piątek, 31 maja 2013

CHILDREN OF BLOOD - Halo Of Blood (2013)

Najlepsze lata działalności fiński Children Of Bodom ma już dawno za sobą. Ostatnie płyty tylko potwierdziły, że zespół przeżywa kryzys i nie ma większego pomysłu na granie. Jako jeden z pionierów melodic death metalu powinien bardziej zaskakiwać i dawać przykład innym formacją. Oczywiście melodie w dalszym ciągu są ważnym elementem ich muzyki, z tym że taki „Blooddrunk” czy „Relentless Reckless Forever” pokazały że zespół nie ma pomysłu na to co chce grać. Chaos i nie dopracowanie dało się dostrzec na każdym kroku, to też oczekiwanie na ich nowy album nie było związane z nieprzespanymi nockami. W końcu „Halo Of Blood” się pojawił i ciekawość zwyciężyła.

Mogłoby się wydawać, że ekipę Alexiego nie stać już na nic ciekawego, a jednak nowy album wypada naprawę dobrze. Przede wszystkim materiał jest bardziej dopieszczony, więcej ciekawych melodii, więcej energicznych zagrywek, więcej chwytliwych refrenów. Wszystko więcej, ale udało się zachować to wszystko do czego zespół przyzwyczaił na przełomie lat. Do czego? Do ciekawej, budzącej grozy okładki, do soczystego, wysokobudżetowego brzmienia, czy dużej porcji melodyjności. Tak udało się to wszystko przenieść na nowy album, z tym że brzmi to tutaj o wiele lepiej niż na ostatnich produkcjach. Nie brakuje hitów i tutaj można by długo wymieniać, a wszystko zależy kto co lubi. Można się zachwycać nieco komercyjnym „Scream For Silence” , balladowym „Dead Mans Holds You” czy melodyjnym, nieco power metalowym „Damage beyond repair”. Nie brakuje tutaj kompozycji charakterystycznych dla gatunku jak i zespołu. Melodyjny „Waste of Skin” czy „Halo Of Blood” najlepiej prezentuje oblicze tej kapeli, w której nieodłącznym elementem są popisy gitarowe Latvala/ Laiho i wyraźny, zadziorny wokal Alexiego.

Ci którzy skreślili Children of Bodom z listy zespołów nagrywających dobre albumy mogą być mocno zaskoczeni, bo o to fińska formacja powraca z naprawdę udanym krążkiem, który zadowoli fanów tego zespołu. Jedne z milszych tegorocznych zaskoczeń.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 30 maja 2013

ANVIL - Hope In Hell (2013)

Nikt nie chce trafić do piekła, do krainy cierpienia i wiecznego potępienia, a jednak w przypadku heavy metalu ten temat świetnie się sprawdza. Wiele zespołów stara się zahaczyć o to miejsce, o piekło, które w metalu jest tematem rzeką. Swoją wizję piekła ma legenda heavy metalu, a mianowicie Anvil. Kanadyjska formacja powstała w 1978 i zasłużyła na miano legendarnej i nic już tego nie zmieni, nawet słabszy album. Skoro mowa o albumach to warto zwrócić uwagę na fakt, że zespół w 2013 roku powraca z nowym krążkiem zatytułowanym „Hope In Hell” , który oczywiście przenosi nas znowu do najgorętszego miejsca które się zwie piekło.

Piekło według Anvil to miejsce, które jest powtarzającym się koszmarem, tkwienie w tym co się wcześniej wypracowało, tak więc obce jest tutaj oczywiście jakieś nowatorskie podejście do tematu. Nowe patenty, świeże pomysły czy oryginalność, to cechy, których nie uświadczymy na „Hope In Hell”. Jednak czy naprawdę ktoś by od Anvil oczekiwał czegoś innego niż miksu hard rocka i heavy metalu? Jest to jak najbardziej płyta doświadczonych muzyków, jednak debiut nowego basisty którym został Sal Italiano. Mocne,lecz surowe i nieco przybrudzona produkcja świetnie współgra z ostrymi, ciężkimi, stonowanymi riffami. Ten styl świetnie zostaje podkreślony w „Call Of Duty” opowiadającym o armii, czy „Mankind machine” dotyczącym inwazji maszyn. Jeśli chodzi o inspiracje muzyczne to nie brakuje wyraźnych wpływów Judas Priest czy Motorhead. Płyta sama w sobie mimo nawiązań do lat 80 nie powala na kolana i wszystko właściwie leży po stronie utworów, które są dobre i tylko dobre. Steve Lips Kudlow robi swoje zarówno jako gitarzysta jak i wokalista, jednak na poprzednim albumie był w lepszej formie. Co ciekawe były też ciekawsze pomysły na utwory i aranżacje. Tutaj wszystko przelatuje i nie wiele zostaje w pamięci. Już otwierający „Hope In Hell” świetnie pokazuje, że wszystko brzmi metalowo, ale brakuje werwy, ognia i przebojowości, która była charakterystyczna choćby na Juggernaut of Justice”. Jednak pomówmy o kawałkach, które gotują nam prawdziwe piekło. Temperaturę podgrzewa dynamiczny „Eat Your Words” czy „The Fight is Never Won” z wyraźnymi wpływami Judas Priest. Utwory bardziej hard rockowe z elementami Motorhead w postaci „Pay The Toll” czy „Badass Rock'n roll” również wpisują się do grona najlepszych kompozycji na płycie. Materiał urozmaicony, ale nie równy i tylko 4 kompozycje sieją jakieś zniszczenie.

Macie ochotę na wycieczkę do piekła zgotowanego przez legendę heavy metalu – Anvil? Czy jesteście gotowi na mocny materiały utrzymany w stylu lat 80? Jak tak to zapraszam do wysłuchania nowego albumu „Hope In hell”. Jednak nie spodziewajcie się niezwykłej przygody i zniszczenia, bo to nie ta liga. Poziom średni, ale słuchalny. Jeśli jednak ktoś jest wybredny w tej kwestii i nie opowiada się za prostym i mało wymagającym heavy metalem to odsyłam do innych metalowych krążków.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 28 maja 2013

SACRED OATH - Fallen (2013)

Amerykański Sacred Oath założony w 1984 r., który w latach 80 nagrał debiutancki album „A Crystal Vision” , który do dziś stanowi klasykę amerykańskiego power metalu powrócił do świata żywych na dobre. Choć w latach 80 kariera zespołu nie nabrała rozpędu i doszło do rozpadu, to jednak w 2007 roku powrócili z nowym albumem „ Darkness Visible” i po pewnych roszadach ze starego składu został lider Rob Thorne i perkusista Kenny Evans i to oni sprawili, że kapela funkcjonuje do dziś, a dobrym dowodem na to jest kolejny album w postaci „Fallen”, który jest następcą solidnego „World On Fire”.

Mimo upływu 3 lat nie zmieniło się zbyt wiele w muzyce tego amerykańskiego zespołu, dalej jest to power metalowe granie, choć nie pozbawione heavy metalowego charakteru, a wszystko w pełni utrzymane w amerykańskim stylu z mocnym, soczystym, agresywnym brzmieniem, mocnymi, ostrymi riffami, którym nie brakuje ciężaru, zadziorności czy melodyjności czy też z wyrazistym wokalistą Roba Thorna, który ma ciekawą manierę, który cechuje się charyzmą i specyficznością, aniżeli techniką. Od lat wokal Roba jest wizytówką Sacred Oath, podobnie jak to co wygrywa na gitarze, gdzie jest miejsce na ciężar, melodie, a także na solówki ocierające się o shredowy styl, a wszystko jak najbardziej zachowaniem tradycji amerykańskiego power metalu. W duecie z Billem Smithem radzi sobie Rob całkiem dobrze i nie ma się zbytnio do czego przyczepić. Również Sacred Oath słynie z dopracowania kompozycji, a także brzmienia. To wszystko jest, tylko że można odnieść wrażenie, że utwory, które znalazły się na „Fallen” są nieco niższych lotów i czyżby tytuł coś sugerował? Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na mroczny, przesiąknięty Black Sabbath „Fallen”, który jest pełen gregoriańskich chórów i smaczków, które dodają upiornego wydźwięku. Rytmiczny, przebojowy „Death Kneel”, nieco agresywniejszy, z pewnymi cechami thrash metalu „Snake Eyes”, rozbudowany, klimatyczny „Dream Death” , przesiąknięty Judas Priest czy Iced Earth „Get Your Wings” czy w końcu otwierający „King Of Your World”który wyróżnia pomysłowym i melodyjnym głównym motywem gitarowym.

Szału nie ma, nie ma również mowy o jednym z najlepszych heavy/power metalowych albumów roku 2013, ale z pewnością Sacred Oath nagrał solidny, utrzymany w amerykańskiej tradycji krążek, który wstydu im większego nie przynosi, ale można odczuć lekki spadek formy w porównaniu do poprzednich wydawnictw.

Ocena. 6/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 26 maja 2013

X - RAY LIFE - X - ray Life (2012)

Ostry, surowy, melodyjny wydźwięk, balansowanie między muzyką lat 90, a obecną, a wszystko otrzymane w rockowej stylistyce. Tak można by określić muzykę włoskiego zespołu X- Ray Life, którą ten młody zespół zaprezentował an swoim debiutanckim albumie „X- ray Life”. Ten młody zespół został założony w 2011 roku przez wokalistę Matta Briggi. Kto lubi muzykę takich kapel jak Pearl Jam, Nirvana, Alice In Chains ten z pewnością powinien zapoznać się z debiutanckim wydawnictwem tego włoskiego zespołu, który ukazał się w 2012 roku nakładem Atomic Stuff.

