej formacji. Wraz  z „Black Hand Inn” przyszły kolejne zmiany, pojawił się Thilo Hermann i Jorg Micheal, co ciekawe w tym czasie zaczęła działać alternatywna wersja RUNNING WILD, czyli X- WILD tworzony przez byłych muzyków RUNNING WILD. Album choć jest tak samo genialny co „Pile Of Skulls” to jednak się różni od niego. Tutaj jest nieco toporniej, jakby mniej piracko, mniejszy nacisk jest na melodie co na tamtym albumie. Oczywiście tak jak przystało na ostatnie albumy tej formacji, wszystko zaczyna klimatyczne intro, a mianowicie „The Curse” i to jest jedno z najlepszych intr tej kapeli. Jest dynamika, jest gdzieś powiew pirackości do tego można się delektować idealną współpracą Kasperka z Thilo Hermannem, który wg mnie jest lepszym gitarzystą aniżeli Axel Morgan. Przede wszystkim jest lepszym technicznie muzykiem. Na każdej płycie musi być jakiś wielki przebój, który podbija serca fanów, który rozgrzewa scenę podczas koncertów. „Black Hand Inn” to jeden z tego typu utworów. Piractwo i melodyjność kojarzą się z „Pile Of Skulls”, choć tutaj jest ta niemiecka szkoła heavy metalu i jest też nacisk na bardziej techniczne granie. Każda partia jest tutaj wyważona i przemyślana. „Mr. Deadhead”  to nieco ostrzejszy utwór, oparty na rozpędzonym riffie i banalnym refrenie. Niby jest to wszystko do czego przyzwyczaił nas zespół, to jednak jest jakby ciężej,bardziej topornie, bardziej niemiecko.  Dziwne jest to że kolejny utwór tj „Souless” brzmi jak poprzedni tylko w zwolnieniu. Koncertowy hymn RUNNING WILD i się nie dziwię. Zadziorność w sekcji rytmicznej i przebojowość w refrenie. Numer jeden to dla mnie cały czas singlowy „The Privatear” i to chyba ze względu na jego dynamikę, złożoność i nie przewidywalność. Solówki tutaj przechodzą wszelkie granice, a refren też iście piracki. Utwór bardzo rytmiczny i melodyjny, a także bardzo lekki i radosny. Tutaj już nie ma takiej toporności. Tak dotarliśmy do pierwszego kolosa na tym albumie, a mianowicie „Fight The Fire Of hate” który jest nieco w innym stylu aniżeli dotychczasowe kompozycje. Bardziej true metalowy, bardziej podniosły i jakby zakorzeniony w MANOWAR. Kolejnym moim ulubiony kawałkiem z tego albumu jest „ The Phanthom of Black hand Hill” który jest kolejnym pirackim hymnem na tym krążku. Co jest godne tutaj uwagi słuchacza to urozmaicenie i złożoność melodii i całej konstrukcji. Riff niby niczym nie wyróżniający się, niby typowy dla tego zespołu, ale jest ta piracka swoboda i radość, do tego dochodzi bojowy refren. Bardziej jakby rockowym kawałkiem jest „Freewind Rider” i tutaj mamy ciekawą przeplatanką sekcji rytmicznej i wokalu Rolfa. Przebój jak się patrzy i kolejny piracki hymn Thilo Hermann i okres jego bycia w RUNNING WILD dostarczył zespołowi sporo szybkich, pełnych energii i ognia petard. To właśnie za jego służby zespół dorobił się pokaźnej liczby szybkich utworów. Także fani takiego „Riding The storm” z większym zainteresowaniem posłuchają takiego „Powder & Iron”. Niczym nie ustępuje też „Dragonmen” który przykuwa uwagę swoim luzackim wydźwiękiem. Na „Pile Of Skulls” był „Treasure Island” tutaj mamy „Genesis”, który jest jeszcze dłuższy, jeszcze bardziej urozmaicony,  bardziej złożony, bardziej epicki, ale tak samo przemyślany i tak samo energiczny. Nieskończone złoże chwytliwych melodii i atrakcyjnych, pirackich motywów. Ale tak można napisać o całym albumie. Arcydzieło, niepowtarzalne dzieło jednego z najlepszych zespołów heavy metalowych. To jest właściwie rzadkie zjawisko, żeby zespół był w tak długoletniej wysokiej formie. Zadziwiające jest to z jaką łatwością nagrywają oni genialne albumy, które dostają same wysokie noty. Niestety kiedy odejdzie Thilo Hermann i Thomas Smuszyński, wszystko zacznie się sypać. Co ciekawe nie na tyle, żeby sięgnąć dna. Czyżby dryfujący statek „RUNNING WILD” jest nie zatapialny? Co do „Black Hand Inn” jest to jeden z ich najlepszych albumów i można śmiało brać w ciemno. Ocena: 10/10

RUNNING WILD - Blazon Stone (1991)

Koniec lat 80 niemiecka potęga RUNNING WILD rozrasta się w siłę. Seria genialnych albumów, które na zawsze się wpisały w kanion muzyki heavy metalowej. Ciężki, surowy „Under Jolly roger”, piracki, melodyjny „Port royal” i słynny „Death Or Glory”, który ukazał zespół ze strony bardziej urozmaiconej. Co mogło popsuć tą niekończącą się opowieść o wielkim, niepokonanym RUNNING WILD? Zmiany personalne. Nie zawsze, ale jednak potrafią one naruszyć pewną harmonię, potrafią wprowadzić zamieszanie, niepewność. Choć bandera Kasperka to jeden z nie wielu przykładów, gdzie kto by się nie przewinął w zespole, jakie zmiany by nie zaszły, to i tak RUNNING WILD to przetrzyma nie tracąc swojego charakteru, potencjału. Czemu? Bo RUNNING WILD to Rolf Kasperek. Cały mózg operacji, który nadaje całości odpowiedniego charakteru, który odpowiada za 3 podstawowe elementy. Śpiew, gitara, do tego komponowanie. Po wydaniu słynnego „Death Or Glory” grupę opuścił Majk Moti, jego miejsce zajął Axel Morgan, zaś nowym pałkarzem został AC, który okazał się najbardziej utalentowanym perkusistą tego zespołu. Jego partie są zróżnicowane, dynamiczne, pełne finezji i polotu, to nie tylko walenie dla hałasu. Czysta poezja. Co ciekawe radzi sobie on także skomponowaniem. Nowy skład, mogłoby się wydawać nowe horyzonty. „Blazon Stone” który ukazał się w 1991 r to właściwie album nieco inny aniżeli „death Or Glory” choć bliźniaczo podobny do niego pod wieloma względami. A to pod względem nieco tajemniczego brzmienia, pod względem urozmaicenia. Również pomysł na niektóre utwory brzmi niczym pomysł z poprzednika. Otwarcie tytułowym „Blazon Stone” kojarzy się oczywiście z „Riding The storm”. Melodyjne wejście polane pirackim sosem, przypomina do bólu to z wyżej wymienionego kawałka i co ciekawe również jest połączone z właściwym już utworem. Nie muszę chyba dodawać, jak ważny jest to utwór dla tego zespołu. Już tutaj można się przekonać, jak ogromny wpływ na dynamikę i zróżnicowanie ma AC. Również Jens Becker odcisnął swoje piętno na tym jak brzmi tutaj RUNNING WILD. Melodyjny, porywający riff, kołyszący refren i popisy gitarowe to cechy które oddają charakter tego kawałka. Zmiana tempa, zmiana szybkości, na zadziorność, wręcz nieco rockowe podejście i mamy „Lone Wolf”. Wszystko co najlepsze w tym zespole usłyszymy tutaj. Prosty, aczkolwiek bardzo atrakcyjny riff, brzmienie gitary, piracki refren. Nie zabrakło też bardziej epickiego kawałka, gdzie są momenty porywające, jak i podniosłe. „Slavery” nie jest tej klasy co „Battle Of waterloo” ale nie jest też jakimś wypełniaczem. Co tutaj jest godne uwagi to współpraca i umiejętności Axela Morgana.  Jak wspomniałem AC również radzi sobie z komponowaniem i jego utwór „Fire And Ice” to naprawdę solidna kompozycja, tak bym powiedział z pazurem. Jak najlepiej wypromować album? Wybierając na singiel jeden z najlepszych kawałków na płycie. „Little Big Horn” na to miano bez wątpienia zasługuje. Co mnie urzekło w tym kawałku to takie radosne, luzackie podejście. Świetnie dopasowany refren, który oddaje cały piracki charakter RUNNING WILD. Podobieństwo z „Death Or Glory” da się wyłapać w instrumentalnym„Over the Rainbow” a także w jednym z moich ulubionych utworów na „Blazon Stone” czyli „White Masque”. Są konie które pojawiły się na poprzednim albumie, a muzycznie słyszę zaloty do „Marooned”. Słabo wypada wg mnie „Rolling Wheels” który jest autorstwa Beckera. Toporność, mało atrakcyjny riff i sporo tutaj zapożyczeń z „Branded And exiled”. Już bardziej odpowiada mi jego inna kompozycja, a mianowicie „Straight To hell” który jest najbardziej rozpędzoną i złowieszczą kompozycją na albumie. Jednak to brzmi jak zagubiony utwór z dwóch pierwszych albumów. „Heads Or Trails” brzmi jak zmieniona wersja „Chains And Leather”. Do najlepszych kompozycji na „Blazon Stone” śmiało zaliczam też melodyjny „Bloody Red Rose” i radosny „Billy The Kid” będący jednym z najbardziej pirackich utworów RUNNING WILD.  Album brzmi jak kontynuacja „Death Or Glory” choć nie tej klasy i znów da się wyłapać pewne kosmetyczne zmiany. Zmiany personalne oczywiście nie wpłynęły na styl czy na poziom, dalej mamy ten charakterystyczny piracki RUNNING WILD. Wg mnie zabrakło pomysłu na równy materiał.  Ocena: 9/10

