sobota, 31 marca 2012

ACCEPT - Stalingrad (2012)


Czy można rozczarować nagrywając dobry, ba nawet bardzo dobry album? Można i legenda niemieckiego heavy metalu ACCEPT jest tego najlepszym dowodem. Po udanym i ciepłym przyjęciu reaktywowanego ACCEPT i wielkim powrocie z wręcz idealnym „Blood Of the Nations”, który nawiązywał oczywiście do największych wydawnictw zespołu, jednocześnie ukazując nowe, świeże oblicze zespołu, gdzie jest moc, dynamika, toporność, brud, ciężar i cała ta już sprawdzona motoryka oparta na ciężkim basie Petera Baltesa, dynamicznej grze Stefena Schwarzmana, czy też na niezwykłej współpracy dwóch znakomitych gitarzystów czyli Wolfa Hoffmanna i Hermanna Franka, którzy odzwierciedlają w idealny sposób przykład niemieckiego topornego heavy metalu. Ten duet jest jednym z kultowych duetów gitarowych jakie znam i ci panowie wzajemnie się uzupełniają i tworzą jeden organizm. ACCEPT to też a może przede wszystkim charakterystyczny wokal i choć nie ma Udo w zespole, to trzeba przyznać że jego zmiennik Mark Tornillo wywiązuje się ze swojej funkcji znakomicie dając fanom tradycyjny ACCEPT i zarazem powiew świeżości, gdyż miał większy wachlarz umiejętności niż Udo. I po wydaniu takiego zjawiskowego albumu oczekuje się tylko jednego, a mianowicie kontynuacji i równie genialnego albumu. Zadanie można rzec nie możliwe do wykonania, bo ciężko nagrać dwa świetne albumy podrząd, ale było światełko w tunelu, gdyż mamy dalej ten sam skład, tego samego człowieka od produkcji no i zespół nagrywał właściwie będąc na wielkiej fali, jednak czy to wystarczyło żeby następca „Blood Of The nations” czyli „Stalingrad” był tak samo genialny ?

Co by nie powiedzieć, to trzeba przyznać że materiał jest zróżnicowany, ma mocny kop tak jak to było na poprzednim albumie, tylko album jest łatany jest na przemian raz dobrymi a raz słabymi kompozycjami, co sprawia że nie ma tej równości z poprzedniego wydawnictwa i idąc brakuje również mi takiej przebojowości, takiej pomysłowości jak to miało miejsce na poprzednim albumie. Analogicznie do „Blood Of the Nations” zaczyna się od mocnego kopa w postaci „ Hung, Drawn Quarted”,który jest bez wątpienia jednym z szybszym utworów na płycie i jednym z nie wielu który trzyma poziom poprzednika. Tutaj jest wszystko to co charakteryzowało tamten album zadziorny wokal Marka, dynamit sekcji rytmicznej, a także niezwykły popisy gitarowe Wolfa. Jest utrzymana ta cała motoryka oparta na niemieckiej toporności i tych charakterystycznych dla tego zespołu melodiach. Najlepszą kompozycją z tego albumu jest tytułowy „Stalingrad” to kompozycja do bólu klasyczna, oddające to co najlepsze w tym zespole. Jest to wręcz encyklopedyczny przykład , który idealnie definiuje styl i muzykę ACCEPT. Jest toporny, utrzymany w średnim tempie riff, są te charakterystyczne bojowe chórki i rozbudowane i złożone solówki. Szkoda, że cały album nie jest utrzymany w takim klimacie. Pierwsze schody i zgrzyt zębów jest w przypadku „Hellfire” który jest jakoś taki mało atrakcyjny dla ucha, gdzieś uleciała przebojowość, gdzieś toporność przytłoczyła melodyjność i łatwość odbioru. Heavy Metalową petardą jest „Flash To Bang Time” który pokazuje jak powinno się grać heavy metal w dzisiejszym świecie. Utrzymanym w klasycznym stylu ACCEPT jest utrzymany „Shadow Soldiers” który nawiązuje troszkę do takiego „Balls To The Walls”. Jest tutaj dość taki oklepany motyw gitarowy, a miłym dodatkiem są te bojowe chórki. Kolejny mocny punkt albumu i obok tytułowego utworu jest to mój kolejny ulubiony kawałek. Wysoki poziom trzyma też rozpędzony „Revolution” czy też zadziorny „The Quick And The dead”, jednak kiedy słucham mdłego „The Galley” rozciągniętego na 7 minut czy rozlazłą balladę „Twist of Fate” to jednak czuję się roztargniony i rozbity, gdyż niby jest to kontynuacja stylu z poprzedniego albumu, w dalszym ciągu zespół gra porządny heavy metal na światowym poziomie.

„Stalingrad” to dobry album, który nawiązuje do swojego poprzednika i to pod wieloma względami. Słychać że zespół poszedł już obraną na poprzednim albumie drogą i ten styl jest kontynuowany. Jest ciężar, brud, moc, jest dalej ACCEPT, lecz zabrakło pomysłu na tak przebojowe i zapadające kompozycje jak na „Blood Of The Nations”. Choć album jest dobry to jestem rozczarowany, bo spodziewałem się czegoś więcej po tym krążku.

Ocena: 7.5/10

UNISONIC - Unisonic (2012)


Odliczenie do najbardziej wyczekiwanej przeze mnie płyty czas zakończyć. 30 marca premierę światową miał debiutancki album UNISONIC. Kapela która przyciąga swoją uwagę z wielu powodów, ale głównym powodem dla którego tyle szumu było ostatnio wokół tego zespołu to bez wątpienia dwa wielka nazwiska, a mianowicie Kai Hansen ( GAMMA RAY, ex HELLOWEEN) oraz Micheal Kiske (ex HELLOWEEN). Reszta muzyków choć znana, choć również może się pochwalić bogatym cv to jednak nie budzili oni takiego entuzjazmu wśród fanów muzyki metalowej jak ci dwaj panowie. Muszę przyznać że wraz z dniem 30 marca zostały spełnione moje marzenia. Przede wszystkim zawsze myślałem jakby to było jakby Kai grał muzykę hard rockową? Czy dalej by tworzył takie znakomite kompozycję i czy dałby radę zmniejszyć prędkość melodii na wolniejszy? Innym marzeniem było, żeby w końcu Kiske przestał tracić czas na jakieś projekty, a założył swój własny zespół w stylu hard rock/ heavy metalu nawiązujący do stylu z HELLOWEEN, a także pierwszego albumu solo. Ostatnim moim takim wielkim marzeniem było usłyszeć tych dwóch świetnych muzyków w jednym zespole. Wszystkie te moje skryte marzenia zostały spełnione jednego dnia. To co było największym pytaniem to co zespół w którym znaleźli się ci dwaj herosi będzie grał? Power metal? Heavy metal? Hard Rock? I do czego będzie to podobne? Debiutancki album „Unisonic” to właściwie płyta hard rockowa i ten gatunek jest tutaj motywem przewodnim, ale zespół stworzył na tyle zróżnicowany album, na tyle ciekawą muzykę, w której można wyłapać power metalowe patenty jak i elementy wyjęte z melodyjnego heavy metalu. I to jest bez wątpienia atut tego krążka. Kiedy większość kapel nagrywa monotonną i zazwyczaj przewidywalną i opartą na schematyczności muzykę, tak UNISONIC idzie na przekór wszystkim. Pewnie jesteście ciekawi czy mamy drugi HELLOWEEN, czy dostaliśmy może przypadkiem coś pokroju klucznika. Już odpowiadam, nie jest to z całą pewnością drugi HELLOWEEN, ale to wcale nie oznacza, że nie ma tutaj pewnych patentów, które odsyłają nas do przeszłości, a tak muszę przyznać, że udało im się stworzyć swój własny styl w miarę oryginalny, który jest w sumie wypadkową solowego KISKE, PLACE VENDOME, HELLOWEEN, czy też GOTTARD. Odpowiadając na kolejne pytanie, czy dostaliśmy coś na miarę klucznika? Odpowiedź brzmi tak, tylko że hard rockowego. Takiego melodyjnego, bujającego hard rocka już dawno nie słyszałem.

Każda kompozycja właściwie ma swój własny charakter, coś pozwala ją odróżnić od innych, a mimo to wszystko stanowi harmonijną całość. Album zaczyna się właściwie od ...power metalowego „Unisonic” który trafił na mini album i do niego nakręcono klip. Śmiało można rzec że kompozycja idealna na zachętę i do promocji wydawnictwa. Dlaczego? Bo jest tutaj dużo HELLOWEEN, GAMMA RAY. Wystarczy w słuchać się w moty przewodni tego albumu, w melodyjność, przebojowość, strukturę utworu, w energiczne solówki, czy też iście HELLOWEENowy refren. Jest to zarazem najszybsza kompozycja na albumie i mogę tylko zaspoilerować że drugiej takiej nie ma i w ogóle power metalu tutaj jest na tym albumie w mikroskopijnej ilości. „Souls Alive” to jedna z niewielu kompozycji w której nie maczał Kai Hansen. Jedna z tych kompozycji która już była znana nam słuchaczom już bodajże w roku 2011, jednak to była wersja demo. Teraz mamy Kai w zespole, a więc było pewne że kawałek będzie brzmiał nieco inaczej. I tak też jest. Kompozycja brzmi bardziej melodyjnej, jest więcej przestrzeni, a cała reszta jednak bez większych zmian. Sama kompozycja jest świetnym przykładem jak tworzyć melodyjny metal z przebojowym refrenem. Jednak nic tak nie cieszy jak kolejny przebój w historii Hansena. „Never Too Late” to dowód na to że Kai jest nie tylko bogiem power metalu ale i hard rocka. Zawsze wierzyłem że Kai jest geniuszem muzycznym, ale zawsze właściwie był związany z power metalem, heavy metalem, a tu nagle bóg power metalu dołącza do hard rockowej kapeli i to był szok. Jak sobie poradzi w nowym świecie, w nieco innym gatunku. Ta kompozycja zaspokoiła moją ciekawość w 100% potwierdzając wielkość Kai oraz jego elastyczność. Riff prosty, zadziorny, rytmiczny i przede wszystkim jak przystało na hard rock...buja. Jest do tego taki idealny pod głos Kiske refren. Dennis Ward też pokusił się o własne kompozycje, gdzie nikt mu nie pomagał w procesie tworzenia i tak powstał melancholijny „I've traid” który przypomina choćby taki PLACE VENDOME oraz bardziej metalowy „Renegade” z jakże miłym refrenem, który uwypukla to co najlepsze w glosie Michela, który brzmi na tym albumie nadzwyczaj wyśmienicie. W takiej formie już nie był dawno, a ostatnie występy raczej były słabe i Kiske żył w cieniu siebie samego, ale z tym już koniec. „Star Rider” to jeszcze inny kaliber kompozycji, trochę GOTTARD, trochę QUENN i wyszedł dość ciekawy miks. Może się tutaj podobać rozplanowanie sekcji rytmicznej jak i sama pomysłowość w przypadku konstrukcji. Kai Hansen stworzył jeszcze dwa własne kawałki, a są nimi przebojowy „Never Change Me” czy też fenomenalny „King For A Day” gdzie można poczuć true metalowy feeling zwłaszcza w motywie przewodnim i w tej całej mocnej sekcji rytmicznej, a także nieco power metalu w rozpędzonych solówkach. No i pierwszy raz słychać też wyraźnie Kaia na wokalu który śpiewa tutaj refren i robi to znakomicie. Ciekawostką będzie dla niektórych że pomysł pierwotny na ten utwór Kai miał już podczas sesji „Keeper Of the Seven Keys”. UNISONIC to przede wszystkim chwytliwy, melodyjny, hard rockowy, rytmiczny riff, który spełnia swoją rolę i buja, a także zapadający refren, który w ustach Kiske jest murowanym przebojem i takimi najlepiej odzwierciedlającym oryginalny, swój typowy charakter muzyki UNISONIC jest rytmiczny, zadziorny „My Sanctuary” czy też nieco HELLOWEENowy „We Rise” który ma jeden z piękniejszych refrenów jakie słyszałem i takie momenty po prostu zostają w człowieku na całe życie. Całość zamyka piękna ballada autorstwa Kiske czyli „No One Ever Sees Me” która może nie jest najlepsza balladą jaką słyszałem zarówno pod względem pomysłu jak i aranżacji, ale ma ciepły, spokojny klimat, wzruszający wokal Micheala i przyjemny dla ucha refren.