Może i okładka płyty nam nie wiele powie, może zespół nie ma za sobą lat doświadczenia, ani też jakiejś większej sławy to jednak udało im się stworzyć całkiem udany album. Przede wszystkim krążek potrafi zaciekawić słuchacza ciekawą i dość oryginalną stylistyką zespołu. Na ten styl składają się elementy amerykańskiego alternatywnego rocka, hard rocka lat 90, gdzie we wszystkim jest odrobina przemocy, rytmiczności. Ciężkie gitary, duża dawka melodii, a także wyraziści muzycy to jest to czego można się spodziewać po ich albumie. Mattia to jeden z atutów tej kapeli, który ma odpowiednią manierę wokalną do nadania niezłego klimatu całości, by przyprawić o ciarki. Fani Nirvany będą z pewnością zadowoleni. Klimatyczna sekcja rytmiczna, która potrafi stworzyć magiczną otoczkę i duet gitarowy Zanardo/ Ricucci, który stawia na finezje, progresywny feeling też sprawia, że całość brzmi ciekawiej. Mocne brzmienie i dopracowane kompozycje to cechy, dzięki którym nie tak łatwo zapomnieć o tej płycie nawet po kilku dniach. Na co warto zwrócić uwagę? Na energiczny „Machine Gun – Kelly”, ponury „Everyone is a Star”, przebojowy „Coma Like a dream” , piękną balladę „Sad” czy mocniejszy „Charlie The Shepherd”.

Grunt to zacząć od dobrego debiutu, a potem jest zawsze łatwiej. Włoski X - Ray Life błysnął ciekawym albumem, który zadowoli fanów Nirvany czy Pearl Jam, a także fanów hard rocka lat 90. Polecam!

Ocena: 6.5/10


 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


sobota, 25 maja 2013

GOLDEN SEXTION - The Silicon Age (2012)

Pod okiem wytwórni płytowej Atomic Stuff wypłynęło wiele ciekawych młodych zespołów grających hard rock. Jedną z takich młodych kapel, która gra muzykę na pograniczu alternatywnego metalu i właśnie hard rocka jest Golden Sextion. Formacja ta została założona w 2007 roku z inicjatywy Fausta i Loose'a. Celem ich było stworzyć nowoczesne kompozycje, które będą zawierać wiele inspiracji muzycznych i przyciągnie wiele fanów. Nie tylko tych, którzy cenią nowoczesne podejście do hard rocka. Ciężka praca nad kompozycjami dała w efekcie w 2012 roku debiutancki album „The Silicion Age”.


Zespół oczywiście wykorzystuje patenty znane z płyt takich kapel jak Bon Jovi, Queensryche, Def leppard, Velvet Revolver czy Matallica z okresu czarnego albumu. Mimo jednego tego faktu zespół nie popada w totalne kopiowanie innych znanych kapel i stara się stworzyć własny styl, stara się wykreować własne pomysły. Ta sztuka zespołowi się nawet udaje. Duża w tym zasługa wokalisty Fabio Dessi, który ma typowo hard rockowy głos i ta chrypa i zadziorność sprawiają, że utwory mają powiew nowoczesności, ale też tradycji. Jego głos świetnie współgra z mocną, wyraźną sekcją rytmiczną, ale także z tym co wygrywa Loose. Jasne brak wirtuozerskich popisów czy też czegoś wykraczające poza to co się zna w hard rockowym świecie, to jednak sprawdza się w swojej roli, ba odgrywa znaczącą rolę na debiutanckim albumie. To dzięki niemu pojawiają się ciekawe melodie, finezyjne solówki, czy też urozmaicenie, które jest kolejnym atutem owej płyty. Oczywiście okładka paskudna, ale to nie ona wyznacza poziom muzyczny, zresztą podobnie jak brzmienie, które jest tutaj wyselekcjonowane i dobrze wyważone. Troszkę thrash metalu już można uświadczyć w otwierającym „High Tech Love” który pokazuje ponadto jak zespół dobrze sobie radzi w graniu nowoczesnego hard rocka. „Sex'n Roll” to z kolei przykład tego, że Golden Sexction odnajduje się w bardziej młodzieżowym graniu, z wolniejszym tempem w roli głównej. Nawet w bardziej balladowym „So Far From This Day” zespół dobrze sobie radzi, bo jest ciekawym motyw i zapadająca w głowie melodia, a to już nie lada sukces. Urozmaicenie działa tutaj jak najbardziej na korzyść i to co zasługuje na szczególną uwagę to dynamiczne kawałki jak choćby „Jesus On My Back”, nowoczesny i progresywny „The Silicon Age” czy też mroczniejszy „My pain”. Materiał jak widać pełen urozmaiceń i solidnych kawałków, aczkolwiek wyrazistych przebojów brak.

Udany debiut Golden Saxction to wyraźny dowód, że młode pokolenie włochów znakomicie się odnajduje na rynku muzycznym. Czas pokaże ile z tych młodych formacji przetrwa próbę czasu i utrzyma się na rynku pomimo silnej konkurencji. Kto lubi nowoczesny hard rock i alternatywny metal ten z pewnością polubi to co gra Golden Sextion na swoim debiutanckim krążku.

Ocena: 6.5/10
 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


czwartek, 23 maja 2013

MASTERS OF METAL - Masters Of Metal Ep (2013)

.....Masters Of Metal, The Agent Of Steel ! Skoro tyle legend ostatnio wraca, skoro mógł powrócić Angel Witch, Attacker czy wiele innych kapel, które odnosiły sukcesy w latach 80 to czemu miałaby nie wrócić amerykańska legenda, która dała podwaliny pod speed/power metalowe granie? Wyrobiona marka, lata grania, kilka klasyków na koncie, rzesza fanów, no i doświadczenie pozwoliło się odrodzić i powrócić muzykom Agent Steel, z tym że już pod nową nazwą. Zespół nazwę zapożyczył z refrenu „Agents Of Steel” i tak o to mamy Masters Of Metal, który powstał w 2011 roku. Zespół szybko wziął się do pracy i efektem tego jest mini album w postaci „Master Of Metal”, który swoją premierę miał w tym roku.

Pod względem stylistyki Masters Of Metal nie różni się od Agent Steel i dalej jest to granie na pograniczu speed/power/ thrash metalu. Nie powinno to nikogo dziwić skoro przy Masters Of Metal pracowali ci sami ludzie co w Agent Steel. Jest ta mocna, techniczna, dynamiczna sekcja rytmiczna tworzona przez Cardenasa i Amezcua. Przerysowane zostały z albumów Agent Steel znakomita praca gitarzystów Garcia i Versailles, którzy cenią sobie dynamikę, techniczne granie i urozmaicenie. Wokalnie Versailles też spisuje się znakomicie i pasuje do tego co jest wygrywane. Może brakować nieco techniki Johna Cyriisa, który od lat pełnił funkcję śpiewaka Agent Of Steel, ale to zmianę można zaakceptować. Produkcja albumu jest na wysokim poziome, ale to też żadna niespodzianka, zresztą podobnie jak materiał. Jest utwór jak „Mk Ultra ( Mind Control”, który swoją agresją, techniką i thrash metalowym zacięciem przypomina kompozycje z takich albumów jak „Order Of Illuminati” czy „Omega Conspiracy”. Podobne skojarzenia są w przypadku nieco power metalowego „Lunacy” z gościnnym udziałem Seana Pecka i Jamesa Rivery. Oczywiście są to solidne kompozycje, jednak miejsca muszą ustąpić szybkim, speed/thrash metalowym utworom w postaci „Evolution Of Being” czy promującego mini album „Chameleon”, który jest znakomitą kompozycją. Jest speed metal, jest trochę z thrash metalu, ale przede wszystkim udało się stworzyć kawałki na miarę Agent Steel.

Czas głosić dobrą nowinę światu, a mianowicie Agent Steel powraca ze świata niebytu pod szyldem Master Of Metal i mają zamiar siać znowu zniszczenie. Legenda znów żyje i daje się znów poznać jako specjalista od speed metalu. Bardzo udany powrót w postaci mini albumu, ale czekam na pełne wydawnictwo, bo Masters Of Metal zrobił apetyt owym Ep. Gorąco Polecam!

Ocena: 9/10

środa, 22 maja 2013

TIMO TOLKKIS AVALON - Land of The New Hope (2013)

Metalowe opery zawsze cieszą się wielkim zainteresowaniem i nic dziwnego skoro jest możliwość posłuchania znakomitych muzyków na jednej płycie. Tymi najbardziej znanymi są oczywiście Avantasia czy Ayreon. Niestety Avantasia przerodził się bardzie w rock operę co zresztą słychać na nowym albumie. Zaś Ayreon dawno nic nowego nie wydał, to też nic dziwnego że większość słuchaczy skupiła uwagę na nowy metalowy projekt Timo Tolkkiego znanego z Stratovarius czy Revolution Renaissance, który został okrzyknięty metalową operą z dużą liczbą gości z metalowego świata. Timo Tolkkki's Avalon bo, bo tak się nazywa nowy projekt Timo narodził się w 2012 roku i po upływie roku przyszedł czas na debiutancki album, który jest zatytułowany „ Land Of The new Hope”.