RUNNING WILD - Branded And Exiled (1985)

RUNNING WILD po wydaniu „Gates of Purgatory” może nie zdobył jeszcze tak szerokiej rzeszy fanów co w okresie piractwa, ale jakoś to Rolfa Kasperka nie przygnębiło i na nagrał właściwie niemal identyczny album zatytułowany „Branded and Exiled”. Dokonano drobnej zmiany na stanowisku gitarzysty gdzie Geralda Wernceke który skupił się na działalności pozamuzycznej, obecnie podbija serca starych fanów za sprawą zespołu THE GATE , a w jego miejsce pojawił się jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów RUNNING WILD, a mianowicie Majk Moti. Choć trzeba przyznać, że trzeba było jeszcze trochę poczekać na jego popis umiejętności. Co ciekawe mamy zmianą personalną, a muzycznie nie ma większych różnic. Klimat podobnie mroczny, zresztą jak teksty, nawet brzmienie jest identyczne. Różnica polega na tym, że jest tutaj jakby oddalenie nieco się od mrocznych, wręcz szatańskich klimatów na rzecz bardziej rycerskich, a najlepiej to słychać w takim metalowym hymnie jak „Chains And Leather”, który jest równie atrakcyjny co słynny „Prisoners Of Our Time”. Oczywiście styl, sposób grania i forma jest bez zmian, to dalej ten sam RUNNING WILD co na debiucie, choć mniej surowy to w dalszym ciągu utrzymany w średnio szybkim tempie, z dużą dawką energii, chwytliwych refrenów czy prostych łatwo w padających w ucho melodii. To że album zbytnio nie odbiega od debiutu zawdzięczamy poniekąd Kasperkowi, który jest odpowiedzialny niemal za cały materiał. Satysfakcja podczas słuchania tego albumu właściwie gwarantowana. Już od pierwszych sekund uderza w słuchacza fala uderzeniowa przesiąknięta niemiecką tradycję w postaci „Branded And Exiled”, który idealnie się sprawdza w postaci koncertowego pobudzenia ludzi. Skoro na debiucie wszystko było ok, to po co kombinować, skoro można podać to jeszcze raz ograniczając się do drobnych zmian, czyli innej melodii i refrenu. Rozpędzony „Gods of Iron” czy porywisty „Realm Of Shades” to przykłady utworów, które spokojnie mogłyby się znaleźć na poprzednim albumie. Podobna konstrukcja, podobna melodyjność, wydźwięk, nawet tak samo rozplanowane solówki. Otóż solówki to coś co pozwoliło przetrwać RUNNING WILD w tej mało oryginalnej formie. To właśnie umiejętność wygrywania atrakcyjnych partii gitarowych, to umiejętność komponowania killerów pozwoliła przetrwać zespołowi ten początkujący okres. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych kawałków z tego krążka jest tolkienowski „Mordor” które w przeciwieństwie do reszty jest utrzymany w jednostajnym średnim tempie. Jest mrok, jest zimny klimat, a wszystko jednak nie sprawia wrażenia toporności. Kultowa dla mnie jest solówka w tym utworze i rozwiązanie podobne do „Diabolic Force” gdzie bardzo melodyjna solówka kończy kompozycje. A skoro mowa o „Diabolic Force” to podobnej konstrukcji jest bojowy „Fight The Opression” . Natomiast najsłabiej wypada mroczny „Evil Spirit” napisany przez basistę Borrisa. Pomysł na bardziej ponury, bardziej stonowany utwór udany, ale wykonanie nieco gorsze. I tak jak „Gengis Ghan” tak i „Marching To Die” zwiastuje styl jaki zespół zacznie prezentować na kolejnych albumach. Sposób w jaki został zaaranżowany przypomina to co można usłyszeć na „Under Jolly Roger”. Oprócz jasno sprecyzowanego stylu, oprócz wyrównanego i pełnego przebojów materiału, mamy też zwyżkową formę Kasperka jako wokalisty, a to dopiero początek jego szkolenia w tej dziedzinie. Drobne zmiany kosmetyczne, nieco odświeżyły formułę, nie tracąc swojego naturalnego charakteru. Jednak czy zespół byłby tak znany i popularny, gdyby tak grał cały czas? Raczej nie. Ewolucja w kierunku pirackiego stylu przysporzyła zespołowi więcej sławy i dzięki temu są dziś tak wielkim zespołem. O „Branded and Exiled” złego słowa nie mogę napisać. Ocena : 9/10

ANTHRAX - State Of Euphoria (1988)

Po wydaniu takiego albumu jak „Among The living” żaden fan ANTHRAX nie wierzył, że zespół jest w stanie wydać drugi taki album. Cóż poniekąd to jest prawda, ale z drugiej strony czy jego następca „State of Euphoria” jest gorszy? Opinie słuchaczy co do tego są już podzielone aniżeli jedno głośne jak w przypadku „Among the Living”.  A to ktoś smęci że zespół wyczerpał swoje pomysły, a to że nie ma na tym albumie takiej mocy, ani przebojowości co na „Among The Living”, hmm i się zastanawiam czy słyszałem ten sam album. Zanim skupię się na krążku, warto przytoczyć kilka istotnych kwestii. Jedną z nich było problemy Joe'a Belladony z alkoholem, ale udało mu się przezwyciężyć owe picie i imprezowanie. Innym problemem były spięcia między muzykami. „State of Euphoria” jest wg mnie jakby lżejsza i wg mnie jakby bardziej nastawiona na melodie. Fakt uleciał gdzieś może ten poziom co był na poprzedniczce, uleciał gdzieś ten klimat, ale to wciąż wielki ANTHRAX w klasycznym składzie, pełen siły, werwy i pomysłowości. Nie podlega tutaj dyskusji dopieszczona, nieco brudna produkcja czy też forma muzyków, która jest szczytowa. Kwestia zatem leży tylko po stronie materiału i jak to odbiera słuchacz. Dla jednego będzie to kiepska kontynuacja stylu poprzednika, a dla drugiego zaprezentowanie bardziej melodyjnej wersji „Among the Living” . Tak melodie odgrywają na tym albumie znaczącą rolę. Już otwierający „Be All, End All” jest tego najlepszym dowodem. Piękna, ponura melodia wygrywana przez wiolonczele  wpada bardzo szybko w ucho. Motyw ten idealnie się sprawdza na koncertach, kiedy można pobudzić publikę, tradycyjnym 'ohh”. Ten mroczny klimat szybko przeradza się w typową szarżę znaną z poprzednich dwóch albumów. Dalej mamy połamane, wyszukane melodie. Choć trzeba przyznać, że tym razem wszystko jakby bardziej przystępniejsze, melodie nie są już tak skomplikowane. Riff, może i spełniający wymogi speed/heavy metalu, ale odnajduje się on w formule ANTHRAX. Duet Dan Spitz/ Scott Ian nie poluzował, dalej potrafią pędzić do przodu. Jeden z najlepszych motywów gitarowych ANTXRAX i jedna z najlepszych solówek tej kapeli. Klasyk to mało powiedziane w przypadku tego utworu. Mówisz przebojowość i chwytliwość na myśl od razu przychodzi drugi kawałek „Out of Sight, Out of Mind”. Typowy dla tego zespołu riff, taki nieco połamany, nieco przesiąknięty punkiem i zadziornością. Album promowały dwa single. Pierwszym był „Antisocial” będący coverem zespołu TRUST. To kolejny klasyk i przykład, że zespół postanowić wyeksponować melodie na tym albumie. Zdaje to swój egzamin ponieważ, utwory bardzo szybko wpadają w ucho, a taka forma może przyciągnąć tych co mieli zawsze nie pod drodze z tym zespołem. Drugi singiel mniej komercyjny, mniej jakby rockowy, ale trzeba przyznać że nawet rozpędzony, szalony „Make Me Laugh” jest strasznie melodyjny. Sekcja rytmiczna i linia melodyjna momentami przypomina mi dokonania METALIKI. Zespół również pozwolił sobie na odrobinę bardziej złożonego grania, które słychać w 7 minutowym „Who Cares Wins”.  Typowy styl dla ANTHRAX usłyszymy również w dwóch kolejnych rasowych kawałkach. To jest w monotonnym „Now its Dark” i dynamicznym „Schism” w którym można wyczuć nutkę rockowego feellingu. Tak jak na poprzedniku były ciekawe teksty tak i tutaj mamy choćby „Misery Loves Company” związany z nowelą „Misery” Stephena Kinga. Całość zamyka dynamiczny i urozmaicony „Finale” z bardzo energicznie rozegraną solówką. Mniej klasyków zawiera ten album to na pewno, poziom muzyczny też  jest jakby o oczko niżej, ale to wciąż thrash metal w stylu ANTRAX, to wciąż muzyka na wysokim poziomie i bezapelacyjnie jest to ich jeden z najlepszych albumów. Może nie jest to drugi „Among The Living „ czy też „Persistence Of Time”, ale album można brać w ciemno, bo jest to klasyka nie tylko zespołu,ale i gatunku. Ocena: 9.5/10