Unisonic” to album jedyny w swoim rodzaju, przebojowy, melodyjny i zróżnicowany. Nie można powiedzieć złego słowa ani o produkcji ani o formie muzyków. Można za to długo się wypowiadać o zaletach tego albumu. Najważniejsze dla mnie jest fakt, że znów mogę usłyszeć Kiske w jego własnym zespole, że Kiske jest formie czy też pierwszy występ Kaia Hansena w hard rockowym zespole. Miło, że ci dwaj muzycy znów są razem w jednym zespole, kto wie może teraz zwołują świat jako kapela hard rockowa. Po kilkukrotnym wysłuchaniu owego wydawnictwa śmiało mogę stwierdzić, że jest to możliwe. Strażnik siedmiu kluczy w wersji hard rockowej? Jak najbardziej i poziom równie wysoki. Płyta roku w kategorii hard rock i wątpię żeby to ten tytuł był w jakikolwiek sposób zagrożony.


Ocena: 10/10

środa, 28 marca 2012

MYSTO DYSTO - The Rules Have Been Disturbed (1986)


Znajomość fanów ciężkiego brzmienia z holenderskim MYSTO DYSTO będzie graniczyć raczej z cudem. Jest kilka powodów, ale głównym czynnikiem jest zapewne to że zespół pod tą dość dziwną nazwą wydał tylko debiut, gdyż później nastąpiła zmiana nazwy na bardziej zapadającą w pamięci, czyli MANDATOR. Pod nową nazwą również długo nie pociągnął, wydał dwa albumy i też znikł ze sceny tym razem na dobre. Innym jakże istotnym powodem dla którego ów zespół może być mniej znany to zapewne skromna liczba 500 kopii debiutanckiego albumu. MYSTO DYSTO to kapela która została założona w 1983 roku, a pomysł na nazwę kapeli zaczerpnięto z „Loco Box”. Na debiutancki album „The Rules Have Been Disturbed” przyszło czekać aż 3 lata. Skromna promocja i także kiepski budżet przyczynił się że nie można było sobie pozwolić na większa liczbę kopii. Cóż na szczęście Rusty Cage Records w 2006 zajął się ponownym wydaniem owego albumu, tym razem w większej liczbie, tak więc grono ludzi który usłyszeli owe dzieło mogło znacznie się poszerzyć, jednak skromna, mało zachęcająca okładka frontowa mogła jednak skutecznie odstraszyć. A gdybym powiedział, że mamy do czynienia z świetną kapelą, która łączy niezwykłą szybkość z nieco wirtuozerskimi popisami gitarowymi Marcela Verdurmena i Luita De Jonga, którzy robią to z wielką precyzją i wyczuciem? Gdybym powiedział że kapela gra miks thrash/speed/ power metalu, gdzie słychać coś z debiutanckiego albumu HELLOWEEN, AGENT STEEL, MEGADETH, ANTHRAX czy też METALLICA. A gdybym wspomniał o brzmieniu niczym z kapel „bay area” jak choćby TESTAMENT? A jakbym dodał, że wokalista Peter Meijering jest bardzo specyficzny i wyróżnia się swoją zadziornością i manierą gdzie momentami przypomina takiego Kinga Diamonda, Kai Hansena? No i wreszcie czy sięgnęlibyście po ten krążek, gdyby powiedziałbym wam że nie ma słabych utworów, a album wypełniają same killery, do tego w miarę różnorodne? Czy wtedy mielibyście opory? Wątpię.

Niechaj muzyka sama przemówi. Otwarcie w postaci „Power of the law” to znakomity kawałek dający obraz umiejętności muzyków i przedsmak tego co nas czeka w dalszej części. Co można napisać o samym utworze? Jest dynamiczny, szybki i słychać tutaj zarówno speed metal spod znaku AGENT STEEL, coś z wczesnego RUNNING WILD, thrash metal z ery debiutanckich płyt wielkiej czwórki, czy też power metal z wczesnego HELLOWEEN. Miłym dodatkiem są wirtuozerskie popisy gitarowe oraz growl, który podkreśla mroczny klimat całości. Oczywiście zdarzają się kompozycje o nieco innym wydźwięku, może bardziej na pograniczy heavy/ power metalu tak jak to ma miejsce w klimatycznym „Confused” czy też w stonowanym „Visit Of The kings” i te dwie kompozycje to świetny też przykład, że zespół bez problemu radzi sobie z bardziej rozbudowanymi kawałkami, gdzie trzeba umieć zaciekawić słuchacza przez około 7 minut co nie jest taką łatwą sztuką. Zdarza się też zespołowi zgubić w rejonach bardziej hard rockowych co słychać w „One Night stand” co tylko jest kolejny przykładem że żaden gatunek nie jest straszny MYSTO DYSTO i w każdej formule brzmią fantastycznie. Jest zadziorny riff i chwytliwe melodie, a to sprawia że jest to kolejny mocny punkt albumu. Zdarzają się też ostrzejsze kawałki jak choćby złowieszczy „Tarantula” z atrakcyjnymi solówkami i na plus tutaj dość spore urozmaicenie samej kompozycji w obrębie partii gitarowych. Nieco słabszy wydaję się „Atilla The Destructor” a może przez jego toporność? Jednak taka kompozycja w żaden sposób nie szpeci całości. Trzeba przyznać, że jednak album dominują szybkie kawałki na pograniczu speed i thrash metalu co świetnie słuchać w elektryzującym, instrumentalnym „Demiurg”, czy też w rozpędzonym „Full speed To Hell”. Zaś mój faworyt „Intender” to wręcz encyklopedyczny przykład jak się gra melodyjny, dynamiczny i chwytliwy speed metal na najwyższym poziomie.

Może i brzmienie nieco garażowe, może nieco nie dopracowane, ale co z tego? Muzyka tutaj prezentowana przez MYSTO DYSTO jest wręcz szalona. Cały czas się coś dzieje, nie ma jakiś wypełniaczy, które nijak mają się do reszty. Nie da się ukryć że album tętni własnym życie i niesie ze sobą nie spożyte zasoby energii. Są przeboje, jest dynamit, jest wyrównany poziom kompozycji i wysokiej klasy umiejętności muzyków, czego chcieć więcej? „The Rules Have Been Disturbed” to pozycja obowiązkowa dla fanów speed/thrash metalu bo jest to jedna z mocniejszych pozycji z Holandii.

Ocena: 9/10

niedziela, 25 marca 2012

KISSIN DYNAMITE - Money, sex & Power (2012)


„Najlepszy nowy zespół niemiecki od czasów EDGUY” tak określany jest młody KISSIN DYNAMITE , który gra muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Co wyróżnia ich z reszty młodych kapel, to bez wątpienia ogromny dystans do tego co robią i nie ma tutaj jakieś spiny i typowe heavy metalowej łupaniny opowiadającej o rycerzach o świecie baśni i fantasy. Ten młody zespół stawia na radość, swobodę, dystans i lekkość. To też na ich trzecim albumie „Money, Sex & Power” nie usłyszymy nic innego, choć mam wrażenie że „Addicted To metal” był ciekawszym krążkiem, gdyż był nieco poważniejszy i był na pewno bardziej heavy metalowym wydawnictwem. Tym razem zespół postawił na radosny hard rock i ten gatunek tutaj dominuję, choć zespół wplata tutaj także inne pod gatunki heavy metalu. Co charakteryzuje ich muzykę to umiejętność stworzenia chwytliwych melodii, refrenów, które zapadają w pamięci i tak przebojowość to najbardziej charakterystyczna cecha nowego wydawnictwa. Jasne że zespół muzycznie nie odkrywa przed nami niczego nowego i raczej przygotujcie się na wtórny materiał, który jest solidny i utrzymany na dobrym poziomie. Lecz czy poza solidnością, przebojowością i przyzwoitym graniem muzyków czy dostaniemy coś więcej co dało by podstawy by liczyć się z tym albumem w tego rocznych zestawieniach?

Najlepszym katalizatorem który szybko zweryfikuje te oczekiwania jest sam materiał. On nigdy nie okłamie nas i jest najważniejszym aspektem płyty. Jak wyjaśniłem na początku są przeboje i równy poziom, więc wychodziłoby że nie ma sensu opisywać ów materiał, cóż są pewne detale o których trzeba tutaj wspomnieć. Weźmy taki „Money, sex and Power” który ma ciężki riff, który przypomina dokonania niemieckiego PRIMAL FEAR i punktów stycznych jest pełno. Nieco nie pasuje mi tutaj „bunga bunga” które przewija się na początku i na końcu. Trzeba przyznać, że proste pomysły oparte na oklepanych motywów jakoś najbardziej wzbudzają pozytywne uczucia, tak mam w przypadku przebojowego „ I Will Be King” z wręcz koncertowym refrenem. Nieco radośniejsze wydźwięk co słychać zwłaszcza w sekcji rytmicznej. Umiejętność zróżnicowanie tak ograniczonego stylem materiału budzi u mnie podziw. Niby „Operation Supernova” kontynuuje styl z poprzednich kawałków, ale tutaj jest bardziej stonowane tempo i bardzo rytmiczna skonstruowaną sekcją rytmiczną i słucha się tego z wielkim zapałem jednocześnie identyfikując się muzyką. Moją ulubioną kompozycją jest bez wątpienia chwytliwy „Sex Is war” który łączy w sobie hard rock i power metal. Sam refren przejdzie do najlepszych z tego roku. To że zespół ma dystans do tego co robi i że ma sporo radości z grania słychać w rytmicznym „Club 27” czy też stonowanym „Dinosaurs are still Alive”, który zawiera dość humorystycznym tekstem. Trzeba przyznać, że kompozycję ratuje przebojowość i radosny wydźwięk, co też słychać w prostym „She's a Killer” jednak tutaj jakoś nie pasuje mi ten udziwniony riff i nieco wymuszony ciężar. Nie ulega wątpliwości że gdzieś zabrakło sił i pomysłowości na „Sleaze Deluxe”, który jest nijaki. Również słabym ogniwem albumu jest przeciętna ballada „Six Feet Under” natomiast „Ego shooter” brzmi jak mieszanka SCORPIONS i ACCEPT i to jest akurat dużą zaletą tego przebojowego kawałka.

Pomimo kilku słabszych momentów album trzyma równy poziom, a to w przypadku tego wtórnego oklepanego bardzo istotna cecha, tak jak zresztą przebojowość, która zapewnia rozrywkę i miły odsłuch. Oprócz tego nieustannie towarzyszą nam całkiem dobre umiejętności muzyków w zakresie grania jak i komponowania. Również zadbano o stronę techniczną albumu dostarczając mu mięsiste, soczyste brzmienie, które podkreśla jego zadziorny charakter. Na pewno jest to pozycja obowiązkowa dla tych co lubią przebojowy hard'n heavy. Czyżby faktycznie rodzi się nowy legendarny zespół na ziemi niemieckiej? Wiem jedno, zespół jeszcze nie wykorzystał w pełni swojego potencjału.

Ocena: 7/10

GUN BARREL - Brace For Impact (2012)


Ten kto śledzi karierę niemieckiego GUN BARREL, ten zapewne wie że w tym roku zespół wydał swój piąty album o tytule „Brace For Impact” i fanów zapewne ucieszy fakt, że niemiecki zespół w dalszym ciągu robi to co na wcześniejszych wydawnictwach, czyli gra przebojowy heavy metal z wpływami hard rocka. Trzeba przyznać, że zespół balansuje na granicy obu gatunków i robi to nadzwyczaj dobrze. Cały materiał został tknięty do tego takim rasowym brzmieniem z lat 80 i można tutaj wyczuć ducha lat 80 także w samej muzyce. Znajdziemy nawiązania do MOTORHEAD, JUDAS PRIEST, SAXON, czy też KROKUS, a nawet AC/DC. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem tego zespołu, ale muszę przyznać że zmiana na pozycji wokalisty zrobiła dobrze zespołowi. Patrick Suhl to prawdziwy rockowiec i muszę przyznać że jego wokal idealnie kooperuje z zadziornym, rockowym tłem. Potrafi śpiewać z zadziorem, a kiedy trzeba to i nawet wejść w nieco wyższe rejestry. Tego trzeba było GUN BARREL, powiewu świeżości.