Nie trzeba właściwie większego zachęcania by sięgnąć po ten album bez zastanowienia. Wynika to przede wszystkim z faktu, że gitarzysta i kompozytor Timo Tolkki to ikona power metalu i osoba, który stworzyła jeden z ważniejszych zespołów tego gatunku, a mianowicie Stratovarius. Charakterystyczny styl tworzenia i grania został przeniesiony potem na późniejsze jego zespoły w tym Symfonia. Kto lubi jego twórczość polubi i ten nowy projekt, który jest bardziej metalowy niż nowy album Avantasia. Jest power metal, melodyjność i te cechy znane z wcześniejszych przejawów twórczości Timo. Troszkę słodkości też udało się przemycić w tym wszystkim. Ci zaś, którzy od dawna nie potrafią się przekonać do twórczości Timo ten projekt tego nie zmieni. Oczywiście Tolkki to osoba, która jest tutaj mózgiem operacji i to on nadaję charakter całości, to on jest odpowiedzialny za całość. Fani power metalu tak więc nie potrzebują większej zachęty, żeby sięgnąć po debiutancki album Timo Tolkkiego, zaś ci co mają wątpliwości, zawsze może pomóc lista gości. Ta jest tutaj po prostu wyborna i bardziej metalowa niż ta znana nam z ostatniego albumu Avantasia. Jest Rob Rock, Sharon Den Adel, Micheal Kiske, Tony Kakko, Russel Allen, czy Elize Ryd. Wśród instrumentalistów pojawiają się także Alex Holzwarth i Jens Johannson, których nie trzeba przedstawiać fanom melodyjnego grania. Wszystko pięknie, tylko szkoda że Timo Tolkki dał dość spore pole manewru wokalistce z Ameranthe, która wdziera nieco komercyjności. Mimo jednak tego minusu album się broni solidnością, w miarę równym materiałem i kilkoma przebojami. Największym atutem są goście i bardziej power metalowy wydźwięk niż na nowej Avantasia. Melodyjny otwieracz, z pewnymi orkiestralnymi ozdobnikami w postaci „Avalanche Anthem”, przebojowy „We wilf Find A Way” utrzymany w stylizacji Stratovarius czy Helloween. Oba utwory z gościnnym udziałem Roba Rocka. Takie same cechy wykazuje „The Magic Of the Night”, który jest kolejnym mocnym punktem na płycie. Do tego power metalowego kotła należy wrzucić też energiczny „To The Edge Of The Earth” który stylistycznie przypomina Avantasia z pierwszych dwóch albumów. Do grona najlepszych utworów na płycie można zaliczyć również epicki, monumentalny i rozbudowany „Land Of The New Hope” z gościnnym udziałem Michaela Kiske. Solidne też są bardziej metalowe kawałki jak „In the Name Of Rose” czy „A World Without Us” i szkoda, tylko że utwory z kobiecymi głosami wieją komercją i tandetą.

Może i Avantasia brzmi na nowym albumie dojrzale, może grają bardziej ambitnej, ale wolę proste, power metalowe granie, która zapada w pamięci, które miło się słucha, niż pokręcone melodie, które tylko efektownie się prezentują. Timo Tolkki może nie stworzył niczego oryginalnego, może nie stworzył album swojego życia, ale każdy fan melodyjnego grania, power metalu powinien się zapoznać z tym wydawnictwem, na pewno nie pożałuje.

Ocena: 7/10

ASGARD - Outworld (2013)

Zgodnie z danymi na encyklopedii metalu, zespołów o nazwie Asgard jest około 14 i to jest spora liczba jakby nie patrzeć. Rozrzut stylistyczny jest w tej kwestii jak najbardziej. Jednak fanów stylistyki power/speed metalowej powinien interesować Asgard z Włoch, który powstał w 2003 roku z inicjatywy braci Alberto "Ably" Penoncini i Davide "Dave" Penoncini oraz Federica Mazza. Kapele szybko zrobiła furorę na rynku muzycznym, zwłaszcza po wydaniu znakomitego debiutanckiego albumu „The Seal Of Madness”. Rok 2011 dla fanów takich zespołów jak Agent Steel, Helloween, Gamma Ray, czy też bardziej heavy metalowych kapel pokroju Judas Priest był prawdziwym metalowym świętem. Po dwóch latach przerwy przyszedł czas na nowy album w postaci „Outworld”.

Na całe szczęście zespół nie poszedł drogą prób i błędów, kombinując ze swoim stylem, a postawił na sprawdzony już na debiucie charakter grania wpisujący się w gatunek speed/power metal. Wszystko co funkcjonowało na debiucie, czyli szybka sekcja rytmiczna, mocny, czysty wokal Mazza nasuwający nieco Matosa czy Hansena, popisy gitarowe braci Penoncini czy w końcu energiczność czy przebojowość zostało znakomicie przeniesione na „Outworld”. W tej kwestii nie ma tutaj większego zaskoczenia, ale któż by chciał, skoro debiut był znakomitym wydawnictwem w swojej kategorii. „Outworld” też jest i kto lubi power metal oraz speed metal, przesiąknięcie latami 80, kto szuka na płycie ostrych riffów, melodyjnych, finezyjnych solówek, energiczności, patentów znanych z innych wielkich zespołów, czy przebojów to z pewnością znajdzie to na nowym krążku włoskiej formacji. Klimatyczna, utrzymana w klimacie fantasy okładka, dopieszczone brzmienie, które podkreśla techniczne wyszkolenie muzyków to atuty tej płyty, jednak wciąż główną rolę odgrywa materiał. Podobnie jak na debiucie zespół stawia na dynamikę, przebojowość i zwarty materiał. Tutaj podobnie całość trwa około 40 minut co sprawia, że płyta wcale nie nudzi, a utrzymanie przebojowej tendencji jest atrakcją, która sprzyja łatwemu odbiorowi. Ta cechy sprawia, że Asgard to jeden z najciekawszych zespołów młodego pokolenia, który wie jak zainteresować słuchacza, jak nagrać materiał w stylistyce power/speed metalowej. Na co warto zwrócić uwagę? Otwierający „Spirits” , przebojowy „The Interceptor” czy szybki „Outworld” to prawdziwe perły. Mroczniejszy klimat, zapędy pod true metal w „Marry The Widow” , ostrzejszy riff i zapędy pod thrash metal czy w końcu rozbudowany i bardziej urozmaicony „Sound of Shadows” to utwory, które pokazują, że zespół potrafi coś więcej niż tylko szybki speed/power metal w stylu Gamma Ray czy Agent Steel jak to ma miejsce w „Riot Angels” czy „Cyber Control”. Materiał jest krótki, zwarty i na temat.

Włoski Asgard potwierdził swój poziom, styl oraz profesurę na „Outworld”. Dopieszczone brzmienie, chwytliwe refreny, ostre niczym brzytwa riffy, energiczne solówki, a także masa przebojów to dowody, które najlepiej o tym świadczą. Był moment zachwycania się nowym albumem Enforcer, teraz czas na zachwycanie się znakomitą konkurencją w postaci „Outworld” włoskiej formacji Asgard, która jest jedną z najlepszych kapel młodego pokolenia. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

WITCH CROSS - Axe To Grind (2013)

Do łask ostatnio powracają stare kapele heavy metalowe, które działały w latach 80, które nagrywały solidne i godne zapamiętania albumy, dla których los nie był już tak łaskawy. Przykładem tegorocznych takich powrotów jest choćby formacja Satan, Midnight Messiah czy też w końcu Witch Cross. Ta duńska formacja zapisała się w kartach duńskiego heavy metalu, jako energiczna kapela, która w swojej muzyce zawierała elementy power metalu i Nwobhm. Właśnie w takiej postaci zaprezentowali się na debiutanckim „Fit For Fight” z 1984 roku. Jednak na wydaniu tego wydawnictwa się zakończyła się działalność zespołu. Wtedy w roku 2012 została ogłoszona nowina, że zespół wraca do grania i tworzenia. W składzie pozostali gitarzysta Mike Wlad, perkusista Anders Ac Hjort oraz basista Jan Normark. Funkcję wokalisty objął Kevin Moore znany z występów w Graham Oliver Saxon, zaś drugim gitarzystą został Paul Martin. Na koncertach się oczywiście nie skończyło i zespół postanowił uraczyć fanów nowy albumem o tytule „Axe To Grind”.

Nieco zmieniony skład duńskiej formacji, wybranie Chris Tsangarides jako producenta i długa przerwa w graniu nie przyćmiła drogi obranej przez zespół na debiutanckim albumie. Mimo upływu lat zespół postanowił dalej kontynuować swoją misję grania energicznego, melodyjnego i przebojowego heavy metalu z elementami power metalu i Nwobhm. Ten ostatni element zostaje podkreślony nie tylko sekcją rytmiczną, czy też tym co wygrywają gitarzyści Martin/ Wlad, którzy stawiają na prostą formę i na zadziorność. Mimo braku wirtuozerskich popisów ten element tutaj wypada naprawdę dobrze, co wynika z doświadczenia muzyków i z chęci oddania najlepiej lat 80. Urozmaicenie, duża dawka energii i dużo atrakcyjnych melodii to cechy, które nadają nowemu albumowi uroku i czynią go niezłym kąskiem dla fanów heavy metalu lat 80. Nawiązanie do Nwobhm można dostrzec nie tylko w kwestiach wcześniej wspomnianych, ale również w manierze wokalnej Kevina, który przypomina styl i technikę Biffa Byfforda. To wszystko przyczynia się do tego, że materiał jest atrakcyjny dla potencjalnego słuchacza i jeszcze łatwiejszy w odbiorze. Mówiąc o zawartości, trzeba mieć na uwadze, że nie ma słabszych momentów czy też wypełniaczy. Choć ciężki, stonowany „Part Of The Machine” czy nieco hard rockowy „Awakening Pandors Box” nie należą do najlepszych utworów na płycie. Jeżeli jest się fanem heavy metalu lat 80, twórczości Saxon, czy Judas Priest to nie można pominąć ostrego „Demon in The Mirror” , dynamicznego „Ride With The Wind” czy też przesiąkniętego Judas Priest „Metal Nation”. Czasy kiedy Iron Maiden tworzyło ciekawe i melodyjne instrumentalne kompozycje znakomicie przypomina „Axe To grind”. Epicki wydźwięk to nie jedyna zaleta „Bird Of Prey” bo co dla niektórych będzie również zaletą wystąpienie Marty Gabriel z Crystal Viper. Do grona najlepszych kompozycji na płycie trzeba też bez wątpienia zaliczyć „Lost Without Warning”.