KREATOR - Renewal (1992)

Na kolejny album przyszło czekać 2 lata. I w sumie choć jest to okres spory to jednak na albumie Renewal ma wrażenie jakby zespół zrobił krok w tył zamiast do przodu. I to praktycznie pod każdym względem Pierwsza rzecz to okładka,no nie podoba mi się, jakby sprzeczna z stylem zespołu. Kolejną rzeczą jest produkcja albumu- też pozostawia sporo do życzenia, niby powrót do surowości ,ale jednak mi to nie  pasuje z tym co słyszę. Po trzecie ,choć ten sam skład zespołu to jednak nie chce się wierzyć bo jest totalny spadek formy .Głównym podejrzanym w tym aspekcie jest oczywiście Petrozza ,która niesamowicie męczy się z kompozycjami , już na samym wstępie mam wrażenie jakby to śpiewał inny wokalista, no nie powalił też Ventor,który tutaj wali w gary jakoś bez życia, brzmi to jakoś sztucznie. Idąc dalej album jest nie równy i słabszy jeśli chodzi o poziom wykonania.

Album otwiera jeden z lepszych utworów na płycie Winter Martyrium,ale i tak to nie jest utwór na miarę poprzednich kompozycji otwierających,ot co dobry utwór.
Kolejnym dobrym utworem jest Brainseed, taki ostry i zarazem najmocniejszy kawałek na albumie .I należy tez wymienić w ramach udanych kompozycji Zero to None i to byłoby na tyle jeśli chodzi o dobre utwory, reszta mnie nudzi ,niczym nie przykuły mojej uwagi, za dużo eksperymentowania z takimi gatunkami jak Industrial czy tez hardcore. Nie podoba mi się takie oblicze zespołu, zatracili tutaj to wszytko za co ich tak ceniłem. Tożsamość na rzecz rozwoju muzycznego to wg mnie kiepski interes, który mógł kosztować zespołu sporo.

Renewal to dla mnie jeden z ich słabszych albumów, dużo eksperymentowania , mało samego kreatora, słaba forma muzyków, nie równość i duża liczba nudnych utworów które porażają brakiem pomysłu ,brakiem dopracowania ,szkoda bo zespół potrafi nagrać świetny album o czym mieliśmy okazję się przekonać za sprawą Coma of Souls. Ocena 5/10

niedziela, 22 stycznia 2012

FEAR OF GOD - Within The Veil (1991)

Dawn Crosby to jeden z najbardziej intrygujących kobiecych wokali jakie było mi dane słyszeć. I owa wokalistka najbardziej znana jest z thrash metalowej kapeli FEAR OF GOD, która została założona z jej inicjatywy w 1989r. Kto wie jakby się potoczyła kariera zespołu, gdyby nie śmierć wokalistki. Kto wie czy nie byłby to jeden z oryginalniejszych zespołów. I tu zbliżamy się do kolejnej kwestii a mianowicie czy faktycznie mamy do czynienia z thrash metalem? No właśnie, gdzieś tam pewne elementy można wychwycić, ale tutaj mamy raczej psychodeliczne granie oparte na ponurym, mrocznym, przygnębiającym klimacie, wymieszanym z elementami czysto doom metalowymi. To w połączeniu z prawdziwymi tekstami, ocierającymi się o mrok i depresyjne podejście do życia sprawia, że muzyka jest jedną z mroczniejszych. Ten klimat zostaje też wyeksponowany za sprawą dość oryginalnie brzmiącej wokalistki Dwan Crosby, której umiejętności sięgają wyżej niż tylko czyste śpiewanie, niż wrzaski , ale sięgają do bardziej teatralnego podejścia, gdzie np. recytuje zamiast śpiewać. Nabiera to wszystko niezwykłego klimatu i oryginalności. Pod względem muzycznym i aranżacyjnym mamy do czynienia z naprawdę technicznym graniem i jak na owe czasy bardzo nowoczesnym. Jest brutalność i negatywny ładunek emocji. To z kolei przedkłada się na to że muzyka jaką prezentuje ten zespół na debiutanckim albumie „Wihin The Veil” nie trafi do każdego, nie każdy ja odbierze w ten sam sposób, nie każdy ją pewnie zrozumie. I właściwie wszystko w rękach słuchacza. Tak więc myślę, że po tym fragmencie każdy powinien zaprzestać czytać moje narzekania i powinien we własnym zakresie posłuchać tego dość nie typowego materiału. Wszystko zaczyna się tak jak powinno a więc od mocnego uderzenia w postaci „All That Remains” i tu już można się przekonać, że nie będzie to typowy thrash metal z tamtych rejonów i że tak w ogóle thrashu tutaj za wiele nie ma. Jest sporo zwolnień, ponurego klimatu i urozmaicenia. Można się w tym wszystkim zgubić, gdyż nie ma jednego tempa, nie ma jednej linii melodyjnej. Początkowo była fascynacja i zauroczenie, a owy wstęp napawał optymizmem, zwłaszcza wokal był tym elementem najbardziej przekonującym. „Betryed” jest jakby zbyt rozciągnięte i zbyt nijakie, szkoda że dopiero pod koniec zaczyna się coś dziać. Moim ulubionym utworem jest “Diseased” a to z tego względu, że jest większy nacisk na energię, na dynamikę, jest w końcu prawdziwa demolka, a wolne momenty stanowią tutaj mniejszość.  Również pierwszy raz uświadczyłem atrakcyjną solówkę, która nadaję odpowiedniego smaku kawałkowi. „Drift” to kolejna ciekawa kompozycja, a to z tego względu że jest bardzo nastrojowy utwór i znów mamy do czynienia z dobrze rozplanowaną solówką.  Równie okazale się prezentuje „Love's death” który ukazuje walkę cierpienia z mrokiem, podoba mi się nastrój jaki panuje na tym utworze. Jest to też jeden z nie wielu kawałków, który pozbawiony jest nie potrzebnych zwolnień. Jeśli ktoś ceni sobie warstwę liryczną to powinien się wsłuchać i wczytać w „Red To Grey” który opowiada o koleżance Crosby, który  wyniku poparzenia roztopionym żelazem popełniła samobójstwo. Cała płyta jest utrzymana w podobnym klimacie i na dłuższą metę potrafi to zmęczyć. Wszystko brzmi bardzo oryginalnie, dość nie typowo i ciężko określić to z czym mamy do czynienia. Thrash metalem tego bym nie nazwał. Jest nacisk na ponury, pełen negatywnej energii klimat , jest nacisk na technikę i pomysłowość. Ale to sprawia że muzyka nie jest łatwa w odbiorze i tylko prawdziwi smakosze muzyki metalowej, prawdziwi poszukiwacze nie tuzinkowej muzyki docenią w pełni ten materiał. Osoby takie jak ja, które pędzą za każdą łatwo wpadającą melodią, za każdym chwytliwym refrenem gdzie liczy się szybkość, czasami agresja nie mają tutaj czego szukać. A każda minuta spędzona z tym albumem, tylko uświadamia, że to muzyka ambitna i nie dla kogoś takiego jak ja. Doceniam i podziwiam, ale na tym kończy się moja fascynacja tym zespołem. FEAR OF GOD wydał jeszcze jeden album, a działalność zespołu zakończyła się wraz z śmiercią wokalistki w 1996 roku. Ocena: 4.5/10

DARXON - Killed In Action (1984)