Co można powiedzieć o zawartości? W skrócie mógłbym napisać że jest prosto, przebojowo i różnorodnie, więc większych wpadek też nie można uświadczyć. Słychać przede wszystkim nacisk kapeli na chwytliwość i szaleństwo. Fani grania z lat 80 w stylu wcześniej wspomnianych kapel będą usatysfakcjonowani. Mamy utwory szybkie, dynamiczne jak choćby przebojowy „Brace For Impact” z riffem nawiązującym do „Rapid Fire” JUDAS PRIEST, rozpędzony „Books Of Live” z bodajże najbardziej zapadającym głównym motywem gitarowym. Dużo kompozycji to właściwie mieszanka heavy metalu i hard rocka tak jak to jest w przypadku zadziornego „Dancing On Torpedos” , stonowanego „Stand Your Ground”. Niektóre kompozycję idą z kolei w stronę bardziej hard rocka tak jak ma to miejsce w „Start A riot” czy też nieco pokręcony „Turbolence and Decadence”. Tylko czy to jest atrakcyjne i przyjemne dla ucha? Czy w przypadku tych rockowych kompozycji można mówić o świetnych kompozycjach które zapadają w pamięci? No nie bardzo i właściwie album można podzielić na słabsze kompozycje i na te mocniejsze wśród których na pewno znajdzie się miejsce jeszcze na mroczny, ciężki, ale rytmiczny „Big Taboo” czy też dla rozpędzonego „The Wild Hunt”, które zacierają złe wrażenie po słabszych kawałkach.

„Brace For Impact” mimo swoich słabszych momentów jest bardzo udanym albumem, w którym na szczęście przeważają te lepsze kompozycje i to one sprawiają, że krążek słucha się z uśmiechem na twarzy. Płyta fakt nie równa, może nieco odtwórcza, ale ostatecznie jest to wydawnictwo które dostarcza wiele miłych wspomnień. Kawał dobrej roboty odwalili muzycy, zwłaszcza nowy nabytek kapeli, jednak mam wrażenie że zespół nie wykorzystał maksymalnie swojego potencjału, mam wrażenie że stać ich na coś więcej niż tylko przyzwoity/ dobry album. Jeśli ktoś polubił album DEVILS TRAIN, to powinien zapoznać się z nowym wydawnictwem GUN BARREL.

Ocena: 7/10

sobota, 24 marca 2012

PŁYTA MIESIĄCA LUTY 2012

Drugim punktem kontrolnym w ramach rocznych zestawień jest miesiąc luty. Tegoroczny luty był miesiącem mroźnym pod względem pogody, ale gorącym pod względem muzycznym i dostaliśmy kilka powodów do radości, gdyż właściwie ten miesiąc minął pod znakiem znanych sprawdzonych marek, pod znakiem znanych osobistości. Właściwie wobec każdej formacji miałem jakieś oczekiwania, ale największe miałem z projektem RED LAMB, gdzie siły połączyli Dave Mustain i Dan Spitz, a jaki efekt finalny mamy? Cóż mało satysfakcjonujący, bo otrzymałem tylko dobry album, który ma dużo odniesień do MEGADETH za którym nie zbyt przepadam. Gdzieś tam jakieś oczekiwania miałem wobec reaktywowanego LA PAZ z Doggie Whitem w roli wokalisty. Liczyłem na album pokroju DEMON's EYE a otrzymałem album z piękną muzyką, lecz nie tak nie przebojową i zadziorną jak na wspomnianym albumie. Oczekiwanie niecierpliwe było też wobec nowego albumu FREEDOM CALL, lecz kto by pomyślał że tak rozczarują, nagrywając jeden z najsłabszych albumów w ich karierze? Porażek w tym miesiącu zaznał też thrash metalowy AGGRESSION, który zatracił gdzieś energię i agresję. Rozczarowali też PHARAOH i PICTURE nagrywając monotonne albumy, które są po prostu ciężko strawne i mało przekonujące pod względem materiału. Równie słaby album nagrał heavy metalowy VENGEANCE, gdzie górują słabe melodie i brak pomysłów, a same wydawnictwo oferuje właściwie jedną ciekawą kompozycję którą skomponował Arjen Lucassen. Przejdźmy jednak do mocnych pozycji z tego miesiąca. Moim faworytem jest tutaj CHRISTIAN MISTRESS, który zadebiutował i zrobił to z wielką gracją, dając słuchaczom bardzo ambitnie brzmiący materiał. Można grać w starym stylu, ale twórczo anie odtwórczo i ten zespół to udowodnił. Hmm ciężka walka była na pozostałych miejscach bo trafiły się aż 4 albumy z podobnymi notami i z muzyką na podobnym poziomie. Jednak sentyment do byłego wokalisty RAINBOW i rockowa dusza dała o sobie znać szybciej niż myślałem, co sprawiło że drugim ważnym albumem z tego miesiąca był dla mnie „Emotional Fire” SUNSTORM, który jest póki co jednym z najlepszych albumów z rejonów rockowych. Zaś jeśli chodzi o 3 miejsce to była batalia pomiędzy RAGE, CRIMSON SHADOWS i DOMINATION BLACK. Pierwszy kandydat oferuje agresję, drugi dynamikę, a trzeci no właśnie. DOMINATION BLACK zachwycił mnie pomysłowością, zróżnicowaniem i przebojowością, co było pod stawnym argumentem żeby przyznać im brąz. Jednak jest to póki co bardzo urozmaicony miesiąc gdzie każdy znajdzie coś dla siebie bo jest coś z thrash metalu - 4 ARM, symphonic - NIGHTQUEEN, AMBERIAN DAWN, czy też wcześniej omówione gatunki jak rock, power metal, heavy metal.

1.  Christian Mistress - Possession (28.02.2012)

 Bez wątpienia debiut roku póki co. Przykład, że można sięgać po stare patenty, że można grać w stylu starych kapel z lat 70,80, będąc jednocześnie bardzo twórczym, stawiając na swój autorski pomysł. Znajdziemy tutaj wszystko od pięknego klimatu, od charakterystycznego brzmienia, bo charyzmatyczną wokalistkę, czy też przebojowy materiał. Czego chcieć więcej?

2. Sunstorm - Emotional Fire (24.02.2012)

Póki co niekwestionowany mistrz w kategorii lekkiej , czyli rock, aor, hard rock. Dennis Ward i Joe Lynn Turner z RAINBOW znów zjednoczyli siły, tworząc album z naprawdę piękną muzyką, która porusza serca swoim ciepłem. Oczywiście fani wczesnej działalności Turnera znajdą sporo smaczków na tym albumie. Przebojowość to jeden z jego atutów.

3. Domination Black - Dimension: Death (22.02.2012)

 Propozycja dla fanatyków mieszania gatunków, dla tych co kochają różnorodną muzykę, gdzie cały czas siedzi się jak na szpilkach nie wiedząc co zaraz może się wydarzyć. jest ogień, niezwykła chwytliwość, a także klimat grozy, które upiększa ten krążek.






piątek, 23 marca 2012

3 INCHES OF BLOOD - Long Live Heavy Metal (2012)


Drodzy metalowcy jednoczmy się w ten cudowny dzień w którym światło dzienne ujrzał bodajże najbardziej heavy metalowy album roku 2012. Tytuł „Long Live heavy Metal” nawiązujący do słynnego tytułu „Long Live Rock'n Roll” RAINBOW do czegoś zobowiązuje a tak nazwał swój nowy album kanadyjski 3 INCHES OF BLOOD który jest dość nie typowym zespołem jak na owe czasy. Łączenie w swojej muzyce elementu heavy metalu, nwobhm, power metalu, thrashu z dwoma rodzajami wokalu czyli czystym Camem Pipsa , który wspiął się na wyżyny swoich możliwości mieszając przy tym styl Udo Dirkschneidera, Kinga Diamonda czy też Kaia Hansena i harsh wokalu gitarzysty Justina Henberga. Historia tego nietypowego zespołu zaczęła się w 2000 r i właściwie największą zmorą były nieustanne zmiany personalne zespołu i właściwie wraz z nowym albumem doświadczymy poraz pierwszy stabilność w tej sferze gdyż mamy skład z poprzedniego wydawnictwa i słychać że stabilność i sprawdzony skład służy zespołowi dając jednocześnie słuchaczom, fanom album, który ma szanse podbić serce nie jednego słuchacza heavy metalu. Album jest świeży, łączy w swojej konstrukcji tradycję, a także nowoczesne patenty. Muzycznie mamy dynamit z genialnego „Advance And Vanquish” który do dziś jest dla mnie jednym z najlepszych albumów heavy metalowych ostatniej dekady z urozmaiceniem i elementami NWOBHM z „Here Waits Thy Doom”.

Właściwie przyszło mi czekać 8 lat na taki materiał jak ten tutaj zaprezentowany, bo w końcu zespół wraca niczym syn marnotrawny do dawnego, ostrego niczym brzytwa brzmienia, gitary tez brzmią jak te z albumu wydanego w 2004 r Oprócz dynamiki,pazura mamy też niezwykłą melodyjność, przebojowość czy też coś czego mi brakowało na poprzednim albumie, a mianowicie równości i naprawdę zapadających motywów, które będą zachęcać do powracania do wydawnictwa. Niby zespół niczego nam nie przedstawia bo dalej mamy ten sam styl, z tym że bardziej dopieszczony, nieco odświeżony i bardziej upiększony ciekawymi melodiami motywami. Tak jak to ma miejsce w otwierającym „Metal Woman” który jest oparty o tradycyjne patenty, a to melodyjne wejście gitar nawiązujące do NWOBHM, rytmiczny riff, czy taki typowy dla gatunku refren. Sama konstrukcja utworu czyni go bardzo atrakcyjnym. Poza typowymi zagraniami Kanadyjczyków można też doszukać się pewnych skojarzeń z MANOWAR, czy też JUDAS PRIEST co świetnie słychać zadziornym „My Sword Will Not Sleep” , w rozpędzonym „400 Torches” z bardzo urozmaiconą partią perkusyjną, czy też w dzikim „Leatherlord” który ma nieco podłoże blackmetalowe i też można śmiało tutaj przytoczyć „Painkiller” JUDAS PRIEST i niechodzi mi tutaj tylko o kwestię instrumentalną, ale też wokalną, gdzie Cam świetnie podrabia wokale Roba Halforda, dając sporo swojego własnego charakteru. Sam utwór przypomina mi „Deadly Sinners” i najlepszy album grupy. Mamy też dwa instrumentalne kawałki, a mianowicie „Chief and the Blade” z nieco wiejskim, westernowym klimatem a także „One For The Ditch” który świetnie przedstawia jak powinien brzmieć epicki kawałek z elementami folku, viking metalu i słuchając tego kawałka można poczuć smak zwycięstwa. Z kolei w takim rytmicznym „Dark Messenger” i melodyjnym „Storming Juno” można pochwalić za udane wymieszanie melodyjności IRON MAIDEN z europejskim power metalem, które znakomicie urozmaicają album, czyniąc go wydawnictwem pełnym niespodzianek, które całościowo tworzą jednolitą całość. Mamy też odesłania do DIO, czy też RAINBOW w dynamicznym „Look Out” z jedną z najpiękniejszych tegorocznych solówek, gdzie świetnie to upiększył organ, czego jakoś nie było spotykane dotychczas w muzyce tego zespołu. Oczywiście mamy też takie agresywne kompozycje czerpiące z natury thrash metalu i w tej roli świetnie się sprawdzają “Leave It On The Ice” czy też “Die For Gold” nawiązujący do słynnej trylogii z „Advance and Vanquish”. Również zespół pokusił się jak przystało na prawdziwych metalowców o bardziej progresywny kawałek i w tej roli rozbudowany do 7 minut „Man Of Fortune”. I o ten typ utworów najbardziej się bałem, bo na poprzednim albumie były one dość uciążliwie, były męczące i było słychać że zrobiono je na siłę. Tutaj jest wręcz odwrotnie, śmiało można mówić o znakomitym utworze który jest ciekawie urozmaicony wolnymi, bardziej nastrojowymi elementami, a jego głównym motorem jest niezwykle melodyjny riff, który na pewno będzie dla mnie największym przeżyciem tegorocznym no i zapadającym refrenie.