Wciąż debiut ma w sobie magie i wciąż zachwyca przebojowością i energią. Nowy album nie przebił „Fit For Fight”, ale z pewnością wstydu nie przynosi, ba godnie kontynuuje to co zespół za prezentował na tamtym wydawnictwie. Kto lubi heavy metal lat 80, dużo dawką energii i atrakcyjne melodie czy też granie w stylu Judas Priest czy Saxon ten powinien czym prędzej odpalić nowy album duńskiej formacji, która powraca po kilkunastu latach nie bytu.

Ocena: 7.5/10

U.D.O. - Steelhammer (2013)

Mając 61 lat i wciąż chęci do tworzenia muzyki metalowej nie każdy ma. Choć Udo Dirkschneider nagrał 10 albumów z Accept, z którym osiągnął największy sukces i 14 z swoim zespołem sygnowanym U.D.O. to jednak wciąż nie ma on dość. Co może nowego wnieść Udo do muzyki metalowej? Tutaj odpowiedź jest oczywista i prosta – nic. Udo tworzył zawsze muzykę w konkretnym stylu, oddając charakter niemieckiego heavy metalu. Czyli z zachowaniem kwadratowych melodii i toporności, kontynuując ścieżkę obraną już w Accept. Na wydawnictwach U.D.O ciężko było o coś nowego, o eksperymenty, jednak czternasty album o nazwie „Steelhammer” dawał nadzieje na pewien powiew świeżości. Domysły i pewne takie myśli wynikało z faktu, że w zespole Udo pojawiło się dwóch nowych gitarzystów, a mianowicie Andrey Smirnov i Kasperi Heikkinen. Zapowiedzi, okładka i świeża krew w zespole dały nadzieję, że może „Steelhammer” będzie albumem nieco innym od poprzednich. Jak jest naprawdę?

Domysły zostały poniekąd potwierdzone, bo „Steelhammer” jest albumem nieco innym od tych poprzednich, z udziałem Igora i Stefena. Pod względem gitarowym na pewno bardziej przemyślanym, ciekawszym, gdzie słychać lepszą technikę nowych nabytków. W połączeniu z lepszym brzmieniem dało to w efekcie pożądany rezultat. Wszystko brzmi mocniej, ostrzej, mroczniej i zarazem bardziej dopracowanie. Dawno tak dobrze nie brzmiał album UDO zarówno pod względem produkcji jak i gitarowym. Nie ma tej sztuczności i tego plastiku, który pojawiał się na ostatnich albumach. Stylistycznie jakiś rewolucji nie uświadczymy, bo „Steelhammer” to typowy album U.D.O. Jest to toporny, kwadratowy heavy metal wzorowanym na Accept, aczkolwiek słychać tutaj patenty też z innych rejonów niż Niemcy, co też jest zmianą na plus. Urozmaicony materiał, kilka przebojów, ostry, zadziorny wokal Udo, solidna sekcja rytmiczna i melodyjne solówki to wszystko zostało przeniesione z poprzednich albumów. Jednak trzeba zaznaczyć, że „Steelhammer” to jeden z słabszych albumów U.D.O. Choć są pewne zmiany na lepsze, to jednak za brakło gdzieś tego najważniejszego, a mianowicie hitów. Zabrakło chwytliwych kompozycji, równego materiału, który porwie słuchacza od początku aż do końca. Niestety tak nie jest. Kilka pozytywnych utworów się znajdzie. Otwierający, mocny, przebojowy „Steelhammer”, tru metalowy, stonowany „A Cry For Nation” czy też cięższy „Metal Machine” nasuwający album „Timebomb” to bardzo dobre kompozycje, które działają na zmysły słuchacza. Na wyróżnienie zasługuje taki dość nie typowy dla U.D.O kawałek w postaci „Devils Bite” w którym słychać coś z Sabaton, ale tez z nieco brutalniejszych odmian metalu. Na albumach U.D.O zawsze pojawiały się szybsze kompozycje i tutaj też się pojawiają, aleDeath Ride” i „Stay True” to trochę za mało, żeby siać zniszczenie. To tyle jeśli chodzi o ciekawe punkty na nowym albumie. Wokal Udo już też nieco gorszej jakości i to wybrzmiewa w balladzie „Heavy rain”, która jest po prostu nijaka i nudna. „Timekeeper” ma pewne przebłyski, ale całościowo też taki utwór bez werwy i polotu. Kiepskie pomysły na kompozycje to zmora nowego albumu i to słychać po materiale.

Dzień premiery „Steelhammer” miał być świętem fanów heavy metalu i Accept, jednak nie ma co świętować. Nowy album ikony niemieckiego metalu rozczarował nieco i wynika to przede wszystkim z słabszych i mniej chwytliwych kompozycji. Jeśli chodzi o zmiany jakie wniósł „Steelhammer” , zwłaszcza nowi gitarzyści to trzeba przyznać, że są to zmiany na plus. Czas pokarze, czy Udo Dirkschneider nagra coś na miarę choćby „Mastercutor” czy „Thunderball”, nie wspominając o poziomie starszych albumów.

Ocena: 4.5/10

poniedziałek, 20 maja 2013

SPLATTERS - Fear Of the Park (2012)

Czy jest możliwe połączenie hard rockowego, glam metalu w stylu Motley Crue i mrocznego, przesiąkniętym klimatem grozy graniem w stylu Danziga? Słuchając debiutanckiego albumu włoskiej formacji Splatters stwierdzam, że tak. „Fear Of the Park” który został wydany w 2012 roku w pełni oddaje charakter tego połączenia dając solidny horror glam metal z elementami rocka, czy też punku.

Za specjalistę takiego grania się nie uznaję i nie będę wnikał czy jest to płyta spełniające w pełnym zakresie wymagania w ramach punkowego/glam metalowego granie. Nie porównam z innym albumami z tej dziedziny, ale mogę wam przedstawić i opisać to co można usłyszeć na „Fear Of The Park”. Na pewno potrafi przyciągnąć do tego wydawnictwa kolorystyczna okładka, mroczna tematyka, która w pełni oddaje zamiłowanie członków zespołu do kina grozy klasy b z lat 80 /90. Od strony technicznej album wypada całkiem przyzwoicie i trzeba przyznać, że postarano się o soczyste i mroczne brzmienie. By mówić o glam metalu z elementami hard rocka muszą być odpowiedni, zadziorny, specyficzny wokal, rytmiczne i dynamiczne partie gitarowe. W tej kwestii Splatters spisuje się dobrze, bo te kwestie zostają osiągnięte. Jednakże Drow jako wokalista i gitarzysta żadnych cudów nie wyczynia. Zwykłe umiejętności ot co. Zespół nie gra niczego odkrywczego ani też powala samymi kompozycjami, ale mimo tego zespół gra dość solidnie. Ciekawy klimat został osiągnięty w „Dark Way”, zaś pod względem melodyjności wyróżnia się „Lucky 13”. Podobać również może się szybszy „Sinner In Heaven” czy „Welcome To Zombieland”, ale to wszystko jest przeciętne, albo co najwyżej dobre i nie zada aż tak w pamięci jakby się chciało.

Udało się połączyć stylistykę Montley Crue i Danzig, lecz efekt jest w pełni udany? Niech każdy sam oceni. Ja nie uległem temu grania. Nie porwała mnie muzyka ani też klimat. Za mało ciekawych melodii, dopracowania i hitów, które ułatwiłyby odbiór całości. Pozycja skierowana do fanów wcześniej wspomnianych kapel.

Ocena: 4.5/10

 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


sobota, 18 maja 2013

KINGSNAKE - One Eyed King Of The Blind (2013)

Fani rocka lat 70 i takich kapel jak Thin Lizzy, Deep Purple, Uriah Heep, czy Black Sabbath nie mogą narzekać na pozycje trafiające w ich gusta. W tym roku znakomicie w tej tematyce odnalazł się nowy album Spiritual Beggars, a kto czuje nie dosyt może posłuchać sobie nowego albumu amerykańskiego zespołu Kingsnake. Kapele założona w 2006 roku ma już za sobą debiutancki krążek, więc młoda formacja ma wypracowany styl, ma już sprawdzony patent na przeboje, a także poziom muzyczny. W tym roku Kingsnake wydał swój nowy album zatytułowany „One Eyed King Of The Blind”, który zadowoli każdego takich dźwięków w stylu rocka lat 70 oraz twórczość wcześniej wspomnianych kapel.