Dla fanów niemieckiego tradycyjnego heavy metalu spod znaku ACCEPT, U.D.O, czy też wczesnego RUNNING WILD, GRAVESTONE  mam coś w sam raz. Założony w 1983 roku kapela, która udała się w trasę koncertową z ZED YAGO, w której występował Thomas Smuszyński znany później z takich kapel jak UDO, RUNNING WILD. O jakim zespole mowa ? DARXON.  Zespół właściwie cały czas zmieniał swój skład i jedynym stałym nie zmiennym ogniwem zespołu był wokalista Massiom De Matteis , który mieści się ze swoją manierą i stylem śpiewania w kategoriach rasowego niemieckiego wokalisty. Również w kategoriach niemieckiego metalu, który charakteryzuje się topornością, takimi kwadratowymi melodiami śmiało można przypisać całej warstwie instrumentalnej, zwłaszcza partiom gitarowym wygrywanym przez Markusa Szarta. Proste, mało urozmaicone, mało porywające partie, czyli wszystko w rodzinie zostaje. Nawet brzmienie jest typowe dla niemieckiej sceny metalowej. Słuchając materiału też idzie wyczuć tą solidność , które zawsze będzie mi się kojarzyć z tym krajem. Zespół stawia przede wszystkim na prostotę, dynamikę i zadziorność, co już na wstępie uświadamia nam „Danger Love” będący wypadkową ACCEPT, czy też WARLOCK. Znaleźć różnicę w „Smile of a Tiger” jest ciężko, bo ten utwór strasznie podobnie brzmi. „It's an Illusion” ma przynajmniej nieco bardziej hard rockowy feeling, bardziej melodyjny riff, a to sprzyja łatwiejszemu wchłonięciu kawałka. Czasami jednak zespół gra tylko bo gra, bez jakiegoś entuzjazmu, bez jakiegoś polotu i potrafi to nieco uśpić czujność słuchacza. Tak właśnie jest z „Body Talking”. Po kilku monotonnych utworach zespół w końcu wrzuca drugi bieg i przyspiesza w „Killed In Action” dając pokaz energicznej solówki, która pobudza do życia. Bez wątpienia jeden z najlepszych kawałków na płycie. Skoro mowa o najlepszych utworach to śmiało można tutaj wymienić dynamiczny „Burning” czy taki „Stormbringer” gdzie jest taki dość znany motyw, jest nieco true metalowe zacięcie i bez wątpienia jest to najbardziej urozmaicona i najbardziej wyróżniająca się kompozycja obok „Killed In Action”. Niestety reszta potrafi nieźle zamulić przez swoją prostotę i mało różniące się między sobą riffy, czy linie melodyjne. Całościowo jest to solidny album, ale gdy się weźmie pod uwagę wszystkie możliwe czynniki to wychodzi że album jest przeciętny, bez jakieś wizji. Niestety ale taka jest prawda, jest to niemieckie granie w wersji łagodnej. Płyta kierowana dla zapalonych fanów niemieckiego heavy metalu. Ocena : 5/10

VANADIUM - A Race With the Devil (1983)

„Włoski DEEP PURPLE” to określenie które często było przypisywane włoskiej kapeli VANADIUM. Owy zwrot nie mijał się wiele z prawdą, bo muzyka tego zespołu opierała się heavy metalu wymieszanym z hard rockiem lat 70, a także z pewnymi elementami charakterystycznymi dla NWOBHM. Kapela została założona w 1980 r i po dwóch latach zadebiutował za sprawą „Metal Rock” i to przysporzyło zespołowi rozgłos. Jednak to co najlepsze było jeszcze przed nimi. Rok 1983 światło dzienne ujrzał album numer dwa czyli „A Race With The Devil”. Tutaj mamy ukształtowany styl zespołu, który obejmuje wcześniej opisane cechy, a do tego wykazuje się większym wyrafinowaniem, większym zaangażowaniem i większym doświadczeniem muzyków w stosunku do pierwszego krążka.  To co przesądza o tym, że wiadomo że słuchamy VANADIUM, a nie jakiegoś innego zespołu, to przede wszystkim wokal Pino Scotto który odnajduje w każdej formie, a to w stonowanych, zadziornych kompozycjach, w bardziej hard rockowych, czy też w nastrojowych utworach.  Jego znakiem rozpoznawczym jest wysoka skala głosu, a także szeroki wachlarz tonacji. Stefano Tessarin to kolejny powód który przeciąga szalę entuzjazmu słuchacza na stronę VANADIUM .O tym jakie ma możliwości ów wokalista można przekonać się słuchając pięknej , nastrojowej ballady „Don't Be Looking Back” zakorzenionej w scenie brytyjskiej.  Jest to gitarzysta wszechstronny i utalentowany pod względem technicznym, jak i rytmicznym. Nie brakuje mu też pomysłów co do chwytliwych, ambitnych, pełnych polotu riffów jak choćby te w rozpędzonym „Outside of Society” który ma sporo wspólnego z IRON MAIDEN z albumu „Killers”.  Również jeśli chodzi o szybsze tempo i bardziej szalone zagrywki gitarowe to na wyróżnienie zasługuje „ A race With The devil”. Czasami po prostu słychać zakorzenieniu w hard rocku spod znaku AC/DC, czy KROKUS tak jak choćby w „Get Up Shake Up”. Rugerro Zanolinni to również ciekawa postać VANADIUM. Klawiszowiec który potrafi nadać utworom niezwykłej przestrzeni, klimatu i melodyjności. To właśnie jego partie uatrakcyjniły  urozmaicony „Running Wild”, czy też epicki „Russian Roulette” będący instrumentalny wulkanem. Tutaj mamy do czynienia z konfrontacją gniewu, miłości, czy też pasji. Ileż emocji dostarcza ten krótki materiał zamknięty w ośmiu kompozycjach dających łącznie nie całe 40 minut muzyki. Standard utrzymany został nie tylko w kwestii trwania albumu, ale także w nieco mało perfekcyjne brzmienie, które uwypukla najważniejsze składniki muzyki VANADIUM i podkreśla ich naturalność. Ciężko znaleźć jakieś minusy na tym albumie, tak samo ciężko wybrać najjaśniejsze momenty na albumie, bo cała płyta świeci niczym diament. Kapela jak i krążek, nie należą do tych bardzo znanych, ale to jest jeden z ich najlepszych albumów jeśli nie najlepszy. Ocena: 8.5/10

czwartek, 19 stycznia 2012

BURN - Burn (1983)

Ostatnio tak usiadłem sobie w fotelu i pomyślałem sobie posłuchałbym zadziornego, melodyjnego heavy metalu podlanego hard rockowy szaleństwem i przebojowością. Posłuchałbym sobie czegoś w stylu takich kapel jak KILLER,OZ, KROKUS, CITIES, czy tez MOTORHEAD i tak troszkę poszperał w największym źródle informacji czyli w internecie. I tak po kilku minutowej akcji poszukiwawczej trafiłem na szwedzki zespół BURN. Przemówił do mnie argument nazwy kapeli, który sugerował, że zespół potrafi podgrzać temperaturę. Przemówił do mnie też okres działania owej formacji, czyli początek lat 80, a także fakt wydania tylko jednej debiutanckiej płyty, zatytułowanej po prostu „Burn”. Zespół podobnie jak większość podobnie grających kapel opierał swój styl na dwóch ryczących gitarach, dynamicznej, czasami rozpędzonej sekcji rytmicznej no i na rasowym wokaliście który spełnia wszelkie wymogi stawiane takiej osobie. Umiejętność śpiewania w średnim rejestrze, bardziej zadziornie, stawiając przede wszystkim na moc to atut Tomasa Enklunda. Brzmienie jest typowe i niczym się nie wyróżniające od innych płyt heavy metalowych z tego okresu. Słuchając materiału, też ciężko przypisać jakieś bardziej unikatowe cechy. Trzeba jednak przyznać, że zespół nie miał pomysłu co do otwieracza bo „Gates Of Hell” początkowo nie robi większego wrażenia na słuchaczy. Średnie, nieco ospałe tempo, oklepany i banalny riff który jest zakorzeniony w tradycji niemieckiego heavy metalu. I najlepiej wypada w tym utworze łatwo wpadający w ucho refren. Zespół jednak szybko stara się zmazać złe wrażenie i daje nam na drugiej pozycji prawdziwą petardę w postaci „Get Lost” gdzie jest nutka rock'n rollowego szaleństwa znana z KILLER czy MOTORHEAD. Utwór wyróżnia się na tle innych a to za sprawą atrakcyjnie rozwiązanej linii melodyjnej i urozmaiconej sekcji solowej. Z kolei to w jaki sposób brzmią gitary w „Burn In Fire” początkowo nasuwa mi ACCEPT, jednak po kilku sekundach kiedy wkracza sekcja rytmiczna, kiedy słychać już całą strukturę i wokal to na myśl przychodzi IRON MAIDEN z okresu Paula Di Anno. Natomiast w „Make Her Mine” można bez problemu usłyszeć ukłon w stronę AC/DC czy też KROKUS. I ta forma BURN najmniej mi przypadła do gustu. Materiał jest naprawdę urozmaicony i „Fade Away” to kolejny dowód na to. Tym razem oddalamy się od heavy metalowego pędzenia, od hard rockowego szaleństwa w stronę nastrojowej ballady, gdzie wytworzono nieco ponury, ale wciągający klimat. Potem jest znowu seria kawałków które mają odnośniki do AC/DC, czy też KROKUS a więc „Living On The Highway”, czy też nieco ostrzejszy „Good Or Evil”. No i na koniec pozwolę sobie wyróżnić instrumentalny „Fata morgana”który jest dowodem, że zespół potrafi wy myśleć atrakcyjną melodię, potrafi czerpać z IRON MAIDEN ( patrz „Transylvania”) bez większych kompleksów. Całościowo słucha się to z wielką frajdą, bo jest urozmaicenie, jest kilka mocnych momentów jak choćby wspomniany wcześniej przeze mnie „Get Lost” a większych wpadek nie ma. Problem tego albumu tkwi w tym że jest to strasznie wtórne i ciężko tutaj pochwalić za coś autorskiego, nawet umiejętności muzyków też się kończą na etapie „dobre”. Brak tożsamości i brak siły przebicia doprowadziły zespół do upadku. Do dziś został po nich tylko ten jeden album. Ocena: 7/10

wtorek, 17 stycznia 2012

BURNING VISION - Positiv Forces (1987)