Niech żyje heavy metal, niech żyję 3 INCHES OF BLOOD, niech żyją długo. Zespół po licznych turbulencjach wrócił na właściwy tor i jest on bliski temu co można było usłyszeć na „Advance And Vanquish” i to zapewne ucieszy fanów tego zespołu. Z drugiej strony fani poprzedniego albumu też będą zachwyceni bo jest podobne urozmaicenie i różnorodność i też sporo się dzieję, a skojarzeń z nwobhm nie brakuje. Stabilność i odświeżenie formuły dobrze zrobiła tej młodej kapeli, która zaprezentowała materiał z górnej półki dając innym kapelom że można grać nowocześnie i zarazem klasycznie. Ten album połączy pokolenia. Najlepsze dzieło od czasów „Advance And Vanquish” i jeden z bardziej heavy metalowych albumów roku 2012 i to trzeba głośno wykrzyczeć.

Ocena: 10/10

AXEL RUDI PELL - Circle of The oath (2012)


Czego należy oczekiwać od króla melodyjnego metalu – AXELA RUDIEGO PELLA? Kolejnej płyty na bardzo wysokim poziomie, z chwytliwy refrenami, z ostrymi, lecz finezyjnymi partiami maestra Axela, z porywającymi liniami wokalnymi Johnego Gioelliego, który nieustannie jest jednym z moich ulubionych wokalistów współczesnego metalu. Od albumów Axela oczekuję właściwie tego samego stylu, można rzec starych patentów, riffów tylko w nieco zmienionej formie. No bo po co zmieniać formułę, która się sprawdza, która wyniosła go na sam tron melodyjnego metalu? To też jednym się spodoba 14 album o tytule „Circle Of The Oath” a innym nie, właściwie w obu przypadkach z tego samego powodu, a mianowicie wtórności. To co cieszy nieustannie w przypadku tej kapeli to regularność w wydawaniu albumów oraz stabilność jeśli chodzi o wysoką formę muzyków i każdy tutaj nieustannie trzyma poziom, pomimo że lata lecą, a także wysoki poziom kompozycji, bo przecież niczego odkrywczego nie dostajemy, a mimo to wciąż to zachwyca, wciąż wzbudza nie małe emocję i sprawia ogromną frajdę podczas słuchania.

Zawartość jest właściwie typowa dla tego zespołu i właściwie poszczególny utwory mogły by zdobić któryś z wcześniejszych albumów, bo właściwie niczego nowego nie dostajemy, co nie oznacza że nie obyło się bez drobnych ubarwień, czy też smaczków. Do przewidzenia było, że album otworzy klimatyczne intro, ale czy ktoś by przewidział że “The Guillotine Suite” będzie jednym z najlepszych intr w historii zespołu? Raczej nie. Piękna melodia, czuć nieco zalot pod intra RUNNING WILD, jest gdzieś powiew rycerskiego klimatu, jest epickość i niezwykły klimat. Więcej takich intr po proszę w dzisiejszym metalowym światku. Standardowo mamy szybki, dynamiczny typowy dla Axela, drugi kawałek czyli „Ghost In Black”, który ma oklepany riff, refren też w sumie znajomo brzmi, ale czy to ma znaczenie? Tutaj też doświadczyłem pierwszego smaczku i miłego ozdobienia kawałka poprzez elektryzujące solówki zarówno Axela jak i klawiszowca Ferdy Doernberg. Takich rockowych kawałków jak „Run With The Wind” też było kilka w karierze Axela, ale znowu nie tak dużo i to jest miłe zaskoczenie. Przypomina mi ten układ album „Black Moon Pyramid”, zaś sam utwór bardzo rytmiczny i z dużą rezerwą luzu i jest to wielki przebój, który na pewno zagości na dłużej na setliście Axela. Zaskoczenie też doznałem przy tytułowym „Circle Of The Oath” i ten początek akustyczny jakoś nie bardzo mnie przekonał i to jego zbyt długie ciągnięcie jest tutaj bardzo nie korzystne. I ten utwór ma swoje mocne strony jak i słabe. Do mocnych zaliczę epicki nastrój, świetny podniosły refren, a także pewne odesłania do LED ZEPPELIN. Kompozycja jednak mimo swoich słabszych momentów brzmi dość bardzo okazale, jest coś z rocka, coś z metalu i do tego mroczny klimat, który świetnie kontrastuje się z muzyką. Jedną z moich ulubionych kompozycji jest również taki nieco hard rockowy „Fortunes of War” z bodajże najlepszym refrenem z całej płyty, który kipi chwytliwością i niezwykłą melodyjnością. Ciarki przechodzą podczas słuchania nieco mrocznego, nieco ponurego, utrzymanego w stonowanym tempie „Bridges To Nowhere” który jest duży nacisk na ciężar. I kompozycja właściwie jest już takim typowym graniem dla Axela i właściwie na każdym albumie znajdzie się tego typu kawałek. W podobnym stylu utrzymany jest zamykający album „World Of Confussion” nawiązującym do Masquerade Ball. Oczywiście mamy też kolejną piękną balladę i tutaj „Lived Our Lives before” się broni na ile może, ale jest to najsłabszy punkt na tym albumie, zresztą jak radosny „Hold On To your Dreams”.

„The Circle Of the Oath” to kolejna mocny album w dyskografii Axela Pella, która właściwie nie zna pojecia „słaby album”. To wydawnictwo tylko po raz kolejny dowodzi kto rozdaje karty jeśli chodzi melodyjny metal. Co ciekawe AXEL RUDI PELL to jeden z nie wielu zespołów który właściwie od początku istnienia trzyma wysoki poziom i ciekawe jak długo jeszcze. Cenę jaką przyszło zespołowi zapłacić za ten luksus to wtórność i granie w kółko tego samego. Dla jednych będzie to raj na ziemi, dla innych niekończące się piekło. A ty do którego świata należysz?

Ocena: 9/10

czwartek, 22 marca 2012

IRON MAIDEN - The Number Of The Beast (1982)


Dzisiaj mamy 22 marca 2012 roku i mało kto może wiedzieć że dzisiaj właściwie mija 30 lat od premiery od jednego z najbardziej kultowego albumu heavy metalowego, czyli „The Number Of The Beast” nikogo innego jak IRON MAIDEN. Album, który dość szybko został okrzyknięty jednym z najbardziej wpływowych albumów heavy metalowych i do dziś jest to bez wątpienia najbardziej rozpoznawalne wydawnictwo godnie reprezentujące swój gatunek. Album nie tylko przełomowy dla nurtu ale również dla samego zespołu. Wraz z tym krążkiem zaczął powoli odchodzić od NWOBHM na rzecz heavy metalu. Choć dwa poprzednie albumy żelaznej dziewicy były znakomite to jednak zespół jeszcze wyżej podniósł poprzeczkę jeśli chodzi o muzykę, stawiając na bardziej zróżnicowany materiał, stawiając na bardziej wyszukane melodie, jednocześnie zachowując swoją charakterystyczną przebojowość. Zostawmy na chwilę muzykę i wróćmy do aspektu historycznego, który i tutaj jest przełomowy dla kapeli. Kapela musiała zakończyć współpracę z dotychczasowym wokalistą – Paul Di Anno, a to z tego względu że był on wirusem, który działał negatywnie nie tylko na niego, ale i na zespół. Jego punkowy styl życia doprowadził do jego wyniszczenia i kiepskich występów podczas koncertu, co raz częściej kapela musiała odwoływać swoje występy. Coś trzeba było z tym zrobić. Zatrudniono nowego wokalistę, a mianowicie Bruce'a Dickinsona udzielającego się w SAMSON. Zazwyczaj zmiany na tak ważnym stanowisku nie służą zespołom i są to przeważnie zmiany na gorsze. Tutaj mamy odwrotnie i był to strzał w dziesiątkę, bo Bruce odmienił zespół, wprowadził żelazną dziewicę na wyższy poziom, poziom światowy. Do dziś jego nazwisko wymienia się jednym tchem jeśli chodzi o najlepszych wokalistów i nic dziwnego, skoro jego skala możliwości jest ogromna, a znakiem rozpoznawczym wysokie rejestry, do których Paul nigdy by nie dotarł.

Gdy się spojrzy na całą twórczość żelaznej dziewicy to można zauważyć, że właściwie każdy album otwiera dynamiczna, zwarta, szybka, pełna energii kompozycja, który jest miłym zaproszeniem do zapoznania się z całością. „Invaders” nie jest tutaj wyjątkiem, ba jest to ścisła czołówka jeśli chodzi o otwieracza tej kapeli. Tutaj jest wszystko perfekcyjne, począwszy od sekcji rytmicznej ze wskazaniem na urozmaiconą partię Cliva Burra, któremu słusznie nadano miano „najlepszego perkusisty na świecie” po nagraniu tego albumu. Duet Smith/Murray wniósł swoją grę na jeszcze wyższy poziom. Solówki są jeszcze bardziej zadziorne, bardziej urozmaicone i bardziej elektryzujące niż na poprzednich albumach. Jednak wszystko przyćmiewa nie kto inny jak Bruce, który dysponuje wręcz operowym głosem pozwalającym mu na balansowanie w wysokich rejestrach jak i w dolnych, gdzie śpiewa z dużym zadziorem. Lirycznie mamy nawiązanie do najazdów wikingów. Ballad IRON MAIDEN nie dorobił się zbyt wiele, ale liczy się nie ilość tylko jakość. „Children Of The Damned” to właściwie kawałek o dwóch obliczach. Spokojny, nastrojowy, wręcz balladowy początek, który ukazuje emocje, a także niezwykłe umiejętności Bruce'a, który właściwie dzieli i rządzi tutaj wspólnie z Adrianem Smithem, który wygrywa iście piorunującą solówką przesiąkniętą melodyjnością i szybkością. Utwór tym razem zespół inspirował się przy pisaniu tekstu filmem o tym samym tytule. Adrian Smith to nie tylko wyśmienity grajek, to także mistrz kompozytorstwo i zawsze miał on dość spory wkład w albumy żelaznej dziewicy. Jeden z jego pierwszych wielkich dzieł to bez wątpienia „The Prisoner” nawiązujący do brytyjskiego serialu o tym samym tytule i bardzo pomysłowym zabiegiem okazało się danie na rozpoczęcie kawałka takiego mówionego intra, który trzyma niesamowity klimat grozy. Sam utwór jest dynamiczny i mamy naprawdę przebojowy refren, który porywa słuchacza i zachęca do współuczestnictwa. Za czasów Di Anno powstał kawałek „Charlotte The Harlot” no i tutaj zespół postanowił pociągnąć historię z tamtego utworu nagrywając „22 Acacia Avenue” który jest kolejną 6 minutową kompozycją w której dzieje się sporo od szybkich, charakterystycznych galopad, od dynamicznej motoryki, ostrych riffów, bo bardziej wyszukane melodie, czy też bardziej spokojne, stonowane motywy. Ten album świat kojarzy właściwie z dwóch przebojów, które posłużyły do promocji albumu i lepszych utworów na single nie można było wybrać. „The Number Of The beast” to jeden z najbardziej znanych utworów żelaznej dziewicy, który właściwie jest grany na każdym koncercie i nic dziwnego bo jest to jest przebój jak się patrzy. Dynamiczny, chwytliwy, z prostym motywem gitarowym jak i łatwo zapadającym refrenem, no i ta demoniczna tematyka, która była pewnym novum jeśli chodzi o lirykę żelaznej dziewicy. Kapela znów błysła pomysłowością dając na otwarcie mroczny fragment cytowanej kwestii z Biblii dotyczącej antychrysta, sam pomysł narodził się w głowie Steva Harrisa za sprawą filmu „Omen”. Utwór przeszedł do historii zespołu jak i kanonu muzyki heavy metalowej o czym może świadczyć liczne covery innych zespół i umieszczanie w różnych filmach np. „Śmiertelna Wyliczanka”. Drugim hitem, który również przeszedł bardzo szybko do grona największych hitów IRON MAIDEN to singlowy „Run To The Hills”. Jest to kompozycja opowiadająca o walce amerykanów z Indianami utrzymana oczywiście w szybkim, rytmicznym tempie z zapadającą partią perkusyjną Cliva Burra i popisem wokalnym Bruca, która ciągnie ku jak najwyższym rejestrom. Pozycja obowiązkowa w setliście koncertowej IRON MAIDEN. Choć Harris właściwie maczał palce niemal przy całym materiale, to właśnie tam gdzie sobie odpuścił to słychać, że gdzieś uleciała przebojowość i słychać to w takim „Gangland” który właściwie jest nieco inaczej wykonany, nieco w innym stylu niż poprzednie utwory. Ale jest to kompozycja solidna i sporo ratuje tutaj atrakcyjna partia perkusyjna Cliva Burra. Również za słabszy moment można uznać nieco mroczniejszy, nieco momentami cięższy „Total Eclipse” który jakoś nie pasuje mi do tej całej układanki. Na koniec mamy wielki finał w postaci kultowego już „Hallowed By The Name” który bez wątpienia jest jedną z najlepszych kompozycji jakie kiedykolwiek stworzył Steve Harris i żelazna dziewica. Jest to najdłuższy utwór i dzieje się tutaj w ciągu 7 minut sporo. Przeplata się sporo rozmaitych motywów począwszy od spokojnego nastrojowego wejścia, po rytmiczne w dalszej części, bardziej stonowane, by potem przerodzić się w rozpędzoną petardę. Napięcie narasta tutaj stopniowo i to jest bardzo perfekcyjne skonstruowane. Nie sposób tego opisać to trzeba posłuchać.