Zaletą tego wydawnictwa jest z pewnością wokalista Bill Jenkins, który ma trochę bluesowego zacięcia i ma charyzmę w sobie co nadaję całości jeszcze bardziej zadziornego charakteru. Składna sekcja rytmiczna i finezyjne, znakomicie odzwierciedlającego rocka lat 70 partie gitarowe, które są wygrywane przez Merritta i Jenkinsa. Właśnie aspekt gitarowy na nowy albumie wypada całkiem dobrze, żeby nie pisać bardzo dobrze. Wszystko przemyślane, zgrabne zagrane, z odpowiednim feelingiem i charakterem. Może i nieco wtórności w tym wszystkim jest, ale nie brakuje ciekawych, oryginalnie brzmiących melodii. Ciekawa okładka i mroczniejsze, drapieżne brzmienie, to kolejne aspekty o które zadbano, tak więc można mówić o dopieszczonym rockowym albumie przesyconym latami 70. Otwierający kawałek o nazwie „Bullets & Kisses” znakomicie przenosi słuchacza do tamtych czasów, gdzie swoje kariery zaczynały Deep Purple czy Black Sabbath. Bardziej stonowane, bardziej finezyjne granie, z motywem godnym Ritchiego Blackmore'a usłyszymy w „Too Little Too late” czy też w rytmicznym „Fang Of The Cobra”. Nie brakuje w tym wszystkim radości, szaleństwa, przebojowości, co znakomicie potwierdza „Mountain girl”, który można śmiało zaliczyć do najlepszych utworów na płycie. Fajnie brzmi też taki bardziej country „Know The Way Down”. Klimat starych płyt Black Sabbath znakomicie oddają takie utwory jak „Mercy” czy „Mala Suerte”. Nie brakuje też mrocznych kompozycji, czego dowodem jest „Calling All”.

Brakuje wam muzyki rockowej lat 70? Chcielibyście posłuchać muzyki w stylu starych płyt Deep Purple czy Black Sabbath? Nowy album Kingsnake w pełni was zadowoli, bo jest to płyta dojrzałych muzyków, którzy wiedzą jak atrakcyjnie zagrać muzykę w takim stylu. Dla maniaków rocka lat 70 i tuzów takich jak Black Sabbath czy Deep Purple.

Ocena: 8/10

piątek, 17 maja 2013

ARTIZAN - Ancestral Energy (2013)

Unikatowy wydźwięk, dużo melodie i to nie koniecznie prostych, których tak łatwo wpadają w ucho, czy też wykorzystywanie progresywnych elementów to coś co już gdzieś tam pozwala wyróżnić amerykański zespół Artizan. Ta młoda formacja, która została założona w 2008 roku gra melodyjny heavy metal z wyraźnymi wpływami Iron Maiden, Queensryche, czy Fates Warning. Kapela ma za sobą debiut „Curse Of The Arizan” który się ukazał w 2011 roku. Teraz zespół atakuje rynek muzyczny nowym albumem zatytułowanym „Ancestral Energy”.

Poza wcześniej wspomnianymi elementami znajdziemy tutaj mocne, nieco przybrudzone brzmienie, zakorzenione w tradycji granie będące jednocześnie melodyjne i pełne progresywnych elementów. Sekcja rytmiczna nasuwa na myśl w dużej mierze Iron Maiden zwłaszcza bas, ale to jest akurat plus tego wydawnictwa. Co może się podobać na nowym albumie to z pewnością wokal Toma Brandena, który jest pod dużym wpływem Bruce'a Dickinsona i z pewnością może zachwycać jego technika i czystość. Gorzej wypadają partie gitarowe co w głównej mierze wynika z braku ciekawych i godnych zapamiętania melodii, motywów, czy w końcu braku ciekawych popisów. Choć na pewno spory udział w takim stanie ma braku techniki i średni poziom wygrywanych partii. Z pewnością jednak nie można narzekać na brak urozmaicenia czy jakieś bardziej wyszukane motywy, których jest tutaj pod dostatkiem. Na pewno uwagę przykuwa ponad 10 minutowy „Ancestral Energy” z gościnnym udziałem Mattem Barlowem z Iced Earth. Utwór jest rozbudowany i urozmaicony, a także pełen smaczków co przykuwa uwagę. Ostry, toporny metal jaki słyszymy w „You Can't Take the Metaljest taki powszechny i bez polotu. Godny uwagi jest progresywny „Deep Ocean Dreams”, który swoim motywem potrafi zapaść w pamięci. Więcej melodii i chwytliwości na pewno uchwycić można w „The deat Of Me”. Dobrze wypada też utrzymany w stylizacji Iron Maiden „I am the Storm”, który też jest jednym z ciekawszych utworów na płycie.

Mamy do czynienia z kolejnym średnich lotów heavy metalowym albumem, który miał zachwycić stylem i bardziej wyszukanymi motywami, przy czym zabrakło ognia, zadziorności i ciekawych melodii, które by ułatwiły odbiór. Jeden z tych albumów, który po dłuższym czasie pozostaje tylko wspomnieniem.

Ocena: 4.5/10

środa, 15 maja 2013

AIRBOURNE - Black Dog Barking (2013)

No Guts No Glory” to wypadek przy prace, świetnie zapowiadającego się Airbourne. Ta młoda australijska formacja, która została założona w 2003 roku gra hard rock z elementami rock'n rolla i heavy metalu i to z dużymi wpływami Ac/DC. Formacja ta szybko została określana mianem młodszej wersji Ac/Dc i trudno nie nazwać ich tak zwłaszcza kiedy w muzyce tego zespołu jest pełno patentów przerysowanych z Ac/Dc i to było słychać na debiutanckim „Running Wild” czy znacznie słabszym „No Guts No Glory”. Niczego innego nie dostajemy na nowym albumie zatytułowanym „Black Dog Barking”, z tym, że zespół wraca na właściwy tor grania melodyjnego,zadziornego, szalonego hard rocka w stylu Ac/Dc. Ci którzy polubili zespół za taki styl na debiucie mogę być spokojni, bo zespół wraca właśnie do takiego grania.

W przypadku debiutu atutem było zaskoczenie, masa przebojów, energia i magia. To wszystko gdzieś troszkę uleciało w „No Guts no glory”, który był nieco ugrzeczniony, nieco jakby zagrany na siłę, bez większego polotu. Pewnie nie ja jeden się zastanawiałem, czy zespół jest w stanie nagrać coś na miarę „Running Wild” i „Black Dog Barking” jest tego dowodem, że można. Airbourne znakomicie ciągnie to na czym skończył Ac/Dc z tym, że ta młoda formacja ma w sobie więcej energii i ciekawych pomysłów. Airbourne oddaje styl Ac/Dc jak mało kto i zasługą tego jest lider Joel O' Keeffe, który głosem przypomina Bona Scotta z pierwszych płyt. Potrafi rozgrzać słuchacza tym swoim energicznym, zadziornym wokalem i nadaje utworom hard rockowego szaleństwa. „Running Wild” zapisał się w pamięci nie tylko jako płyta przebojowa, ale również jako płyta bardzo gitarowa, pełna ciekawych melodii, riffów i solówek w stylu Angusa Younga. No guts Glory tego elementu brakowało jakoś, ale nowy krążek w pełni to wynagradza i to z nawiązką. Popisy Joela O ' Keeffe'a i Davida Rodsa są tutaj po prostu świetne i każdy fan Ac/Dc czy też hard rocka, przy pomni sobie najlepsze czasy Ac/Dc. Energiczny rock;n roll jaki Ac/Dc wygrywał na początku, który serwował w dużych ilościach Airbourne na debiucie i tutaj sieje zniszczenie. Już otwieracz „Ready To Roll jest tego znakomitym przykładem. Stonowany, nieco, ale zadziorny „Animalize przenosi nas do czasów „Back In Black”. „No One Fits Me (Better Than you)” z kolei swoją przebojowością i wydźwiękiem przypomina album „Fly On The Wall”.Podobne skojarzenia można mieć w przypadku cięższego „Back In The Game”. Perełką i prawdziwymi killerami tutaj są bez wątpienia żywiołowy „Firepower” który nasuwa na myśl „Ballbreaker” czy „The Razors Edge” jak i klimatyczny „Live It Up” który nasuwa „For Those About To Rock” . Kto lubi okres „Welcome To Hell” polubi przebój w postaci „Woman Like That”, który brzmi jak kawałek wyjęty z tego wydawnictwa. Najlepszy utwór ciężko wybrać to fakt, ale moim faworytem został dość szybki, energiczny „Hungry” który świetnie oddaje to że zespół powrócił do tego co grał na debiucie. Całość zamyka energiczny „Black Dog Barking”, który idealnie nada się by rozgrzać fanów podczas koncertu i te ponad 35 minut szybko przelatuje, ale w głowie sporo zostaje.

Rok 2013 to rok udany dla fanów muzyki w stylu Ac/Dc. Wyszedł nowy album Sin City, Krokus, a teraz doszedł nowy album Airbourne, który w moim odczuciu poradził sobie z konkurencją, w tym z znakomitym albumem Krokus, który też w tym roku zaliczyć należy do grona najlepszych hard rockowych wydawnictw. Ci którzy polubili debiut „Running Wild”, którzy polubili ten zespół za energię, przebojowość i zapadające w pamięci riffy czy refreny mogą im wybaczyć słabszy „No Guts Glory” i brać się za nowy. Miło słyszeć, że Airbourne powrócił i to mocnym uderzeniem, którego nie powstydziłby się sam Ac/Dc.

Ocena: 10/10

wtorek, 14 maja 2013

BATTLE BEAST - Battle Beast (2013)

Cofnijmy się o 2 lata wstecz do roku 2011, kiedy to metalowym odkryciem bez wątpienia był młody zespół Battle Beast pochodzący z Finlandii. Formacja ta zasłynęła z przebojowości i zadziorności godnej Lordi, jednak kapela ta zapatrzona jest w heavy metalu lat 80. W muzyce Battle Beast można było doszukać się wpływów Dio, Judas Priest, Manowar, Iron Maiden, choć słychać też elementy power metal z kręgu takich kapel jak Stratovarius, Sabaton czy Helloween. W roku 2011 fińska formacja wydała debiutancki album, który został ciepło przyjęty. Nic dziwnego skoro kapela wyróżniała się ciekawym stylem, przebojowością i charyzmatyczną wokalistką Nitte Valo. Czego zatem można się spodziewać po nowym wydawnictwie „Battle Beast”, który ukazał się po dwóch latach od „Steel”?