Ten kto ceni sobie tradycyjny heavy metal który przemyca pierwiastki muzyki GRAVESTONE, CROSSFIRE, JUDAS PRIEST, SCANNER, ACCEPT czy IRON MAIDEN to bez wątpienia może w ciemno posłuchać zespołu BURNING VISION.  Jest to heavy metalowa kapela wywodząca się z Austrii i mimo założenia w 1980 r, mimo umiejętności grania przyszło im poczekać na swój debiutancki krążek „Positiv Forces” aż 7 lat, wydając przy tym kilka dem, czy też komplikację. Nie przedstawię wam tutaj długiej, bogatej historii zespołu, nie zaszpanuje wam tutaj znajomością nazwisk muzyków, bo ciężko jest ustalić jaki skład się ukształtował w momencie nagrywania tego albumu, a nie sprawdzonych informacji nie mam zamiaru tutaj przedstawiać. Mogę za to przybliżyć sylwetkę owego wydawnictwa, mogę się podzielić z wami przemyśleniami i wrażeniami z odsłuchu tego krążka, co zawsze może być natchnieniem dla innych czy warto czy nie brać się za ten album. Co mnie urzekło to okładka albumu a to z tego względu, że jest naturalna i miła dla oka. Choć BURNING VISION nic nowego nie prezentuje to jednak muszę przyznać, że umiejętnie łączy heavy metalową zadziorność, ostrość dzikość i naturalność z hard rockowym luzactwem i przebojowością. Charakterystyczne dla muzyki tego zespołu jest urozmaicona, dynamiczna sekcja rytmiczna, charyzmatyczny wokal i melodyjne, pełne wyrachowania, finezji i szaleństwa solówki. To wszystko już było nie raz lepiej, nie raz gorzej, ale tutaj nabiera to innego wymiaru. Tutaj nie liczy się technika, nie liczy się też jakiś ciężar, liczy się zabawa i to słychać niemal w każdym utworze i najlepiej to oddaje radosny, nieco hard rockowy, nieco glam metalowy „Charline”, nieco komercyjny „Don´t Give Up Good Feelings” . Choć jest tutaj też sporo kompozycji gdzie mamy coś z niemieckiej kultury którą tworzą RUNNING WILD, ACCEPT, GRAVE DIGGER, GRAVESTONE co słychać w otwierającym „Positiv Forces” gdzie mamy taki nieco toporny, nieco kwadratowy motyw, ale wszystko zagrana w oparciu o chwytliwość czy melodyjność, co da się wychwycić przy refrenie, czy w momencie solówek. W takiej formule utrzymany jest bardziej rozpędzony „No Romantic for Hire”, gdzie jest pełno luzu. Solówki na tym albumie odgrywają znaczącą rolę i gitarzysta Herby Mergancy jest człowiekiem godnym nagrodzenia. Ma w sobie to coś co przyciąga słuchacza i trzyma przez dłuższy czas. To już nie tylko wyszkolenie, umiejętność grania, to charyzma i radość z grania. Najbardziej emocjonującym kawałkiem pod tym względem jest dla mnie „Overload” , nieco rock;n rollowy „Waiting & Fighting”. Co ciekawe końcowa część albumu to już hard rock, aor, nieco odesłania do brytyjskiego rocka. Druga część płyty jest bardziej nastrojowo, bardziej poważna, bardziej wzruszająca i takie utwory jak „Easy thing” ambitnie zagrany 'Be Yourself” czy też „Play the Game of Life „ to kompozycje które łapią za serce. Jak widać mamy urozmaicony i bardzo wyrównany materiał i nie dostrzegłem jakiś większych wpadek czy to w konstrukcji, aranżacji, czy w pomysłowości jeśli chodzi o muzykę tego zespołu. Wadą jest tylko nieco garażowe brzmienie, ale to da się wybaczyć przy tak znakomitym materiale, jaki znajduje się na tej płycie. Choć zespół nie jest znany szerszej publiczności, to uważam, że można brać w ciemno, bo sama muzyka jest tutaj autentyczna , a niektóre kompozycje aż się proszą o szczególną pamięć. Brać w ciemno. Ocena : 8.5/10

poniedziałek, 16 stycznia 2012

MANIAC - Look Out (1989)

Historia austriackiego MANIAC wygląda identycznie jak większości kapel heavy metalowych, a więc została założona na początku lat 80, a dokładniej 1983 zaczynając od grania w klubach, grania różnego rodzaju coverów. Potem podpisują kontrakt płytowy wydają debiut „Maniac” który ukazał się w 1985 roku. Na kolejny trzeba było czekać aż 4 lata i to przełożyło się z kolei na kosmetyczne zmiany personalne. Kontrastując „Look Out” z 1989 r z debiutem mamy nową sekcję rytmiczną, który brzmi o wiele bardziej urozmaicenie, bardziej energiczniej i bardziej żywiołowo aniżeli na poprzedniczce. Zmiany na lepsze można dostrzec gołym okiem patrząc  na bardziej malowniczą okładkę, a także wsłuchując się w bardziej dopieszczone brzmienie, które jest na poziomie innych albumów wydawanych w końcowym okresie lat 80. Są wyostrzone partie poszczególnych instrumentów i nie ma jakiś nie dopracowań, ze mamy trzaski, albo że coś jest głośniejsze niż cała reszta. Wszystko jest odpowiednio wyważone, a to w połączeniu z bardziej dojrzałym pod względem kompozytorskim jak i aranżacyjnym materiałem daję niesamowity efekt. Christoph Just to nie jakiś przeciętny wioślarz i o tym świadczą choćby jego dryg do zadziornych riffów, do energicznych, zbudowanych w oparciu o melodyjność solówki. Tak, to on jest motorem całego albumu i bez niego to nie byłoby to samo. Jednak nie jest to album jednej osoby. I swoje 3 grosze dorzucił też Mark Waderell który ma coś z maniery Kaia Hansena z „Walls Of Jerycho” a także z Roba Halforda z lat 70 . Potrafi śpiewać zadziornie, potrafi krzyknąć kiedy trzeba, a więc jest na usługi całego zespołu. Jednak kogo tam obchodzą takie detale? Liczy się argument w postaci materiału, jak dużo jest przebojów, jak dużo utworów niszczy obiekty, jak dużo utworów jest spisana na straty. To wszystko ma znaczenie przy ostatecznym werdykcie. Na 9 utworów nie ma ani jednego gniota, co daje oczywiście 9 różnorodnych killerów. Mamy głównie speed metalową łupaninę czasami ocierającą się o hard rock jak to ma miejsce w „Fighting”, który robi za najbardziej stonowany utwór. Stonowane tempo, ciepły nieco nostalgiczny nastrój i do tego gdzieś echa ACCEPT, czy też JUDAS PRIEST. A czasami ocierającą się o power metal co słychać w rozpędzonym „Armageddons Day”, który łączy w sobie coś z ACCEPT i HELLOWEEN z ery „Walls Of Jerycho” świetnie to słychać w finezyjnej solówce, która stanowi jeden z ważniejszych momentów na płycie. Sporo też można się doszukać wpływów amerykańskiej sceny, słychać to choćby w otwierającym „Evil” gdzie mamy akustyczne wejście godne thrash metalowej kapeli. Również motoryka „Bell Of doom” i jego złożona struktura kieruje skojarzenia z zespołem ATTACKER. Sporo jest tutaj kompozycji wzorowanej na działalności JUDAS PRIEST i śmiało można tutaj wymienić melodyjny „City's Burn”, dynamiczny „Lambs To slaughter” czy też nawiązującej do „Jawbreaker” JUDAS PRIEST - „Power Metal Addicts”. Fani ACCEPT zaś powinni się zainteresować rozpędzonym o zabarwieniu hard rockowemu „Hot Shots”. Przebój goni przebój, ostry riff tnie kolejny melodyjny, zadziorny riff i właściwie nie ma czasu na nudę. Materiał jest bardzo dobrze przyrządzony, nie ma zbędnych wstawek, nie ma smęcenia, nie ma też wolnych kompozycji, co przyczyniło się do tego, że mamy naprawdę energiczny, pełny wigoru album. Co ciekawe wraz z tym genialnym album nastał też koniec zespołu i znikli oni ze sceny.  Czyżby już wysoka pozycja JUDAS PRIEST, ACCEPT czy też innych kapel zrobiła swoje, że nie był potrzebny jakiś bliźniak? Hmm uważam, że dobrego speed/ heavy metalu nigdy za wiele. Wstyd nie znać. Ocena: 9/10

niedziela, 15 stycznia 2012

DARK WIZARD - Reign Of Evil (1985)