„The Number Of The Beast” to jeden z najbardziej rozpoznawalnych albumów heavy metalowych, album pełen przebojów i atrakcyjnych kompozycji. Dla wielu fanów jeden z najlepszych krążków żelaznej dziewicy i w sumie nie ma się czemu dziwić, skoro stąd pochodzą największe przeboje zespołu. Płyta trzyma w napięciu od początku do końca i szkoda tylko że znalazły się tutaj dwie słabsze kompozycje, które zachwiały równość owego wydawnictwa. Minęło 30 lat a „The Number Of the beast” wciąż brzmi świeżo, wciąż zachwyca i wciąż przyciąga nowych fanów muzyki heavy metalowej i to jest magia tego albumu. Album przełomy dla zespołu, bo kapela szybko wzniosła na jeszcze wyższy poziom i szybko stali się gwiazdami. Najbardziej sprawiedliwa ocena w tym przypadku to 9.5/10, ale mam straszny sentyment do tego albumu i nie boję się dać maksymalnej oceny, bo ta płyta zasługuje na to za całokształt i odbicie swojego piętna na muzyce heavy metalowej.

Ocena: 10/10

środa, 21 marca 2012

OVERKILL - The Eletric Age (2012)


Zastanówmy się przez chwilę który zespół thrashmetalowy ze starej gwardii trzyma poziom niemal od samego początku. Takich kapel nie ma zbyt dużo, bo każdemu się zdarzają wpadki, ale jednym z takich bardzo dobrych przykładów którymi mimo upływu lat wciąż gra z werwą, z pomysłem i agresywnie jest bez wątpienia OVERKILL. Poprzedni album „Ironbound” odniósł ogromny sukces i znów mówiono o zespole i to w samych superlatywach. Kiedy nagrywa się takie dzieło jak „Ironbound” z licznymi ostrymi riffami, z prawdziwą thrash metalową energią, przepełnioną przebojami to tym większe oczekiwania są postawione kolejnemu krążkowi. Tak też było w moim przypadku oczekiwałem po prostu drugiego „Ironbound” i się nie zawiodłem, ba dostałem i to z dużą nawiązką. Następca tamtego albumu” The eletric Age” jest jakby bardziej zróżnicowany są elementy rocken rollowe , jest też power , jest też nieco hard rocka, a także heavy no i oczywiście thrash metal. Jest w dalszym ciągu niezwykła dynamika materiału przyozdobiona o różnego rodzaju smaczki tj. zwolnienia, jakieś bardziej bojowe refreny i koncertowe motywy. Właściwie ten kto jest fanem „Ironbound” ten pokocha nowy album, który jest jakby kontynuacją stylu z tamtego albumu i jego wręcz naturalną ewolucją i można poczuć że zespół wykonał jakby kolejny krok na przód. Fani mocnego, thrashowego brzmienia „Ironbound” zachwyci fakt, że zespół nie zrezygnował z niego, ba nawet nieco je jeszcze bardziej udoskonalił. Jest soczyście, jest moc i pazur, nie ma mowy o jakiś sztucznym brzmieniu. Jednak najpiękniejsza w muzyce OVERKILL na tym albumie jest chemia jaka jest między muzykami. DD Verni to jeden z najlepszych basistów i to co wyprawia na albumie jest tylko kolejnym dowodem na to. Jego partie mają sporo przestrzeni, są odegrane z dużym luzem, melodyjnością i pazurem i bez wątpienia to one tworzą ten morderczy materiał. Świetnie współgrają jego partie z dynamiczną perkusją Rona Lipnickiego, który stawia przede wszystkim na szybkość i moc. Dave i Darek wygrywają jeszcze ciekawsze riffy aniżeli na „Ironbound” są bardziej urozmaicone, nie tracąc przy tym znanej nam z tamtego albumu agresji. Jest wszystko jakby więcej, zarówno solówek i ciekawszych pomysłów. No jest postęp i tendencja zwyżkowa w każdej sferze nawet wokalnej i tutaj Bobby Blitz Ellsworth stanął na wysokości zadania i jego wokal jest tutaj wyśmienity i miło posłuchać kogoś w stylu Udo Dirkschneidera, który śpiewa bardzo technicznie i z energią mimo tylu lat.

Materiał znów tworzy 10 kompozycji, ale czasowo jakby nieco krócej to wychodzi i miło że w przeciwieństwie do poprzednika dominują jednak krótkie utwory. Dominuje przede wszystkim szybkość na tym albumie, agresja to jego drugie imię, a jego żywiołem jest przebojowość, a czasami zespół ubogaca swoje kompozycje pewnymi smaczkami. W „ Come And get It” wstawia nieco mroczne, nieco stonowane wejście, które rozgrzewa całą machinę i tylko nabiera szybkości, żeby się przerodzić w prawdziwego killera. Utwór zaopatrzony został oczywiście w przebojowy refren, jednak najciekawszym motywem jest tutaj dla mnie ten nieco heavy metalowy, nieco rycerski w połowie utwory i takich smaczków mi brakowało na poprzednim albumie. W takim zaś „Eletric Rattlesnake” mamy nieco rock'n rollowy wydźwięk, miłe zwolnienie w stylu DEATH ANGEL i kolejny urozmaicony kawałek zaliczony, a ta różnorodność i rock'n roll w tle dobrze wpływa na kompozycje. Trzecim 6 minutowym kolosem jest przebojowy „Drop The Hammer Down” który również jest urozmaicony różnymi możliwymi sposobami, a to jakieś zwolnienie, a to zmiana motywu i całość prezentuje się bardzo okazale. Jednak nie oszukujmy się, album zdominowały właściwie krótkie, zwarte z dużo dawką energii i szybkości kawałki i tutaj w tej roli „Wish You Were Dead” , mój prywatny faworyt czyli „Save Yourself” , czy też '21 st century man”. Album dodatkowo urozmaicają stonowany, nieco heavy metalowy „Black daze” który najbardziej się wyróżnia i chyba zresztą najszybciej zapada w pamięci, podobnie jak zamykający „Good Night”, który zaczyna się wręcz balladowym akcentem, żeby potem przerodzić się w melodyjną petardę.

Nie wierzyłem, że OVERKILL będzie nagrać tak dobry album jak „Ironbound”, a tym bardziej że może nagrać coś lepszego, a jednak. Nagrali album tak samo dynamiczny, agresywny jak „Ironbound” z tym że mam wrażenie że „The Eletric Age” jest bardziej zróżnicowany, jeszcze bardziej agresywny, no i można odczuć że dalej mamy tendencję przebojowości. OVERKILL jest na fali i słychać że wysoki poziom muzyczny będzie nam towarzyszyć na kolejnych płytach. Tylko czy tak będzie do końca ich kariery? Czas pokaże. Na pewno w tegorocznym thrash metalu jest to pozycja obowiązkowa, zajmująca dość wysokie miejsce obok takiego SUICIDAL ANGELS, czy też GAME OVER.

Ocena : 9.5/10

wtorek, 20 marca 2012

BLIND GUARDIAN - Follow The Blind (1989)


Debiut BLIND GUARDIAN został ciepło przyjęty to też zespół wykorzystał wsparcie fanów i właściwie w przeciągu roku został stworzony „Follow The Blind”, który ukazał się w roku 1989. Nie powinno was zaskoczyć, że zespół tutaj idzie dalej ścieżką wyznaczoną na debiucie, czyli drogą speed metalowego łojenia opartego przede wszystkim na szybkiej sekcji rytmicznej, ostrych partiach gitarowych, ostrym wokalu Hansiego, który jakby nieco poszerzył swój asortyment jeśli chodzi o linie wokalne, a także na zgranym duecie Olbrich/ Siepen który w dalszym ciągu wygrywa proste, solidne, speed metalowe partie gitarowe. „Follow The Blind” tak na dobrą sprawę sprawia wrażenie nieco słabszego albumu aniżeli debiut. Niby jest w dalszym ciągu ten sam styl który został wypracowany na „Batalions Of Fear”, jest dynamit, melodyjność, ale czasami monotonność, surowość poszczególnych kompozycji bierze górę nad resztą, czyniąc wchłanianie muzyki zawartej na tym albumie mało przyjemnym.

Pośród tej szarości na wyróżnienie zasługują dwie kompozycje, które poniekąd są taką zapowiedzią stylu, który pojawi się na „Tales From The Twilight World”. Mam tu na myśli przebojowy „Banish From Sanctuary”, który poprzedza klimatyczne intro „Inquisition” opartym na motywie „Monthy Pathon i święty graal”, a także bez apelacyjny killer na tym albumie czyli „Vallhalla”, który okazał się nieśmiertelną kompozycją z tego albumu z świetnym epizodycznym występem założyciela HELLOWEEN, boga power metalu – Kaiem Hansenem. Trzeba przyznać że lider GAMMA RAY idealnie się wpisał w konwencję zespołu jak i samego kawałka. Obie kompozycje wyróżniają się na tle innych przede wszystkim za sprawą pewnego przełamania owej monotonności, pewnej przewidywalności i prostoty. W tych utworach występuje już elementy takie bardziej charakterystyczne dla późniejszych wydawnictw ślepego strażnika, czyli rozgrzewka na początku utworu, chwytliwy refren, bardziej urozmaicona perkusja, bardziej melodyjne partie gitarowe, większe zróżnicowanie w obrębie danego utworu i nic dziwnego że zespół właściwie z tego albumu sięgał na przestrzeni swojej działalności właściwie po te dwie kompozycje. A co zresztą? Cóż jest ostro, dynamicznie, szybko i do przodu. Tylko czy to nie jest takie bezmyślne pędzenie nie patrząc co ma się przed sobą? Wrażenie nie małe może zrobić nieco przesiąknięty thrash metalem „Damned For All Time” który ma wyborny riff i porywający refren, lecz utwór przypomina te z debiutu. Są momenty jak w „Follow The Blind” że zespół faktycznie próbuje zaskoczyć, próbuje zapodać tajemniczy klimat, podać bardziej spokojne partie gitarowe, tylko co z tego skoro nie słychać w tym ani pasji ani jakieś radości, tylko takie granie na siłę. Gdzieś tam wciąż czuję sentyment do „Hall Of The King” i to pewnie za sprawą nieco połamanej linii melodyjnej, kilka zróżnicowań i momentami słyszę tutaj taki TOXIC, a to już mówi samo za siebie. Niemoc ślepego strażnika słychać zarówno w instrumentalny „Beyond The Ice”, który brzmi chaotycznie, a także w coverze BEACH BOYS „Barbara Ann” i jeśli już chodzi o cover to bardzo dobrze wypadł „Don't Break The Circle” z repertuaru brytyjskiego DEMON.