Nie dostrzeżemy tutaj jakiś zmian w stylistyce, bo zespół nie zbacza z ścieżki obranej na debiucie. W dalszym ciągu mamy tutaj mocną, rozegraną z pomysłem sekcją rytmiczną, która nadaje całości mocy jak i dynamiki. Pozostała nie zmieniona aranżacja, która przejawia się w prostych, chwytliwych kawałkach, które mają wpadać w ucho za sprawą melodyjnych riffów, finezyjnych, energicznych solówek, czy partii klawiszowych. Dalej jest kobiecy głos, podobnie jak pomysłowe, zgrane i bardzo metalowe popisy obu gitarzystów to jest Juuso Soinio czy Antona Kabanena. Oczywiście obaj panowie nie wygrywają niczego, co by wcześniej gdzieś się pojawiło w innej formie, bardziej znanej. Tak wtórność jest tutaj wszędobylska, zresztą ten patent jest atutem zespołem i gwarantem na chwytliwe i pełne energii granie. Sprawdzone patenty wyjęte choćby z twórczości Sabaton, czy Dio sprawiają że słucha się tego z entuzjazmem, ale niczego nowego nie odkrywają muzycy. Nawet brzmienie czy szata graficzna stanowią kontynuację tego co było na debiucie. Jednak mimo to jest kilka zmian, a jedną z tych najważniejszych jest nowa wokalistka Noora, która w 2012 zastąpiła Nitte. Obie panie dysponują podobną manierą i stylem, tak więc zespół nie traci na swojej tożsamości. Mimo wszystko Noora ma mocniejszy, agresywniejszy głos i co więcej może pochwalić się lepszą techniką, co jest zmianą na lepsze. Inną zmianą jaką można uchwycić to fakt, że materiał jest bez wątpienia bardziej dojrzalszy i jakby bardziej dynamiczny. Ta cecha świetnie wybrzmiewa w ostrzejszym „Raven”, który nasuwa Gamma Ray czy Primal Fear, bojowym, nieco epickim „Kingdom” w stylizacji Sabaton i Hammerfall, w energicznym „Fight Kill Die”, który znów ma coś z Gamma Ray czy Primal Fear i w tej konwencji jest to najlepszy utwór, choć ciężko takowy wybrać. Równy materiał i co ważne urozmaicony. Kto lubi Accept czy Judas Priest z pewnością po lubi zadziorny „Rain man”, nieco hard rockowy „Over The Top” czy bardziej komercyjny „Out on The streets” z wpływami Lordi. Melodyjne, przebojowe utwory z wyraźnymi partiami klawiszowymi, które nadają nieco słodkiego charakteru, to jest to z czego ten zespół zasłynął za sprawą debiutu. Takich utworów też jest tutaj kilka i najlepiej oddają ten styl Battle Beast takie utwory jak otwierający „Let It Roar” , dynamiczny „Out Of Control”, czy przebojowy „Neuromancer”. Fiński band nie boi się zapożyczeń jak choćby te w „Into the Heart of Danger”, które przywołuje Survivor „Eye Of Tiger”. Ci którzy lubią Manowar i true metal powinni też zwrócić uwagę na epicki i klimatyczny „Black Ninja” z wyraźnymi wpływami Sabaton.

Po udanym debiucie przyszła pora, by potwierdzić swój styl, poziom muzyczny i entuzjazm jaki towarzyszył w 2011 podczas „Steel”. Battle Beast udało się ta sztuka i potwierdził, że trzeba się z nimi liczyć w metalowym światku i że mają potencjał zostać kolejną wielką gwiazdą wywodzącą się z Finlandii. „Battle Beast” to jeden z najbardziej metalowych albumów roku 2013, który jest pełen atrakcyjnych melodii i przebojów, które zostają na długo w pamięci. Brać w ciemno.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 13 maja 2013

SOULHEALER - Chasing The dream (2013)

To było do przewidzenia, że fińska kapela Soul Healer niebawem zaatakuje rynek muzyczny swoim nowym albumem. Ten dzień nastał, bowiem już można delektować się „Chasing The Dream”, który jest godnym następcą debiutu „The Kings Of Bullet Alley”. Ta młoda fińska grupa, która została założona w 2009 roku dała się poznać słuchaczom jako solidna kapela grająca miks heavy/power metalu z elementami hard rocka. Jeżeli myślicie, że zespół z tego zrezygnował to jesteście w błędzie.

W kapeli pojawił się nowy perkusista Jani Nyman i basista Pasi Laakkonen, a jednak styl Soul Healer nie uległ drastycznym zmianom. W dalszym ciągu fiński zespół buduje swój muzyczny styl w oparciu o mocną, techniczną sekcję rytmiczną, wyrazisty, specyficzny wokal Joriego Karkiego. Jak również grą Samiego/ Teemu, którzy jako gitarzyści może nie powalają techniką czy pomysłowością, ale z pewnością potrafią zagrać zadziornie, solidnie, na pograniczu hard rocka i heavy metalu. Nie ma mowy o czymś nowym, o jakiś oryginalnych pomysłach, jest dużo wtórności, ale takiej która nie utrudnia odbioru całości. W tym przypadku można ten aspekt uznać za plus. Solidne partie gitarowe przesiąknięte Scorpions, Krokus, czy Iron Maiden to nie jedyna rzecz, która dobrze wyszła w przypadku nowego albumu. Warto tutaj także wspomnieć o soczystym, dopieszczonym brzmieniu, czy w końcu o solidnym, urozmaiconym materiale, który miło się słucha. Mamy tutaj szybkie kawałki typu „Into The Fire” czy „Chasing The dream” które utrzymane są w stylizacji power metalowej. Nie zabrakło też kompozycji rozbudowanej z masą ciekawych melodii, bardziej złożonych motywów tak jak w Smoke and Mirrors”. Heavy metal przesiąknięty latami 80 który jest na tym albumie w dużych ilościach znakomicie zostaje podkreślony w takim”Don't look Back” czy „Ties of Time”. Zaś ci co szukają hard rocka z wpływami Scorpions czy Krokus odnajdą go w „Never Turn My Back on You” czy „Done For Good”. Jednak mimo wszystko moim ulubionym kawałkiem z tego wydawnictwa pozostał otwierający „Wicked Moon” z wpływami Iron Maiden i power metalowych kapel w stylu Helloween.

Proste melodie, zakorzenienie w heavy metalu lat 80, hard rockowy feeling, a do tego przemyślane i dopasowane aranżacje to cechy, które czynią „Chasing The dream” udanym albumem. Nie jest to może wydawnictwo z górnej półki, które rzuca na kolana, ale każdy kto lubi melodyjne granie powinien się tym krążkiem zainteresować. Pozycja obowiązkowa dla fanatyków metalu przesiąkniętego latami 80.

Ocena: 7/10

niedziela, 12 maja 2013

THRASHER - Burning At The Speed of Light (1985)

Projekty muzyczne z dużą liczbą gości z której dzisiaj słynną choćby Avantasia czy Ayeron pojawiały się już w latach 80. W1983 roku z inicjatywy Carla Canedy'ego z The Rods i Andy'ego 'Duck' MacDonalda z Blue Cheer projekt, który miał skupiać wiele osobistości metalowego światka. Przyjęto nazwę Thrasher i tak w 1985 roku udało się w końcu wydać debiutancki album „Burning At The Speed Of Light”.

Nie na co dzień można było posłuchać albumu, który skupia takie gwiazdy jak James Rivera (Helstar), Dan Spitz (Anthrax), Billy Sheehan (Mr. Big, David Lee Roth), Jack Starr (Burning Starr, Virgin Steele), Rhett Forester (Riot, Masi, etc) czy wielu innych mniej znanych muzyków lat 80. Pod tym względem jest to z pewnością ciekawe wydawnictwo bo jest kilka znanych nazwisk, które w latach 80 odnosiły spory sukces i spotkać te osobistości na jednym albumie też było niesamowitym przeżyciem. Jednak Thrasher nie wyznaczał żadnego nowego stylu, ani dokonywał jakieś rewolucji w muzyce metalowej. Muzycznie mówimy tutaj o takich gatunkach jak heavy metal, speed metal czy hard rock, a wszystko jest ładnie wymieszane i nie ma mowy o chaosie. Co więcej wszystko tutaj zostało dobrze przemyślane i album został przyozdobiony chwytliwymi, finezyjnymi, energicznymi solówkami, które potrafią zauroczyć swoją naturalnością i dopracowaniem. Ciężko się przyczepić do wykonania, do aranżacji, bo tutaj standard został w pełni osiągnięty. Zarówno nieco mniej dopieszczone brzmienie, proste i melodyjne granie, z naciskiem na przebojowość i ciekawe melodie sprawiają że właściwie Thrasher znakomicie odzwierciedla heavy/power/speed metal lat 80. Oczywiście wtórne granie, ale na pewno godne uwagi, bo właściwie każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów lat 80. Otwierający „Hot and Heavy” nasuwa oczywiście Accept, Dio, czy Scorpions i jest to bardziej toporna kompozycja, taka mało amerykańska, ale oczywiście solidna. Dio, Black Sabbath i nieco Manowar słychać w bardziej true metalowym „Ride The Viper”. Urozmaicony materiał, to kolejna zaleta, bo cały czas się coś dzieje i pojawiają się nie tylko wolne i toporne kompozycje. Pojawiają się utwory utrzymane w stylizacji speed/power metalowej i dobrym tego przykładem jest „Widowmaker”. Troszkę rock'n rolla można wychwycić w szybkim, radosnym „She Likes It Rough” czy przebojowym „Bad Boys”. Ostrzejsza kompozycją z rozbudowanymi solówkami jest tutaj „Burning at the Speed of Light”, zaś zamykający „Never Say Die” to klimatyczny instrumentalny kawałek, który znakomicie zamyka całość. Brak słabych kompozycji to obok urozmaiconego materiału, czy przebojowości kolejny atut.