Kto powiedział, że okultyzm, mroczna tematyka związana z szatanem jest zarezerwowana dla MERCYFUL FATE? Ano nikt, i fanom tej kapeli mogę polecić bez wątpienia holenderski DARK WIZARD, który został założony w 1983 pod nazwą BLIAND.  Kapela właściwie zostawiła po sobie tylko jeden album, a mianowicie „Reign Of Evil”, który ukazał się w 1985 roku. Zespół i jego styl jest o tyle ciekawy bo połączył dość ambitnie heavy metal przesiąknięty NWOBHM z okultystyczną tematyką, które jest bliższa black metalowi. W muzyce DARK WIZARD można usłyszeć też coś z BLOODY SIX, czy też BLACK ALICE. Co jest charakterystyczne dla stylu tej kapeli to stonowane czasami wręcz doom metalowe tempo co słychać choćby w ponurym „Master Of Time”. Również charakterystyczny dla stylu zespołu jest wokal Berto Van Veen, który ma w sobie coś z Dio, coś z Udo Dirkschneidera. Choć nie grzeszy on techniką, to trzeba przyznać, że w pasował się on w konwencję zespołu. Znaczącą rolę odgrywa też tutaj przesiąknięta NWOBHM sekcja rytmiczna i najlepiej to oddaje melodyjny, dynamiczny, można rzec nawet przebojowy “Coming Out Of The Sky” który miesza styl IRON MAIDEN z dwóch pierwszych albumów z erą DIO w BLACK SABBATH. Ten utwór jest też przykładem, że zespół znakomicie radzi sobie w szybszych utworach i że nie zawsze musi być ponoru i mrocznie. Ostatnim, ale nie mniej ważnym elementem składowym stylu DARK WIZARD jest gitarzysta Hans Pol, którym niczym prawdziwy czarnoksiężnik wygrywa ambitne melodie zakorzenione w BLACK SABBATH, MERCYFUL FATE i to bez jakiś kompleksów, urozmaicając każdy utwór przeróżnymi trikami jak zwolnienia, bardziej skomplikowane melodie, wszelkiego rodzaju przyspieszenia. To on jest też człowiekiem odpowiedzialnym za wszelki przejaw finezyjności co słychać w solówkach. I to właśnie dzięki jego zagrywkom mamy w tej jasno określonej konwencji urozmaicony materiał. Od przebojowego „Mortal Agony” z łatwo wpadającym, wręcz koncertowym refrenem poprzez „Choice Of Life”, gdzie zespół nie kryje zamiłowań do IRON MAIDEN, aż po zakorzenione w BLACK SABBATH - „Judgment Day” który jest pełen urozmaiceń, smaczków czy też epicki „Evil Spirits” który jest nastawiony na klimat i co ciekawe jest to też jeden z wolniejszych utworów na płycie. Ale to właśnie ta kompozycja wzbudza największy zachwyt to właśnie tutaj można poczuć ten mroczny klimat, to właśnie tutaj da się wyłapać ambicję muzyków. Na a całość zamyka „Reign Of Evil” który przykuwa uwagę bardzo wyeksponowanym basem i zajawką w stylu IRON MAIDEN. 8 utworów w miarę urozmaiconych, utrzymanych na równym poziomie i łącznie to daje 40 minut frajdy i uczty muzycznej na najwyższym poziomie. Brzmienie w przypadku tego album jest standardowe czyli ani krystalicznie czyste, ani też garażowe. Zespół mimo swoich atutów, mimo bardzo dobrego debiutu nie dotarł do słuchaczy i właściwie nie wytrwali próby czasu. Świat jednak o nich zapomniał i tak o to zespół się reaktywował. Pytanie czy coś wyjdzie z tego? Ci zaś którzy nie znają tego zespołu, to powinni to czym prędzej nadrobić. Ocena: 8/10

ILLEGAL - In The Name Of Law (1992)

Ci którzy lubią prosty heavy metal z domieszką hard rocka, czy glam metalu, gdzie można coś znaleźć z DOKKEN, czy też MOTORHEAD to śmiało może się brać za amerykański ILLEGAL, który zalicza się do grona „szczęśliwców”, którzy po wydaniu debiutu przepadli bez słuchu w gąszczu lepszych kapel, który potrafiły odnaleźć swoje miejsce na scenie metalowej. Jakieś bogatej historii zespołu wam tu nie opiszę, bo nic na temat samego zespołu nie wiadomo, nawet data powstania jest okryta tajemnicą. Co natomiast wiadomo to, że 1992 światło dzienne ujrzał debiut zespołu zatytułowany „In The Name of Law” i jak się okazało jest to ich jedyny album. To, że nie jest to jakiś wielkie dzieło już mówi sama okładka, które jest wręcz śmieszna. Co znajdziemy na tym albumie to całkiem dobrze wypracowane brzmienie przez Roba Tyloka, znajdziemy też proste, czasami monotonne granie gitarzysty Jeffa Borisa, który ucieka od jakiś wirtuozerii czy też jakiś innych smaczków.  Stawia na prostotę i czasami mało porywające granie. Rick Baig może nie jest jakimś krzykaczem, ale ma łagodny, ciepły wokal i to zdaje egzamin przy spokojniejszych momentach, tak jak to ma miejsce w przypadku „Kels Song”, gdzie górę bierze nastrój i akustyczna gitara i świetnie się taki wokal sprawdza w bardziej ponurym, bardziej glam rockowym „Now You Leave”. Ale ilekroć zespół przykręci śruby, ilekroć da mocniejszy riff tak jak to ma miejsce przy „Illegal Possesion” tym zaraz lepiej się tego słucha. Tak mało to oryginalne, mało porywające, ale miłe w odsłuchu. Muszę przyznać, że nie spodziewałbym się że najlepszym utworem będzie 7 minutowy kolos o tytule „Traci”. Zespół nie radził sobie z krótkimi utworami, a co dopiero z kolosami sobie początkowo pomyślałem. Ale kiedy usłyszałem posępny riff, mroczny wokal, zwolnienie w środkowej fazie i odegranie bodajże najbardziej finezyjnej solówki to pomyślałem sobie no proszę, jak zespół chce to potrafi. Nie zabrakło też mocniejszych akcentów jak choćby „Can't  Get Enough”o hard rockowym zabarwieniu, czy też rozpędzony „Gun” z bodajże najbardziej atrakcyjnym motywem pod względem melodyjności. Nawet solówka tutaj brzmi bardziej ciekawiej aniżeli te które można było usłyszeć na początku. Kolejny album, który właściwie jest średni, wtórny i przewidywalny. Nie ma tutaj ani wysokiego poziomu artystycznego, nie ma jakiś utalentowanych muzyków, nie ma też hiciorów i to przedkłada się na to że album jest średniej klasy. Krzywda się nikomu niestanie jak posłucha we własnym zakresie. Jak dla mnie zespół nie miał szans na przebicie, na pewno nie w takim stylu. Ocena: 5/10

IRON FIRE - Voyage Of Damned (2012)