Wszystkie te kompozycje jednak wypadają dość blado przy tych dwóch największych hitach. Ten album dowodzi tylko jednego, a mianowicie faktu, że nie wystarczy agresja, nie wystarczy szybkość, dynamit, nie wystarczy ostry riff, trzeba pierwiastka boskości, który sprawi że utwory będą brzmieć bardziej atrakcyjnie, będą się wyróżniać zróżnicowanymi motywami, będą mieć przebojowy charakter, to się udało zrobić na dwóch kompozycjach, dając tym samym przedsmak wielkiej ewolucji stylu zespołu, oczywiście na lepsze. Pytanie czy zespół byłby na takim etapie co dziś, czy miałby status wielkiego, sławnego zespołu gdyby dalej ciągli to monotonne, na jedno kopyto granie speed metalowe? Na pewno nie i raczej mało kto by o nich pamiętał. „Follow The Blind” to przede wszystkim speed metalowa łupanina, czasami bez większego sensu, wręcz ślepa, tak jak to tytuł sugeruje. Tym akcentem zamyka się pewien okres ślepego strażnika, a zaczyna nowy, o wiele atrakcyjniejszy.

Ocena: 6/10

BLIND GUARDIAN - Battalions Of Fear (1988)


W latach 84-85 kiedy to właściwie większość kapel umacniała swoje dość wysokie pozycje, narodził się BLIND GUARDIAN, choć w pierwotnej formie nosił nazwę LUCIFERS HERITAGE. W początkowym stadium zespołu był Hansi Kursch wokalista oraz gitarzysta Adre Olbrich. Po jakimś czasie ukształtował się już ten skład, który wytrzymał na dobre i na złe aż do roku 2005 z Thomen Stauchem za bębnami i Marcusem Siepenem w roli drugiego gitarzysty. W roku 1987 zmieniono nazwę zespołu na BLIND GUARDIAN i w 1988 światło dzienne ujrzał ich debiutancki album „Battalions Of Fear”. Gdyby tak z kontrastować debiut jak i drugi album niemieckiej formacji z pozostałymi dziełami to są one dość specyficzne i odstają nieco od reszty. Przede wszystkim stylistycznie co zresztą słychać od samego początku. Dynamit, szybkość i takie pędzenie do przodu z szybkością światła poddając się speed metalowej strukturze. Z jednej strony jest to zaleta tego albumu, a z drugiej gwoźdź do trumny, który uczyni owe wydawnictwo ślepego strażnika nieco monotonne i jednowymiarowe. Zestawiając styl z początkowej działalności zespołu z tym późniejszym to śmiało można stwierdzić że muzyka zaprezentowana na debiucie jest prostsza, pozbawiana elementów zaskoczenia, pozbawiona owej różnorodności i tej lekkości. Inny poziom muzyczny co słychać zarówno w samych kompozycjach, jak w umiejętnościach muzyków. Hansi śpiewa na tym albumie ostro, zadziornie, ale słychać że może on znacznie więcej. Tutaj brzmi niczym rasowym heavy metalowy wokalista z potencjałem na coś więcej. Duet Siepen/ Olbrich spisuje się przyzwoicie i dostarcza kawał porządnego łojenia. Ale czy to wszystkich zadowoli ? Na pewno nie, bo brakuje tutaj spontaniczności, nie przewidywalności, elementu zaskoczenia. Wszystko zrobione zostało na granicy przyzwoitości. Brzmienie raczej bardziej charakterystyczne dla jakiś thrash metalowych kapel. Jest brud, jest też nieco toporny wydźwięk co już może utrudnić przeprawę przez materiał. Niestety na granicy dobrego poziomu są też skonstruowane same kompozycje.

Co z tego, że jest ogień, co z tego, że jest dynamit, szybkość i ciekawe solówki, kiedy na dłuższą metą materiał staje się uciążliwi i zbyt monotonny. Co podciąga poziom albumu to na pewno sfera liryczna, w której zespół jako jeden z pierwszych porusza tematykę Tolkiena, ponadto Stephena Kinga. Jeśli chodzi o najlepsze kawałki to są nimi bez wątpienia: nieśmiertelny „Majesty” nawiązujący do horroru „To” Stephena Kinga za sprawą cyrkowej melodii na początku, a także ostry „Guardian Of The Blind” czy też nieco bliższy późniejszemu stylowi zespołowi „Run For The Night”. Są to bez wątpienia największe hity zespołu, pokazujące jak brzmiał ślepa strażnik na początku swojej kariery. Przede wszystkim prosto, opierając się głównie na rozpędzonej sekcji rytmicznej, melodyjnych solówkach i ostrym riffie. Ogólnie styl brzmi jak nieco przekształcenie stylu IRON MAIDEN , czy też HELLOWEEN. Jeśli o mnie chodzi zawsze miałem słabość do instrumentalnego „Trial By The Archon” będący mieszanką nieco HELLOWEEN z ery Hansena na wokalu oraz wczesnego IRON MAIDEN. Sam pomysł na melodie i aranżację najbardziej mi zaimponowały. Może i jest to wtórne, ale nadzwyczaj przebojowe. Najważniejsze że idealnie się komponuje z „Wizard's Crown” który jak dla mnie jest wyjątkową kompozycją. Spytacie dlaczego? Otóż w porównaniu z innymi utworami ów kompozycja nie ma takiego nacisku na ostry riff, nie ma też tej jednostajności, tutaj mamy wręcz coś przeciwnego. Melodyjny riff upiększony różnymi smaczkami typu zwolnienie, zmiana rytmu, motywu, a to pojawienie się solówki gdzieś w niespodziewanym miejscu i zakończenie nawiązujące do poprzedniej instrumentalnej kompozycji. Gdyby było więcej takich petard, zapewne sam album by więcej zyskał na takim rozwiązaniu. Sporo ciekawych motywów, pomysłowych melodii zawiera dynamiczny „The Martyr”, który jest kolejną długą kompozycją. Kompozycja właściwie nie wyróżnia się niczym specjalnym, bo znów mamy identyczny riff do poprzednich, takie same tempo, ale tak jak wspomniałem jest sporo intrygujących motywów, które ratują kompozycją przed totalną kompromitacją i nudą. Czy ciągnięcie tego wszystkiego do 6 minut było dobrym rozwiązaniem? Inną kompozycją do której miałem zawsze słabość jest tytułowy „Battalions Of fear” i to z oczywistych względów. Liczne urozmaicenia kawałków jak na ten album, a to jest szybkie pędzenia w stylu wczesnego HELLOWEEN, a to są zwolnienia i taki chwytliwy refren wspartym tym charakterystycznym chórkiem dla późniejszych wydawnictw. Również mało wyrazistą kompozycją na albumie jest instrumentalny „By The gates Of Moria”, gdyż szybkość i melodyjność to nie wszystko.

Gdyby tak rozebrać kompozycje na czynniki pierwsze to w same w sobie nie są one złe, ba są nawet bardzo dobre. Tylko całościowo wydawnictwo już nie jest tak atrakcyjne. I nie chodzi o to że to jest wtórne czy coś, tylko że jest przewidywalne i właściwie na jedno kopyto. Kompozycje są bliźniaczo do siebie podobne i tylko niektóre tutaj wyróżniają się ponad szarość. Oparcia nie ma też w brzmieniu, które właściwie pogrąża jeszcze bardziej młodziutki wówczas band, który nie potrafił za wiele, umiejętności wymagały oszlifowania i dalszego rozwoju. Atutem „Battalions Of fear” jest dynamiczność, niezwykła energia, melodyjność, szkoda że ta cechy przewijają się przez cały album, bo przydałoby się nieco urozmaicenia i pewnego elementu zaskoczenia. Ciekawy czy zespół dorobiłby się sławy i takiego wielkiego statusu, gdyby tkwił w tym stylu dłużej niż przez dwa albumy? Z tym pozostawię was samych, jednocześnie polecając debiut ślepego strażnika, gdyż jest to kawał porządnego speed/power metalu.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 19 marca 2012

ORIGINAL SIN - Sin Will Find You Out (1986)


Kobiety w heavy metalu najczęściej nie są traktowane z odpowiednim szacunkiem i poważaniem, bo większość metalowców głęboko wierzy że to dziedzina tylko dla prawdziwych mężczyzn. Jeśli o mnie chodzi lubię posłuchać kobiecych wokali, ale zawsze to była pojedyncza osoba w męskim zespole. I właściwie do tej pory znałem tylko taki przejaw aktywności kobiet na scenie metalowej, to teraz sobie wyobraźcie moje zdziwienie kiedy dowiedziałem się że amerykański ORIGINAL SIN tworzą ....cztery kobiety. Zdziwienie o tyle było ogromne, że debiutancki album tej formacji zniszczył mnie i to dosłownie. „Sin Will Find You Out” z 1986 r to jeden z najlepszych krążków z kategorii speed/ power metal jaki się pojawił w tamtym okresie. Nie będę ukrywał, że zespół mnie zaskoczył na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim pod względem muzycznym gdzie można to porównać do muzyki AGENT STEEL, CROSSFIRE, ATTACKER czy też SAVAGE GRACE. Jednak nie ma mowy o jakimś kopiowaniu, tutaj trzeba przyznać że ORIGINAL SIN wykształtował swój własny styl, który opierał się na ostrych niczym brzytwa partiach gitarowych Cynthi Taylor, która o dziwo nie miała problemów z wygrywaniem zarówno energicznych solówek, jak drapieżnych, rasowych riffów, a także na porywającym wokalu Danielle Draconis, którą śmiało można zaliczać do najlepszych kobiecych wokali w muzyce heavy metalowej. Jest pazur, ogień, jest zadziorność, są piski i śpiewania w wysokich rejestrach. Wachlarz umiejętności owej wokalistki w zupełności zaspokoiły moje wymagania. Co ciekawe na albumie możemy się przekonać umiejętnościach wszystkich dziewczyn i trzeba przyznać, że każda zna się na swojej robocie. „A Slice Of Finger” dowodzi że Cynthia ma talent do gry na gitarze i robi to z wielką precyzją i pasją. Rzadka cecha. W „Thunder war” z kolei mamy mrok, niesamowity klimat i popis umiejętności basistki Pandory Fox, która również wygrywa znakomitą partię ukazujący drzemiący w niej potencjał. Natomiast w „Succubus” można poczuć moc jaką niesie z sobą Darlene grając na perkusji. Jest dynamika, różnorodność i szaleństwo. Kompozycje to kolejna płaszczyzna która mi po prostu zaimponowała i to właściwie pod wieloma względami. A to przez pomysłowość, a to przez aranżację, czy też przez energię, melodyjność i spontaniczność i radość z grania jaką niosą z sobą te utwory.

Rozpisywanie się jakoś długo odnośnie zawartości mija się właściwie z celem. Dlaczego? Bo mamy właściwie 10 killerów utrzymanych w szybkim tempie i nie ma mowy o jakimkolwiek zmniejszeniu obrotów. Pomyślano nawet o detalach jak mroczne intro w „Conjuration of the Watcher” które przypomina mi intra KINGA DIAMONDA. Sam utwór ma agresję i dynamikę godną thrash metalowych kapel z tamtego okresu. „The Curse” też taki jest choć tutaj mamy nieco mroczniejszy, nieco ostrzejszy wokal, a sam kawałek jest bardzo agresywny i melodyjny. „Bitches From Hell” to rozpędzona petarda z motywem gitarowym nasuwającym choćby ACCEPT. To jest coś więcej niż pędzący do przodu dynamit, to jest przebój z najwyższej półki. Może i prosty, może i znajomo brzmiący, ale co z tego? Czy ktoś zwraca na to uwagę podczas gdy muzyka takiej rozrywki dostarcza? Jeśli już pokochało się styl ukazany na tych utworach to reszta też was porwie i zniszczy, bo w takiej formie jest utrzymany cały materiał. Nie ma czasu i miejsca na ballady, jakieś kompozycje radiowe. Tutaj liczy się moc, szybkość i przebojowość.