Nazwa Thrasher może nasuwać na myśl gatunek thrash metal i kapele w stylu Megadeth czy Slayer jednak jest to projekt muzyczny, który miał na celu grania muzyki z pogranicza heavy/speed/ power metalu i hard rocka. Mieszanka jak najbardziej i choć projekt ten wydał tylko jeden album to i tak pokazał, że już w tamtych czasach można było tworzyć albumy z dużą liczbą gości. Oczywiście każdy fan heavy metalu lat 80 powinien się z tym zapoznać.

Ocena: 8/10

sobota, 11 maja 2013

CLOVEN HOOF - Eye Of The Sun (2006)




I tak kilkanaście lat było cicho o Cloven Hoof, aż w roku 2001 lider zespołu – Lee Payne zaczął zbierać ludzi do nowego składu Cloven Hoof. W nowym wcieleniu miał się znaleźć Andy Wood, ale nie udało się go przekonać i powodem mogły być sprawy z przeszłości. Reaktywowany Cloven Hoof skupiał nowych muzyków i tylko Lee Payne został ze starego składu. Poza nim w Cloven Hoof znaleźli się Matt Moreton na wokalu, Andy Shortland na gitarze i Lynch Radinsky na perkusji. W 2004 roku w takim składzie Cloven Hoof dał koncert na festiwalu Keep It True w 2004 roku. W takim składzie został nagrany album „Eye Of the Sun”, który był owocem owej reaktywacji.

 Inne czasy, inni ludzie, jednak mimo pewnych zmian słychać, że jest to dalej Cloven Hoof, solidny, pełen pomysłów i zaangażowania. Przede wszystkim jest to dalej zespół grający heavy/power metal choć tym razem Cloven Hoof postanowił brzmieć nieco bardziej agresywniej, brutalniej, czy też nowocześniej. Może nie do końca udany efekt, ale mimo wszystko udało się nagrać solidny album utrzymany w stylizacji heavy/ power metalowej z pewnymi elementami thrash metalu. Tom Galley zajął się produkcją i słychać, że jest to kawał dobrej roboty, bo jest ciężar, agresja i mrok. W tym samym kierunku podążają też muzycy, wokalista śpiewa drapieżnie i stara się zapewnić brutalność kompozycjom. Sekcja rytmiczna urozmaicona ale i tak pełna agresji i dynamika, zaś gitarzysta Andy Shortland nie bawi się w jakieś wyszukane melodie, ani oryginalne motywy, stawia na zadziorność i agresję. Partie gitarowe proste i utrzymane w konwencji heavy/power metalowej z elementami thrash metalu może się podobać, aczkolwiek nie wyróżnia się to niczym specjalnym, to też zespół brzmi na tym albumie nie jak jeden z nie wielu tylko jak jeden z wielu. Mimo wszystko „Eye Of The Sun” to solidny album z dużą dawką melodyjnych, dynamicznych kawałków i udało się utrzymać równy poziom, co też jest mocnym atutem tego wydawnictwa. Owe elementy thrash metalu słychać już w otwierającym „Inquisitor”. Bardziej melodyjny wydaje się być „Eye Of The Sun”, który pierwotnie znalazł się na „Fighting Back”.Progresywne zacięcie „Cyberworld” godne uwagi, ale sam utwór nie należy do tych o których będzie się wspominać. Jest kilka momentów, że brzmi to średnio, ale jest kilka solidnych utworów jak choćby rozbudowany „Angels In Hell” czy szybki „Absolute Power”, które podkreślają, że w zespole wciąż drzemie power metalowy duch, aczkolwiek został on wyparty przez heavy metalową naturę zespołu. Warty uwagi jest tez klimatyczny Kiss Of evil” czy też melodyjny „Whore of Babylon”. 

Płyta ma swoje przebłyski, ma swoje momenty, tak samo i kawałki godne uwagi, ale mimo solidnego grania, jest kilka słabszych utworów przez co album z pewnością jest najgorszym w historii zespołu i nie udało się nawiązać do poziomu wcześniejszych wydawnictw. Szkoda.

Ocena: 5.5/10

piątek, 10 maja 2013

MAGISTER TEMPLI - Lucifer Leviathan Logos (2013)

Mroczny klimat rodem z wczesnych albumów Mercyful Fate czy Kinga Diamonda, urozmaicony styl muzyczny, który można sklasyfikować jako doom/ heavy metal, okultystyczna tematyka utworów , do tego wyraźne wpływy takich zespołów jak Pentagram, Candlemass, Angel Witch, Witchfinder General czy King Diamond tego należy się spodziewać od norweskiego Magister Templi, który w tym roku debiutuje za sprawą „Lucifer Leviathan Logos”.

Założony w 2008 roku przez wokalistę Abraxas d'Ruckus i gitarzystę Davida (Baphomet) Magister Templi intryguje już przy pierwszym kontakcie swoją intrygują, tajemniczą nazwą, a debiutancki album jeszcze bardziej pogłębia tą tajemniczość i tą mroczna otoczkę, jaką dało się wytworzyć wokół samego zespołu. Choć zespół nie ma za sobą dużego doświadczania, to jednak wcale nie daje po sobie tego poznać na debiutanckim albumie. Nie ma wypełniaczy, nie ma niedopracowania brzmieniowego, czy kompozycji kulejących pod względem wykonania. Wszystko jest dopracowane, a muzycy od samego początku pokazują, że drzemie w nich potencjał. Klimatyczna okładka, oddająca najlepsze cechy sceny doom metalowej oraz mroczne, ponure brzmienie to tylko jedne z wielu zalet. Mocna, pełna różnych zwrotów sekcja rytmiczna, ciężko zagrane partie gitarowe przez Patriarka i Baphometa mają w sobie nutkę mroku, drapieżności, ale nie są do końca pozbawione melodyjności i metalowego charakteru. Wszystko idealnie dopasowane do specyficznej maniery wokalnej Abraxasa, który nie kryje swoich zamiłowań do Kinga Diamonda. Te cechy nadają całości świeżości i wyjątkowości, co sprawia, że płyta zapada w pamięci. Pomysłowość i potencjał muzyków przedkłada się na poziom kompozycji, które wypełniają ów album. Mamy zarówno kompozycje rozbudowane, pełne zawirowań, urozmaiceń jak choćby „Master Of The Temple” czy przyprawiający o dreszcze „The Innsmouth Look” . Ciężar znakomicie wybrzmiewa z rytmicznego „Lucifer”, zaś doom metal i psychodeliczny klimat jest atrakcją urozmaiconego „Leviathan”, w którym nie brakuje przyspieszenia. Zaś ci co cenią sobie chwytliwe melodie polubią od razu „Tiphareth” czy rozpędzony „ Logos” z wyraźnymi wpływami Iron Maiden, który jest moim ulubionym kawałkiem z całej płyty.

Ciężko nazwać „Lucifer Leviathan Logos” debiutanckim album ze względu na dopieszczenie materiału i zadbanie o każdy detal. Na pewno łatwiej przychodzi nazwanie tego albumu jednym z najlepszych w swojej dziedzinie jeśli chodzi o rok 2013. Czyżby jesteśmy świadkiem narodzin nowej gwiazdy doom/heavy metalu?

Ocena: 9/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 9 maja 2013

CLOVEN HOOF - A Sultans Ransom (1989)

Cloven Hoff pod koniec lat 80 był silny i w formie jak nigdy przedtem i nawet skład był silny, a muzycy się rozumieli i dobrze współgrali ze sobą. Wszystko sprawnie funkcjonowało i zarówno to jak i sukces poprzedniej płyty poniosło zespół i dało siły do pracy nad nowym albumem. „A sultans Ransom” to następca „Dominator”, który ukazał się w 1989 roku.