Dwa lata , a w zasadzie trzy lata przyszło czekać fanom duńskiego IRON FIRE, który umiejętnie łączy heavy metal z power metalową przebojowością i dynamiką na nowy album. Jednak jest to dla mnie jeden z tych zespołów który ma cały czas huśtawkę poziomu artystycznego. Znakomity debiut, potem długo nic, potem „To The Grave”. Jak dla mnie IRON FIRE nie potrafi wykorzystać swojego potencjału i jak dla mnie marnuje się tam tylko znakomity wokalista jakim bez wątpienia jest Matin Steene. Ale wracając do nowego albumu. Tak zespół w końcu po kolejnym regularnym – dwu letnim odpoczynku wydaję 7 album zatytułowany „Voyage Of The Damned”. Znów zapadający w głowie tytuł, znów ładna okładka i znów ci sami muzycy. Rewolucji muzycznej nie ma, no chyba że wysuniemy tutaj argument użycia gdzieniegdzie klawiszy, które tylko irytują i zniekształcają nie które utwory i to niestety słychać choćby w „Enter Oblivion OJ-666” który mimo odpowiedniej dynamiki, motoryki, jest nijaki. Klawisze dyskotekowe sobie lecą, a ostry partie gitarowe sobie. Również nie podoba mi się tutaj silenie się na mrok, zwłaszcza w wokalu.  Kurcze to nie jest przecież death metal. Taki wstęp zwiastuje katastrofę, pytanie tylko jak ogromną i pytanie tylko ile będzie poszkodowanych i jak kosztowne będą straty. Wiarę w zespół i album przywraca „Taken” który jest jednym z nie wielu kawałków, które mają zadziorny i zapadający motyw, które charakteryzują się chwytliwym refrenem i ten utwór świetnie by się w pasował w konwencję „To The grave”. „Leviathan” brzmi ciekawie, a to ze względu na epicki wydźwięk, na podniosłe chórki i na nieco wyłamujące się tempo. Niby się wlecze to wszystko, ale odsłuch jest tutaj naprawdę przyjemny.  Cierpliwość i moje oczekiwania zgasły niczym świeca wraz z 6 minutową balladą „The Final Odyssey” która jest zbyt uboga, zbyt rozlazła, a szkoda bo był promyk nadziei. Tak samo fałszywy jak ta ballada jest również niby ostry „Ten Years In Space”, ale to silenie się jest jak dla mnie sztuczne. Wystarczy pod rasować brzmienie, podkręcić śruby gitarzystów i uwala. Jednak największa próba sił przed nami. Zmęczony umysł słuchacza kontra 10 minutowy kolos „Voyage of the Damned”, który znów oparty na jakiś podniosłych chórkach, na klawiszach i innych ozdobnikach. Tylko co z tego, skoro partie gitarowe są rozlazłe, bez wigoru, bez pazura i co gorsze bez wyrazu i charakteru.  Jedynie co mnie urzekło w tym utworze to miły refren, cała reszta jest drogą przez męki i jednym wielkim smęceniem. Mogło by się wydawać, że to ostatni przystanek naszej męczeńskiej podróży niestety nie. 'Wermaster Of Chaos” jest jakiś komercyjny, jest nieco łagodniejszy i chyba przez to bardziej zjadliwy aniżeli wcześniej podane kompozycje. Szok przeżyłem kiedy w końcu usłyszałem za sprawą „With Diffirent Eyes” jakiś zapadający motyw, jakąś przemyślaną linię melodyjną, bardziej urozmaiconą sekcję rytmiczną i w końcu usłyszałem to co chciałem usłyszeć. Niestety droga do tego utworu nie była łatwa. No i za sprawą tego utworu doszedłem do wniosku, że klawisze w przypadku IRON FIRE nie są takie złe, tylko muszą się znaleźć w odpowiednim momencie. Potem znów seria nijakich kompozycji i jeszcze warty wzmianki jest bez wątpienia „Realm of Madness”  z takim nieco ponurym klimatem i z melodyjną partią klawiszy. Ten utwór kończy męczeńską podróż i poza ładną okładką, bardzo dobrym brzmieniem i trzema utworami nie ma tutaj zbytnio co zwiedzać. Zespół zawsze mi się kojarzył z brakiem stabilności jeśli chodzi o poziom prezentowanej muzyki. I tak już chyba pozostanie, że raz wydadzą album godny uwagi, a raz gniot taki, że słuchacz się nie da. Ocena 3/10

VIO-LENCE - Eternal Nightmare (1988)

Przemoc, gwałt, gwałtowność i przejawia się ono tym, że ktoś stara się mieć kontrolę, przewagę nad drugim człowiekiem. Społeczeństwo nie utożsamia się z owym słowem, choć nie da się ukryć że taka jest natura człowieka. W języku angielskim słowo to ma swój odpowiednik, a mianowicie VIOLENCE. I to krótkie i mocne słowo posłużyło jako nazwa zespołu thrash metalowego z San Francisco który został założony w 1985 roku. Zespół o nazwie VIO-LENCE stosuję przemoc emocjonalną, bo ich muzyka potrafi odbić swoje piętno na słuchaczu, który w danym momencie słucha tego co grają.  Ich debiutancki album „Eternal Nightmare” przedstawiał kapelę jaką grającą ostry, bez kompromisowego, wręcz wulgarnego thrash metalu spod znaku SLAYER. Z tym, że dzikość, pierwotny wydźwięk idzie tutaj w parze z bardziej złożonymi motywami, z bardziej pokręconymi melodiami, co dało w efekcie całkiem ambitny thrash metal. Duża w tym zasługa duetu gitarzystów, czyli Flynn/Demmel znani bliżej zapewne niektórym z MACHINE HEAD. Potrafią grac agresywnie, potrafią zmienić nastrój, a do tego nie stawiają na prostotę, a bardziej złożone motywy, bardziej pokręcone, połamane melodie. A żeby to wszystko miało ręce i nogi, trzeba mieć wokalistę, który też będzie się wyróżniał na tle innych śpiewaków. Sean Killian się na tyle wyróżnia, na tyle ma specyficzny wokal że nie każdy jest w stanie przedrzeć się przez tą przeszkodę, żeby w pełni delektować się muzyczną ucztą VIO-LENCE. Żadnych oporów nie miałem i powiem, że nie wyobrażam sobie tutaj kogoś innego. Sean nie ma problemów z docieraniem do wysokich rejestrów, nie ma też problemów z takim chuligańskim wydźwiękiem i to młodzieżowe szaleństwo daje o sobie znać. Co mnie urzekło na debiucie, to połączenie agresji z urozmaiconą strukturą VIO-LENCE. Świetnie to już słychać w „Eternal Nightmare”, który zaczyna się marszowo,  żeby potem się przerodzić w prawdziwą bestię, pożądającą krwi słuchacza. Zespół nie bierze jeńców. Nie ma czasu na rozczulanie się. I to jest właśnie ciekawe, że zespół potrafił przejść od rozbudowanych kompozycji jak otwieracz w krótkie, zwarte utwory jak „Serial Killer”, gdzie mamy jedną z najciekawszych solówek, ale też na uwagę zasługuje pędząca z prędkością świata sekcja rytmiczna. Perry Strickland to prawdziwy demon szybkości, jego partie są nie tylko szybkie, energiczne, ale pełne wyrafinowania technicznego i poczucia rytmu. Nie gorszy jest w swojej roli Dean dell, którego bas jest wyrazisty, czasami przeszywający.  W podobnej formie jest utrzymany „T.D.S. (Take It As You Will)” choć jest bogatszy w  zmiany tempa, czy też bardziej punkowego wydźwięku w końcowej fazie. Śmiało do tej grupy można zaliczyć agresywny „Bodies On Bodies” z oryginalnym riffem i chuligańskimi chórkami. Zaś „Kill On Command” oparto na bardzo agresywnym motywie i trzeba przyznać, że ciekawie wyszedł zabieg połączenia chórków z wokalem Seana. Zespół równie dobrze radzi sobie z 6 minutowymi kolosami o czym świadczy dynamiczny „Phobophobia”, który można śmiało zaliczyć do tych wolniejszych utworów. Spowolnienia wyszły tutaj wybornie, zwłaszcza przypadł mi do gustu styl śpiewania Seana. No i nie można tutaj pominąć rozbudowanych sekcji solowej w środkowej części. W podobnej formie podany jest bardziej zadziorny „Calling in The Corner”. Materiał szybko przeleciał to fakt, ale nie ma się czemu dziwić, bo 35 minut to nie jest zbyt dużo czasu. A na szybki upływ czasu ma tez wpływ przyjemny materiał, który nie jest skażony jakąś wadą. Wszystko jest tak jak być powinno, a więc agresywnie, ambitnie. Jest muzyczna przemoc, która nie zna litości, która stawia na dynamikę, na agresję, ale też na melodyjność i bardziej złożone motywy, na bardziej wyrafinowane melodie. W połączeniu z umiejętnościami muzyków, z ich charyzmą, a także z dopieszczonym brzmieniem czyni to ten album skurczybykiem nie do złamania. Ocena: 10/10

piątek, 13 stycznia 2012

AGENT STEEL - Omega Conspiracy (1999)