Kto by pomyślał że kapela założona w 1986 roku przez 4 kobiety będzie wstanie nagrać takie arcydzieło i nie boję się użyć tego słowa. Bo album spełnia wszelkie wymogi żeby utytułować tym mianem. Jest wyrównany materiał oparty na samych ostrych, agresywnych kilerach, mamy też 4 dziewczyny, które wbrew wszelkim utartym schematom grają znakomicie i na pewno lepiej niż nie jeden mężczyzna. Słychać pasję i miłość do muzyki, do metalu. Te cechy w połączeniu z wyborną produkcją Davida Defeisa z VIRGIN STEELE, który również maczał palce przy niektórych utworach sprawiają że mamy do czynienia z dziełem skończonym. Jeden z najlepszych albumów z gatunku speed metal i ostatnią płaszczyzną w jakiej mnie zespół zaskoczył to oczywiście historyczna, gdzie po wydaniu tego krążka przestali istnieć. Przyczyny rozpadu wciąż pozostają dla mnie wielką tajemnicą.

Ocena: 10/10

MIDNIGHT DARKNESS - Holding In The Night (1985)


W 1980 roku na ziemii niemieckiej narodziła się kolejna kapela, która zostawiła po sobie mało znaczący dla gatunku album, który dzisiaj został okryty kurzem. Kto dzisiaj pamięta że kiedyś istniał taki zespół jak MIDNIGHT DARKNESS który grał muzykę z pogranicza heavy metalu i hard'n heavy. Oczywiście nie będzie tutaj zaskoczeniem że ich muzyka nie grzeszyła oryginalnością i właściwie prezentowała to wszystko co już dawno temu zostało zaprezentowane przez inne kapele. Usłyszymy w muzyce Niemców patenty takiego ACCEPT zwłaszcza pod względem brzmienia, takiego rasowego, takiego w stylu do jakiego nas przyzwyczaił niemiecki kraj. Wystarczy się w słuchać jak brzmią gitary i wtedy pojmiecie w czym rzecz. Można też usłyszeć też zadziorność, przebojowość charakterystyczną dla SCORPIONS. Nie byłoby mowy o przyzwoitym poziomie muzyki gdyby nie osoba wokalisty. Jórg Reuter bo to o nim mowa to naprawdę znakomity wokalista, który brzmi nieco jak Klause Maine, nieco jak Ralf Sheepers, a także momentami nieco jak Rob Halford. Taki typ wokalu idealnie pasuje do takiej muzyki, do takiego stylu. Te zadziorne, nieco momentami nieco toporne, momentami nieco bardziej rytmiczne, bardziej rockowe partie gitarowe wygrywane przez duet Poschmann/ Polke może nie brzmią oryginalnie, może nie oferują jakiś pomysłowych rozwiązań, ale tworzą zgrany duet właśnie z nieco rasowym brzmieniem i zadziornym wokalem Reutera. Taki stan rzeczy ma właśnie miejsce na debiutanckim albumie „Holding The Night” który ujrzał światło dzienne w 1986 roku.

To co znajdziemy na krążku to 8 kompozycji które wpisują się w ramy poziomu dobrego, rzemieślniczego i duża w tym zasługa oklepanych motywów i mało porywających refrenów. Jednak nie można nie polubić taki nieco przydługawy „Lost In Dreams” który właściwie jest dobrze rozplanowany pod względem melodii, tylko że brakuje tutaj elementu zaskoczenia i pierwiastka przebojowości. Im więcej dynamiki, im więcej rytmiczności i przebojowości tym lepiej dla albumu i taki „Linefire” spełnia te kryteria stając się jednym z najlepszych kawałków. Tutaj można dokładnie przeanalizować styl grupy, gdzie słychać gitary, brzmienie w stylu ACCEPT, a także przebojowość i rytmiczność SCORPIONS. Ten refren brzmi właściwie dość znajomo. „Holding In The Night” to z kolei kawałek oddający charakter niemieckiego heavy metalu, który zawsze gdzieś tam przemycał toporność i kwadratowość. Utwór na pewno dobrze zaaranżowany, ale czy można mówić o czymś niezwykłym? Raczej, nie. Nie byłoby mowy o relaksie i przyjemności z odsłuchu gdyby nie rozpędzony rocker „We Like To Rock” czy też „Mindless”, „ La Prisoner” które są utrzymane w konwencji speed/power metalowej i właściwie te 3 kawałki uznaję za najważniejszy moment na płycie. Więcej rockowego feelingu można usłyszeć w przebojowym „Ready To Stay” czy też w spokojnym „Forever” gdzie można poczuć nastrój SCORPIONS. Zakończenie w postaci klimatycznej ballady bardzo udane i muszę przyznać że ta kompozycja w dość łatwy sposób trafia do słuchacza i jest to bez wątpienia kolejna mocna rzecz z tego krążka.

Holding In The Night” to album który oferuje solidność, wtórność, przebojowość, przyzwoitość w aranżacji i nic ponadto. Ten kto wymaga od tego albumu coś więcej to już może sobie odpuścić. Ci zaś których zadowala ów oferta to śmiało mogę zagłębić się w dźwięki tego krążka. Muzyka jaką grał w owym czasie MIDNIGHT DARKNESS była bardzo wtórna, a w owej wtórności też nie była genialna, to też po wydaniu tego albumu zespół musiał dać sobie spokój z karierą muzyczną, gdyż konkurencja nie dała im szansy na coś więcej niż tylko wydanie debiutanckiego albumu.

Ocena: 7/10

niedziela, 18 marca 2012

VINNIE VINCENT INVASION - All Systems Go (1988)


Vinnie Vincent to bardzo uzdolniony amerykański gitarzysta, który popularność zdobył dzięki występom w KISS, z którym to nagrał „Creatures Of the Night” i „Lick It Up”. Jednak nie zagrzał tam długo, gdyż po dwu letnim okresie został wyrzucony z kapeli. Ostatnim i wg mnie najbardziej znaczącym przejawem twórczości owego muzyka był okres po KISS, czyli założenie w 1986 roku swojego własnego zespołu pod pseudonimem VINNIE VINCENT INVASION z którym to wydał dwa albumy. Przedmiotem moich rozmyślań będzie album numer 2 czyli „All System Go”, gdzie pojawił się po raz pierwszy i ostatni na wokalu Mark Slaughter, który po rozpadzie zespołu wraz z basistą Danem Strumem stworzy zespół SLAUGHTER ale to jest temat na inną historię. Wracając do drugiego wydawnictwa to śmiało można określić je jako solidne, melodyjne, które właściwie skupione jest przede wszystkim na atrakcyjnych partiach Vinniego, które przesycone są melodyjnością, finezyjnością, a czasami można poczuć ich ładunek emocjonalnym. Drugą atrakcją tego albumu jest bezapelacyjnie wokal Marka Slaughtera, który dysponuje dość szeroką skalą umiejętności i bardzo zadziornym wokalem, który sprawia że muzyka zawarta na tym krążku jest atrakcyjna i miła dla ucha.

Materiał jest mieszanką heavy metalu i hard rocka, a różnorodność to czynnik który tylko ubarwia ów materiał. Znajdziemy tutaj zarówno kompozycje dynamiczne, heavy metalowe, jak i bardziej nastrojowe, bardziej spokojnie, określane mianem ballad. Oczywiście utwory przesiąknięte są przebojowością, co zresztą słychać za sprawą chwytliwego „Ashes To Ashes” który porywa rytmiką gitary, a także ciepłą, bardzo emocjonalną solówką. Z kolei taki „Dirty Rhytm” imponuje lekkością i niezwykła rytmiką. Największą popularność zespołowi przysporzył utwór „Love Kills”. Ta piękna ballada zdobiła ścieżkę dźwiękową czwartej części Koszmaru z Ulicy Wiązów. Jeśli chodzi o spokojne, nastrojowe utwory to należy również wyróżnić „That Time Of Year” z chwytliwym refrenem i motywem przewodnim. Świetnie zostały tutaj dopasowane do całej konstrukcji partie klawiszowe, dając utworowi więcej przestrzeni. Nieco słabiej wypada ballada „Ectasy”z tym ze tutaj Mark pokazuje się jako wokalista potrafiący uwypuklić w utworze emocje i to można poczuć, szkoda że cała oprawa nie jest taka atrakcyjna. Oprócz ballad mamy pełno rockowych kompozycji jak choćby „Burn”, przebojowy „Let Freedom Rock” z jednym z najbardziej chwytliwych refrenów jakie słychać na tym krążku. Zarówno Mark niszczy tutaj swoim wokalem, jak i Vinnie wygrywając bardzo rytmiczny, dość dynamiczny riff i bardzo energiczne solówki, które podkreślają jego umiejętności. Ze szczerym sercem można też wywyższyć nad przeciętność reszty taki dynamiczny „Breakout”.

„All System Go” może nie jest idealny, ale dysponuje kilkoma argumentami, które sugerują że album jest dobry. Mamy tutaj przede wszystkim dwóch utalentowanych muzyków, a mianowicie Vinniego, który właściwie w swoim własnym zespole rozwinął skrzydła i pokazał jak bardzo dobrym gitarzystą jest i na pewno pokazał więcej niż na albumach KISS. Drugą gwiazdą jest bez wątpienia Mark, który jest bardzo elastyczny i nie groźne mu są ballady czy bardziej metalowe kompozycje. Dobrze prezentuje się też mocne brzmienie które wyciska to co najlepsze z instrumentów. Album szpeci nieco wtórność i nieco nierówny materiał. Jednak nie stoi to na drodze, żeby zapoznać się z tym całkiem przyjemnym dla ucha wydawnictwem, zwłaszcza że był to ostatni przejaw twórczości Vinniego.

Ocena : 6/10

RENEGADE - Renegade (1986)


Jeśli nie jesteś zagorzałym fanem SAXON, wczesnego RUNNING WILD, czy też ACCEPT, jeśli nie faworyzujesz niemieckiego heavy metalu, jeśli nie tolerujesz wtórności i oklepanych motywów, to być może dalsza część tekstu nie przekona ciebie do niemieckiego RENEGADE, który zostawił po sobie nie wielki ślad na scenie niemieckiej w postaci dwóch mało znanych wydawnictw, które nie odniosły większego sukcesu. Kapela powstała w 1984 roku i trzeba było dać czas zespołowi w postaci 2 lat na wydanie debiutanckiego albumu „Renegade”. Album pod względem muzycznym nie grzeszy oryginalnością, nie ma jakiś ambitnych kompozycji, może jest to płyta jedna z wielu, ale z drugiej strony mamy przeciw argumenty w postaci dobrze sporządzonego brzmienia, melodyjnego materiału, naturalny talent muzyków do wygrywania przyjaznych dla ucha partii , czy też solidność materiału, która jest największym atutem albumu. Muzyka RENEGADE skupia się wokół lidera Petera Scholla, który dzieli zarówno funkcję gitarzysty jak i wokalisty i sporo tutaj odniesień do wczesnego stylu Rock'n Rolfa z RUNNING WILD. Wokalnie też ma zadzior, też jest nieco agresywnie, ale mało przekonująco pod względem technicznym. Tak samo można pochwalić za bardzo proste motywy gitarowe i energiczne solówki, które napędzają ten album.