 Jest to istotne wydawnictwo i to z kilku powodów. Po pierwsze jest to album nagrany w tym składzie co „Dominator”, a więc udało się nagrać drugi album w tym samym składzie, po drugie jest to ostatni krążek nagrany w tym składzie z Russem Northem,Andy Woodem i Jonem Brownem, po trzecie to wydawnictwo zamknęło okres lat, zamknął pewien okres Cloven Hoof i to właśnie po tym krążku wszystko legło w gruzach. Innym ważną kwestią dla której ten album można uznać za najważniejszy w historii zespołu to fakt, że przez wielu został okrzyknięty najlepszym wydawnictwem Cloven Hoof i trudno się z tym nie zgodzić. „A Sultans Ransom” jest najbardziej dojrzałym albumem, który oczywiście utrzymany jest w stylizacji heavy/power metalowej choć nie brakuje tutaj różnych smaczków, które nasuwają inne gatunku muzyczne w tym progresywny metal. Album wyróżniał się na tle innych dopieszczonym, soczystym, wysokobudżetowym brzmieniem, bogatą aranżacją i w dodatku pojawiły się tutaj bardziej wyszukane melodie, motywy, więcej smaczków, zawirowań. Jednak mimo pewnej świeżości w muzyce Cloven Hoof dalej można było uchwycić dynamiczną sekcję rytmiczną, która porywa dynamiką i techniką, klimatyczny i wysokiej klasy wokal Russa, który potrafił wyrazić emocje swoim śpiewem. Tutaj Russ osiągnął szczytową formę i tutaj można się przekonać, że był najlepszym wokalistą Cloven Hoof. Podobnie można napisać o gitarzyście Andym Wood, który osiągnął szczytową formę na „A Sultans Ransom” i nadał temu wydawnictwu niezwykłego klimatu, bogactwa aranżacyjnego, to dzięki niemu ten krążek brzmi tak świeżo i oryginalnie. Kto lubi finezyjne popisy gitarzystów i wyszukane motywy ten doceni wysiłek Andiego. Ulepszona i wzbogacona formuła Cloven Hoof pełna progresywnego zacięcia, smaczków wykreowanych przez klawisze i finezyjne popisy Andiego dały w efekcie album, który nie miał słabych punktów. Materiał tutaj to prawdziwa kopalnia hitów, to wycieczka w nieznane rejony, w magiczny świat, który na każdym kroku zaskakuje. Otwarcie w postaci „Astral Rider” może mocno zaskoczyć. Klawiszowe ozdobniki, agresywny wydźwięk gitary, która ociera się o thrash metal, lepsza technika, dopracowana do perfekcji, dynamika i przebojowość, które zostały przeniesione z poprzednich płyt. Bardziej urozmaicone granie, ale i bardzo melodyjne, czego dowodem jest rytmiczny „Forgotten Hereos” z hard rockowym feelingiem. Power metal pełną gębą z szybką sekcją rytmiczną i popisami wokalnymi Russa słychać w krótkim i zwartym „D.V.R”. Tradycyjny heavy metal w stylu Accept też tutaj pojawia się czego przykładem jest „Jekyll and Hide”. Co utwór to inny patent i inny smaczek, co pozwala zaskoczyć słuchacza. Dużo progresywności uświadczymy w „1001 nights”czy w rozbudowanym i melodyjnym „Mistress of the Forest” . Agresywność i drapieżność wyróżnia „Silver Surfer” zaś „Notre Dame” wyróżnia się popisami gitarowymi ocierającym się o shredowe granie, a także mrocznym klimatem. Znakomicie tutaj się również odnalazły dwa lżejsze kawałki w postaci melodyjnego, rockowego „Mad, Mad World” czy też melodyjny, wręcz przebojowy „Highlander”, który podkreśla że zespół potrafi tworzyć przeboje na miarę wielkich zespołów. Każdy utwór to potencjalny killer i czysta perfekcja. 

Największe osiągnięcie Cloven Hoof i trudno się nie zgodzić z opiniami innych słuchaczy na temat tego wydawnictwa. Prawdziwa perełka brytyjskiego heavy/power metalu i przykład perfekcji jeśli chodzi o tworzenie albumów. Jeden z  tych albumów, które trzeba znać!

Ocena: 10/10

CLOVEN HOOF - Dominator (1988)

Po wydaniu koncertowego albumu "Fighting Back" doszło do wewnętrznego tarcia między muzykami i w wyniku tego oraz innych problemów wewnętrznych kapela się rozpadła. Jedyną osobą która pozostał i była gotów dalej tworzyć był oczywiście Lee Payne, który zebrał nowych ludzi do współpracy i znów Cloven Hoof był gotowy do akcji. Nowy skład poza Lee Paynem tworzyli wokalista Russ North, gitarzysta Andry Wood i perkusista Jon Brown. W takim składzie przystąpiono do prac nad nowym albumem i miał się ukazać pod skrzydłem wytwórni płytowej Fm Revolver, z którą kontrakt podpisał Cloven Hoof zaraz po zebraniu się w nowym składzie. Nowy został zatytułowany „Dominator” i został wydany w 1988 roku. 

Jakby nie patrzeć jest to album koncepcyjny, który utrzymany jest w tematyce science fiction. Za produkcję nowego krążka był odpowiedzialny Guy Bidmead, który współpracował z takimi kapelami jak Motorhead, czy Whitesnake. Nowy skład znów sprawił, że zespół był pełen energii i chęci, w umocnieniu pomogły trasy koncertowe po Wielkiej Brytanii. Drugi album w porównaniu do debiutu ukazuje właśnie, że zespół stylistycznie bardziej wpisuje się w styl heavy/power metalowy z odesłaniem do amerykańskiej sceny metalowej. Rozpędzona, dynamiczna sekcja rytmiczna, ostre, zadziorne, melodyjne i zarazem agresywne partie gitarowe wygrywane przez Andiego Wooda i popisy wokalne Russa Northa, który nie szczędził śpiewania w wysokich rejestrach jak najbardziej nasuwały na myśl heavy/power metal, aniżeli NWOBHM do którego tak często wrzucany jest Cloven Hoof. Taka stylistyka w połączeniu z tematyką s-f dały efekt w miarę podobny do tego znanego z debiutu Scanner. „Dominator” wydaje się być dojrzalszym albumem i z pewnością bardziej dynamicznym, ale w dalszym ciągu zostały zachowane tutaj elektryzujące, atrakcyjne dla ucha solówki, riffy, które łączy i finezję i melodyjny charakter. Również równy i urozmaicony materiał został tutaj przerysowany jakby z debiutu, z tym że wszystko brzmi agresywniej i do tego jakby wszystko jest bardziej przebojowe. Jedyną wadą tego wydawnictwa jest brzmienie, które jest niskich lotów i pozostawia wiele do życzenia. Pomijając ten szczegół można się zachwycać każdym utworem z osobna, bo nie ma wypełniaczy, ani jakiś utworów nie wyraźnych, które odstają od reszty. Już otwierający „Rising Up” znakomicie podkreśla fakt, że zespół nie jest jednym z przedstawicieli NWOBHM i bliżej im do amerykańskiego heavy/power metalu. Ta dynamika, agresja, przebojowość i to prezentowała się jeszcze lepiej niż debiut. „Nova Battlestar” znakomicie podkreślał talent gitarzysty Andiego, który wygrywał tutaj energiczne, rozbudowane solówki, które były pełne finezji. Niezwykła melodyjność i energia emanowały z każdego utworu i przebojowy „Reach For The Sky” czy agresywny „The Fugitive” znakomicie odzwierciedlały te cechy. Bardziej urozmaicone i złożone w swojej konwencji są na tej płycie takie kawałki jak „Dominator”, kolos „Road Of Eagles” czy w końcu epicki „Warrior Of wasteland”. Właściwie każdy utwór to perła i kwintesencja muzyki heavy/power metalowej.

 „Dominator” jest bez wątpienia najbardziej dynamicznym albumem brytyjskiej formacji i szkoda tylko że brzmienie tutaj zostało skopane. Mimo tej wady można dostrzec prawdziwą moc i znakomite kompozycje jakie tutaj się znajdują. Cloven Hoof się rozkręcał, a dopiero prawdziwy upust geniuszu miał nastąpić.Kolejny znakomity album Cloven Hoof, który wstyd nie znać.

Ocena: 8.5/10


CLOVEN HOOF - Cloven Hoof (1984)




Rok 1984 to właśnie wtedy ukazał się jeden z najważniejszych wydawnictw brytyjskiego heavy metalu, to właśnie w tym roku został wydany debiutancki album Cloven Hoof, który został zatytułowany po prostu „Clooven Hoof”. 

Na tym albumie zespół pokazał, że identyfikuje się z brytyjską sceną metalową, z przedstawicielami NWOBHM, z twórczością Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, jednak postanowił postawić na nieco inną stylistykę. Słychać zwłaszcza w mrocznym, przybrudzonym brzmienie jak i po aranżacjach, że zespół jest pod wielkim wpływem amerykańskich kapel heavy/power metalowych w stylu Attacker i wielu innych tego typu kapel. Okultystyczna i mroczna tematyka z kolei przypomina Mercyful Fate, co też wyróżnia Cloven Hoof na tle innych kapel brytyjskich. Debiutanckie wydawnictwo podkreśliło, że zespół jest dobrze zgrany, ma dobre pomysły i zna się na rzeczy. David Potter (woda) wykazał się zadziornym, specyficznym wokalem, który nadawał całości oryginalności i wyróżniało na tle innych kapel. Budząca grozę sekcja rytmiczna, z dynamiczną perkusją Kevinna Poutneya (ziemia) i mrocznym basem Lee Payne'a (powietrze). A wszystko wzmocnione grą Steve'a Roundsa (ogień), który może nie był specjalistą od technicznego grania, ale potrafił zagrać ostre, zadziorne partie gitarowe, które były melodyjne, agresywne i pełne finezji. Dzięki tym cechom debiutancki album „Cloven Hoof” szybko stał się klasykiem brytyjskiego heavy metalu. Nie można było mówić tutaj o graniu na jedno kopytu ani też o monotonii, ponieważ każda kompozycja starała się urozmaicić ową zawartość. Pojawiły się dwie rozbudowane, pełne różnych zawirowań, atrakcyjnych melodii, zwolnień i smaczków, co wyróżniały je na tle innych i mam tutaj na myśli otwierający „Cloven Hoof”, oraz zamykający „Return Of Passover”, które podkreślają, że zespół stara się przemycić kilka elementów NWOBHM. Przebojowy „Nightstalker” wyróżnia się chwytliwym refrenem i zapędami pod Judas Priest. Odesłanie do NWOBHM i pierwszego albumu Iron Maiden można usłyszeć w fantastycznym instrumentalnym „March of The Damned”, który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie podobnie zresztą jak epicki „The Gate Of Gehenna”. Na płycie nie zabrakło też rockowego akcentu, czego przykładem jest „Crack The Whip” w którym słychać wpływy Krokus czy też Accept. Gdzieś pomiędzy tymi kawałkami należy umieścić melodyjny „Laying Down The Law”. 

Nie ma słabych tutaj utworów, a całość dopracowana i wyrównana. Jeden z najlepszych albumów brytyjskiego heavy metalu lat 80 i to najlepsza rekomendacja dla tego wydawnictwa.

Ocena: 8.5/10