Kiedy zawodzi nowo powstały zespół, kiedy zawodzą wszelkie środki przebicia się w natłoku innych kapel jak to miało w przypadku EVILDEAD, gitarzysta Juan Garcia postanowił wrócić do kapeli z którą wg mnie odniósł największy sukces, a mianowicie AGENT STEEL. W roku 1999 odrodziła się jedna z najbardziej kultowych kapel speed metalowych. W nieco odmienionym składzie i nieco odmienionej formule, która przede wszystkim kierowała się w kierunku technicznego thrash metalu zakorzenionym w speed metalowej stylizacji. W szeregach zespołu nie było Johna Cyriisa i Micheala Zaputilliego a w ich miejsce pojawił się wokalista Bruce Hall, który idealnie wpisał się w nową konwencję zespołu, dając upust swojej charyzmie, energii i umiejętności wkraczania w wysokie rejestry. Ale i mrok to jego specjalność. Drugą osobą znaną niektórym zapewne z thrash metalowego EVILDEAD jest Karlos Medina. W takim składzie został nagrany „Omega Conspiracy”, który światło dzienne ujrzał w 1999r.  Wszystko zaczyna się od „Destroy The Hush” który daje słuchaczowi przedsmak całości. Dynamika znana z poprzednich wydawnictw została, ale zmieniono brzmienie stawiając na bardziej nowoczesne i nie da się uniknąć skojarzeń z NEVERMORE. Jednak mimo wszystko słychać pójście w stronę technicznego thrash metalu, słychać ciężar, słychać większy przepływ agresji, na szczęście zespół nie zrezygnował z melodyjności i chwytliwego wydźwięku materiału znanego z poprzednich wydawnictw.  Warsztat techniczny jest imponujący na tym albumie i za każdym razem tak samo niszczy mnie „Illuminati is Machine” gdzie pogodzono nowoczesność, z agresją i szybkim pędzeniem, zachowując przy tym cechy melodyjnego grania. W podobnej formie jest „Into To Nowhere” , zabarwiony power metalem „Infinity” co słychać w momencie solówki. Ciężar i nowoczesność to nowa idea AGENT STEEL i w takim „New Godz” sprawdza się to znakomicie. Zespół poza utworami przyspieszające bicie serca oferuje też bardziej urozmaicone utwory, gdzie jest nastrój, jest duża liczba różnych motywów, a melodie też są wyszukane. Świetnie ten charakter oddają dwa bardziej epickie utwory, a mianowicie „Awaken The Swarm”,czy ”It's Not What You Think'”. Dowodem na to, że zespół nie ma żadnych większych problemów z urozmaiceniem albumu, ani z nagraniem pięknej ballady niech będzie nastrojowy „Bleed Forever”. Inny formuła, inna idea, nieco nowoczesne podejście do tematyki, nieco odmieniony AGENT STEEL, nieco ostrzejszy, nieco wierniejszy stylowi thrash metalowemu, jednak dalej tak samo skuteczny, dalej tak samo dynamiczny i melodyjny, a to budzi szacunek. A jak wiadomo powroty nie zawsze są oczekiwane i nie zawsze kończą się happy endem. Ocena: 9/10

EVILDEAD - Annihilation Of Civilization (1989)

Mówisz Juan Garcia na myśl przychodzi speed metalowy ABBATOIR, AGENT STEEL czy też thrash metalowy EVILDEAD. Wszystkie te firmy stawiają na dynamikę, ale z tych wszystkich formacji, EVILDEAD jest tą najagresywniejszą, tą którą śmiało można zamknąć w dziale thrash metal. EVILDEAD narodził się na gruzach AGENT STEEL czyli w 1987 r . Za sprawą udanych koncertów zespół rósł w siłę i mógł wydać pierwsze demo zatytułowane „The Awekining”, który był tylko przedsmakiem pełnometrażowego debiutu „Annihilation Of Civilization” który pojawił się w 1989 r. Słuchając tego albumu is tylu w jakim się obraca zespół można wywnioskować, że są tutaj pokręcone melodie, motywy, linie wokalne jak w ANTHRAX i agresja i brzmienie charakterystyczne dla  EXODUS i taka mieszanka jest zabójcza. Zespół opiera się przede wszystkim na doświadczeniu Juana Garcia, który staż i umiejętności ma godne pozazdroszczenia.  Liczą się nie tylko pędzenie do przodu tak jak to ma miejsce w otwierającym „F.C.I. / The Awakening” który  daje upust energii i agresji, jednocześnie uświadamiając słuchaczowi, że nie ma tutaj niczego odkrywczego, niczego zaskakującego, podkreślając jednocześnie że najważniejsze dla zespołu jest agresja i dynamika, a cała reszta schodzi na drugi plan, ale liczą się tez melodie jak ta w tytułowym „Annihilation Of Civilization” odzwierciedlając umiejętność zespołu do bardziej pokręconych melodii do bardziej urozmaiconych kompozycji. To samo można usłyszeć w „Living Good” który potrafi zauroczyć spowolnieniami i zakorzenieniem w stylu ANTHRAX. Oprócz tematyki związanej  z niemoralnym postępowaniem księży jak w „Holy Trails”, mamy tez tematykę poświęconą politykom i tutaj odsyłam do ponurego „Future Shock”. Ci co lubią szybkie, agresywnie granie, ci którzy cenią sobie kawał brudnego thrash metalu powinni się w słuchać w „Gone Shooting” z ciekawie rozwiązaną linią melodyjną oraz z „ Unauthorized Exploitation” który przekracza wszelkie granice szybkości. EVILDEAD nie kombinuje właściwie z niczym, postawił na prostotę i tym właściwie kupili słuchaczy. Niestety tym samym zapędzili się w kozi róg, pozostawiając sobie małe pole manewru, co ostatecznie doprowadziło do tego że kapela została rozwiązana w 1992 r. To, że zespół nie przetrwał próby czasu, to że nie przebił się, to nie oznacza, żeby kiepskim zawodnikiem i że nie nagrał nic wartościowego. Nie przywiązujesz uwagi do detali? Nie masz zbyt dużych wymagań co do ambitniejszego grania? Cenisz sobie agresję i dynamikę? No to jest to coś dla ciebie!. Ocena: 8/10

poniedziałek, 9 stycznia 2012

HATRIK - The Beast (1985)

Gdybym rzucił w tłum pytaniem kto zna amerykański zespół heavy metalowy HATRIK? To czekałbym kilka dni i zapewne mało kto by udzielił odpowiedzi pozytywnej. Nie dziwię się, bo jest to kapela niszowa, albo inaczej jest to kapela o której nie wiadomo nic. Po tym jak natknąłem się na ich jedyny album „The Beast” z 1985 postanowiłem zagłębić się w historię zespołu. Niestety wszelkie źródła milczą na temat tego zespołu. Został zapewne założony na początku lat 80, gra heavy metal w stylu BLACK FATE czy też MESSIAH FORCE i rozpadł się po wydaniu tego albumu. Nie wiadomo nic na temat szczegółów związanych z zespołem. Muzycznie ów album niczym specjalnym się nie wyróżnia i jest to kolejny co najwyżej dobry album z mało oryginalnym materiałem, z wtórnymi pomysłami, ale można na to przymknąć oko, zwłaszcza kiedy nie brakuje na albumie łatwo wpadających melodie, jednak HATRIK ma jeden problem. Nie potrafi skupić się na jednym stylu i mamy kilka kompozycji heavy/ speed metalowych, kilka przesiąkniętych rockiem, niektóre ocierają się o progresywne patenty co słychać w „Moov”. Owe nie zdecydowanie można też odebrać jako plus, bo to czyni album bardziej zróżnicowany, bardziej wyważony, ale mnie to jakoś niezbyt zadowala. Dałbym sporo, żeby całość brzmiała jak otwierający „Ruller Of War” gdzie dominuje prosta, łatwo wpadająca melodia, ostre zadziorne partie gitarowe Erika Baumanna, czy też wokal Johna Mcarsona, który przypomina pod tym względem inny zespół z tego kraju, a mianowicie ATTACKER. W takiej heavy metalowej formule zespół sobie radzi znakomicie i szkoda, że czasami słychać próby ubarwienia muzyki HATRIK przez rockowe patenty, które słychać w „We're An American Band”, czy „Play To Survive” które nie potrzebnie czynią zespół zbyt łagodnym. Choć trzeba przyznać, że utwory nie są z górnej półki to wyróżniają się całkiem ambitnymi melodiami.  Z tych bardziej nastrojowych utworów lepiej już się prezentuje instrumentalny „Little Fugue” z przepięknym motywem gitarowym i trzeba przyznać, że całkiem pomysłowo zaaranżowany. Drugim utworem w tej samej kategorii wagowej jest również ambitnie brzmiąca ballada „Still Of The Night” która uwypukla jednocześnie przy okazji nastroju, nie przeciętne umiejętności Johna jako wokalisty. Tak jak wspomniałem wcześniej atrakcją albumu są przede wszystkim te szybkie, dynamiczne, za opatrzone w ostry riff kompozycje. I to właśnie o takim zadziornym „Demon's Liar” z finezyjną solówką, żywiołowym „I Like To Eat Out” , czy też speed metalowym „S.O.S”, które wg mnie czynią ten album pozycją obowiązkową dla tych którzy nie przywiązują uwagi na detale, na wtórność, ale co cenią sobie energię i melodyjny wydźwięk poszczególnych kompozycji. Warto zwrócić uwagę, że umiejętności muzyków, brzmienie czynią ową podróż przez ten materiał jeszcze łatwiejszym. Choć debiut nie jest zły, to zespołowi nie udało się przebić przez masę podobnie grających kapel. Ocena: 7/10