Na próżno się doszukiwać w muzyce RENEGADE jakiś ambitnych motywów, przejawów oryginalności. Już od pierwszych dźwięków słychać z czym mamy do czynienia i albo z tym się godzimy, albo nie. „Dragonslayer” to definicja stylu zarówno stylu RENEGADE jak i niemieckiego heavy/speed metalu. Mamy zarówno tutaj melodyjne wejście, szybki, zadziorny riff oddający charakter niemieckiego heavy metalu, a także rozpędzona sekcja rytmiczna, która świetnie się spisuje właściwie przez cały materiał, przyprawiając słuchacza o szybsze bicie serca, dostarczając sporo emocji no i przede wszystkim dynamiki utworom. W takiej formie utrzymany jest rozpędzony „Kids In Leather” oparty tym razem na nieco agresywniejszym riffie. Do grona dynamicznych kompozycji zbudowanych na bazie szybkiego, melodyjnego riffu i rozpędzonej sekcji rytmicznej zaliczyć należy „Renegade” z elektryzującą solówką Petera, energetyczny „Fire” czy też chwytliwy „Have Some Drinks”. Bez wątpienia są to najmocniejsze kompozycje z tego wydawnictwa. Poza tym można też znaleźć na krążku stonowany „Give Me Some Shocks”, który jest średnią kompozycją, bo nie ma tutaj ani ciekawej linii melodyjnej, a sam refren też pozostawia wiele do życzenia. Również próba bycia bardziej hard rockowym zespołem w „Broken Bones” nie do końca udała się.

Debiut RENEGADE to właściwa pozycja kierowana do zagorzałych fanów niemieckiej sceny heavy metalowej. Do słuchaczy którzy przywiązują większą wagę do solidności i dobrego wykonania, a mniejszą do oryginalności i ambitnego grania. Albumowi nie służy też kilka słabszych kawałków i mało urozmaicony materiał, który zapewnia emocje na niskim poziomie.

Ocena: 6.5/10

sobota, 17 marca 2012

FOREIGNER - Agent Provocateur (1984)

Do kanonu muzyki rockowej szybko wpisał się amerykański FOREIGNER jednak ciekawi mnie czy byli by tak znani i czy by tak przetrwali czas, gdyby nie ich słynne ballady miłosne, które z lekkością podbijały stacje radiowe w latach 80. W tym złotym okresie zespół wydał album „4” który przez wielu uważany za najlepsze dzieło tego zespołu. Paradoksalnie największe przeboje trafiły na „Agent Provacateur” z 1984 roku. Sytuacja tego zespołu przypomina mi poniekąd EUROPE który przetrwał dzięki finałowemu odliczaniu. Tutaj jest niemal identyczna sytuacja. To właśnie dzięki dwóm hiciorom z tego albumu kapela przetrwała i do dziś lecą jej kawałki na stacjach radiowych i przerabia się ich miłosne ballady. Rockowa kapela założona w 1976 po udanym sukcesie „4” rozpoczęła wędrówkę w stronę nowoczesnego brzmienia i zaczęto wprowadzać do muzyki więcej syntezatorów i w połączeniu z rockiem narodził się ów „Agent Provacateur” i jest to dla mnie jedno z największych osiągnięć tej formacji. Dzieło które skupia w sobie zarówno rockowe kawałki, jak i przeboje i piękne ballady, które są wręcz motorem napędowym tego albumu.

Krążek zawiera 10 zróżnicowanych kompozycji zanurzonych w ciepłym, krystalicznie czystym brzmieniu dostarczając od początku do końca elektryzując słuchacza. „Touth and Nail” to kompozycja idealna do otwarcia albumu. Przede wszystkim energiczna, bardzo rockowa i mamy pierwszy przebój, który ukazuje rockowe oblicze zespołu. I trzeba przyznać, że Lou Gramm to świetny wokalista pasujący zarówno do stylistyki czysto rockowej, ale też do pięknych, nastrojowych ballad, które złamią nie jedne serce. Z tego słynął FOREIGNER i swoją karierę, sławę zawdzięcza tym kawałkom. No któż nie zna takiego „That Was yesterday”? Jeden z najbardziej znanych utworów zespołu jak całego okresu działalności stacji radiowych w latach 80. Piękna ballada, z poruszającym zmysły motywem opartym na syntezatorach, z hipnotyzującym wokalem Gramma i z chwytliwym refrenem. Drugim hitem i jest to bez wątpienia najbardziej znany kawałek FOREIGNER i jedna z najpiękniejszych ballad w historii rocka. „I want To know What Love Is” podbijał stacje radiowe i dalej w sumie na nich jest stałym goście. Może i słodki, może już nieco przereklamowany, ale w swoim nastroju, piękności nie ma sobie równych, no i niesie ze sobą nie banalne przesłanie. Tak te dwie kompozycje napędzają ten album, ale to nie oznacza że reszta jest mniej wartościowa. Mam wrażenie że taki "Growing Up The Hard Way" jest często nie doceniany przez fanów, a przecież jest to kolejna przyjemna dla ucha kompozycja. Znowu mamy klimatyczny wokal Gramma i wyciska co najlepsze z tego kawałka. W skrócie miły rocker z klimatycznymi, ciepłymi partiami syntezatorów. Nieco mocniejszy jest ”Reaction To Action” i tutaj można doszukać się pewnych punktów wspólnych do AC/DC. Mocnym punktem albumu jest bez wątpienia "Stranger in My Own House" który jest taki nieco zadziornym rockowym kawałkiem utrzymanym w średnim tempie. Kolejną balladą opartą na syntezatorach jest nastrojowy, nieco melancholijny „A love In Vain”. Trzeba przyznać, że Lou Gramm ma dar do uwypuklania emocji z każdego kawałka. Znaną balladą jest też „Down On Love” i jest to bardzo delikatna, dość radosna ballada. Gdy się spojrzy szerzej na ten materiał to można dojść do jednego trafnego założenia, że FOREIGNER to specjalista potrafiący stworzyć genialna balladą w każdym klimacie i bez problemu tworzą zarówno te wolne jak i szybsze ballady i właściwie żaden rodzaj tych kompozycji nie jest im straszny. Niczego innego nie dostajemy w „Two Different Worlds” ale jest to bez wątpienia najsłabsze ogniwo tego krążka, gdzieś uleciała melodyjność i przebojowość. Album zaczynał się hard rockowym kawałkiem z kopem i podobnym się kończy. „She's Too Tough” to bardzo energiczny utwór z elektryzującą solówką.

Jeden z najlepszych albumów FOREIGNER, jeśli nie najlepszy. Jego atuty to różnorodność, niezwykły ciepły nastrój, emocjonalność. Jest to płyta na której każdy znajdzie coś dla siebie bo są zarówno rockowe kawałki jak i przepiękne ballady. Ten kto szuka emocji i piękna w muzyce rockowej to tutaj to znajdzie.

Ocena: 8/10

BLAZE BAYLEY - The King Of Metal (2012)


Ostatnie kilka miesięcy z życia BLAZE'A BAYLEY to nieustanny ciąg zawirowań i szokujących wydarzeń. Najpierw było niesłychane przyjęcie drugiego albumu pod pseudonimem BLAZE BAYLEY czyli „Promise and Terror”. Później zaczęło się coś sypać. Kapele opuścił w 2010 Larry Peterson i jego miejsce w roli perkusisty zajął Claudio Tirincanti, a w marcu roku 2011 sam BLAZE BAYLEY ogłosił rozwiązanie swojego zespołu z powodu zdrowotnych i finansowych. Później został wskrzeszony stary zespół Blaze'a czyli WOLFSBANE i wydanie nowej płyty na początku roku 2012. Powrót był fatalnym posunięciem, bo ów nowe wydawnictwo w złym świetle stawiało samego muzyka, który sporo osiągnął zarówno będąc w IRON MAIDEN i działając na własny rachunek. Jedyną na dzieją na zrehabilitowanie się za sprawą reaktywowanego swojego własnego zespołu BLAZE BAYLEY tylko że z innymi muzykami. 8 marca tego roku premierę światową miał nowy album Bleza czyli „The King Of metal”. Pod względem muzycznym mamy cięższą muzykę aniżeli na „Promise and Terror” i tutaj śmiało można skierować swoje myśli ku pierwszym albumom z serii BLAZE. Oczywiście pozostał z poprzedniego albumu mroczny klimat co nie tylko słychać, ale też widać po mrocznej frontowej okładce. Jednak nie mogę tutaj podzielić entuzjazmu innych słuchaczy. Przede wszystkim co mnie drażni to nieco słabsza forma wokalna Bleze'a , czasami zbyt banalne motywy, nieco gorsze umiejętności muzyków od poprzednich i słychać że nie są tacy precyzyjni pod względem technicznym. Album jednak ma też sporo atutów i chyba najmocniejszym jest melodyjność utworów i w miarę wyrównany poziom całego materiału.

Zaczyna się wręcz tradycyjnie bo od mocnego uderzenia w postaci „The King of metal” i jest to jeden z ostrzejszych kawałków jakie ostatnie stworzył Blaze'a. Jest nieco patentów thrash metalowych, nieco z JUDAS PRIEST z ery Rippera. Ciekawe brzmi ten nowoczesny, agresywny metal. Jest prostota, niezwykła przebojowość i jest to bez wątpienia mocne otwarcie albumu, zapowiadające niszczycielski album, co do końca nie jest prawdą. Wysoki poziom albumu podtrzymuje w dalszym ciągu nieco bardziej złożony „Dimebag” wzorowany bardziej na ostatnich dokonaniach IRON MAIDEN. Zwłaszcza melodyjność solówek jak i konstrukcja utworu, czyli spokojne wejście,szybsze rozwinięcie i spokojne zakończenie. Są momenty może nieco banalne, może nieco zbyt oklepane, ale całościowo utwór pretenduje do miana najlepszego. Przede wszystkim atrakcyjnie zostaje zaplanowana linia melodyjna. Sporo jest różnorodnych motywów i do gustu przypadły mi zarówno te spokojne, klimatyczne jak i te szybsze, bardziej dynamiczne. Do tego trzeba zaliczyć jedną z najlepszych solówek na albumie, której nie powstydziła by się żelazna dziewica. Nieco poziom zaniża mroczny „The Black Country” z melodyjnym intrem. Z jednej strony ciężki riff, mroczny klimat, a z drugiej mało atrakcyjna linia melodyjna i sama aranżacja. Trzeba przyznać że podstawowym filarem i największą ostoją albumu są bez wątpienia nieco bardziej zwarte i szybsze kompozycje na miarę otwieracza, czyli melodyjny „The rainbow Fades to Black” z porywającą solówką czy tez rozpędzony „Fate” z ostrym riffem i energiczną partią perkusyjną. Nie trzeba dodawać że i fani IRON MAIDEN pokochają ten kawałek. Oczywiście żelazną dziewicę można usłyszeć w drugim długim kolosie który śmiało stawiam na pierwszym miejscu z „Dimebag” czyli „Fighter”. Jest nieco marszowe tempo, jest znów kilka motywów charakterystycznych dla ekipy Harrisa. Utwór rozegrany w takim typowym dla Bleza stylu i jest to kwintesencja jego muzyki. Można też pochwalić nieco ostry, nieco agresywny „Difficult”. To byłoby na tyle jeśli chodzi o te najlepsze kompozycje. Nie wiem czemu ale ballada „One More step” jest brzydka. Wokal Blaze'a tutaj psuje nastrój i brzmi tragicznie. Sama kompozycja jest banalna i mało ciekawa. I tak samo jest z „Beginning”. „Judge Me” poza ciekawym wejściem, tez nic więcej już nie oferuje.

Wciąż nie opuszcza mnie wrażenie że ta płyta była tworzona szybko i bez większego pomysłu. Są tutaj stare sprawdzone chwyty i właściwie jest kilka mocnych kawałków, ale jest też sporo które strasznie męczą i porażają nieporadnością i brakiem pomysłu. Mam zastrzeżenie tez do formy wokalnej Blaze'a i w stosunku do dwóch poprzednich albumów wypada tutaj słabo. Muzycy pod względem technicznym też nie budzą większych zachwytów i wszystko jest odegrane na przyzwoitym poziomie. Jeśli szukasz dobrego heavy metalu i jeśli lubisz to co robi Blaze'a to jest to album dla ciebie, jeśli szukasz czegoś więcej to niestety ale ta płyta raczej ciebie zawiedzie.

Ocena: 6.5/10