środa, 31 lipca 2013

TWINS CREW - The Northern Crusade (2013)

Pamiętam dzień w którym natknąłem się na debiutancki album szwedzkiej kapeli Twins Crew. Choć był to dzień jak co dzień, to jednak płyta zapadła w pamięci, a zespół mnie zainteresował. Od tamtego czasu minęło dwa lata. Co zmieniło się w kapeli założonej w 2007 roku przez bliźniaków Dennisa i Davida Janglöv? Wczoraj, a dokładniej 30 lipca światło dzienne ujrzał nowy album kapeli zatytułowany „The Northern Crusade” . Jest to też album który jest debiutem nowego członka zespołu, a mianowicie Nicko DiMarino, który pełni rolę klawiszowca. Co tym razem zgotowali nam bliźniacy?

Stylistycznie nie dokonali drastycznych zmian, bo dalej jest to heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Iron Maiden, Judas Priest, Helloween czy Stratovarius, choć nie brakuje też zalotów pod Masterplan, czy Edguy. Donośny techniczny wokal Andreasa Larssona, a w tle mocarna sekcja rytmiczna, którą wypełniają ostre, melodyjne partie gitarowe braci Janglov. To jest właśnie cały Twins Crew. Teraz to wszystko zostało wzbogacone o klimatyczne, chwytliwe partie klawiszowe, które nadają całości odpowiedniego klimatu oraz melodyjnego charakteru. Wszystko oczywiście wplecione jest z zachowanie harmonii. Zespołowi udało się uciec przed chaosem i rutyną. Regułą w metalu jest dość często fakt, że drugi album bywa bardziej dojrzalszy i dopracowany. Tutaj jest podobnie. Wszystko więcej i w lepszej jakości. Soczyste brzmienie i przemyślany materiał to dobre przykłady tej proporcji. Ciężko w dzisiejszym świecie energiczny heavy/power metalowy album, który zaskoczy i zapadnie w pamięci. Często kawałki bywają nudne i schematyczne, jednak to nie dotyczy Twins Crew. Udało im się nagrać album, który zasługują na uwagę fanów melodyjnego grania, a także odnotowania tego w tegorocznym podsumowaniu. Przeżywanie autora recenzji? Bynajmniej, wystarczy odpalić płytę i wsłuchać się w otwierający „Last crusader”, który wciąga słuchacza w ten magiczny świat. Od pierwszych sekund słychać technikę, pomysłowość, nacisk na dobre melodie i energiczne solówki. Szybki „Blade” nawiązuje do twórczości Stratovarius, ale nie o kopiowaniu tutaj mowa, lecz o własnej interpretacji. Melodyjny „Unholy Grail” stawia na mrok, ciężar, a nawet na nutkę progresywności. To, że zespół gra power metal i to z górnej półki świetnie informuje „Dr. Dream” , energiczny „Heaven Awaits”. Jednak nie obeszło się bez niespodzianek i urozmaicenia. Hard rockowy „Loud and Proud” i spokojna ballada „Under the Morning Star” w której słychać wpływ Blind Guardian to dobre przykłady tego zjawiska. Całość zamyka epicki, rozbudowany „Agels Fall”.

Czy można nagrać ciekawy, energiczny, nie przewidywalny i zapadający w pamięci album w kategorii heavy/power metal? Czy zaczerpnięcie z twórczości znanych kapel pokroju Stratovarius, Iron Maiden czy Edguy oznacza, że płyta jest skazana na klęskę? Słuchając nowego albumu Twins Crew stwierdzam, że można. Można nagrać melodyjny, dopieszczony krążek, który mimo wykorzystaniu przy jego nagrywaniu znanych chwytów zachwyca swoją treścią i formą. Jeden z najciekawszych albumów heavy/power metalowych jeśli chodzi o rok 2013. Twins Crew póki co jest na fali i już nie mogę się doczekać kolejnego albumu.

Ocena: 9/10

wtorek, 30 lipca 2013

SEVEN WITCHES - Rebirth (2013)

Rytuał siedmiu wiedźm rozpoczęty w 1998 roku wciąż się dobywa i wciąż ma na celu wciągnięciu nowych ofiar w wir czarnej magii, zaklęć i mocy zaklęć. Amerykańska grupa Seven Witches to doświadczona formacja, która zna się na swojej robocie. Nie pierwszy raz stara się zwabić swoją ofiarę i trafić do szerokiego grona słuchaczy. Przez tyle lat mieli swoje grono wyznawców i zawsze gdzieś potrafili dostarczyć słuchaczom tego co chcieli. Formacja słynęła przez te 8 wydawnictw z miarę równego tempa grania i dostarczania solidnych dźwięków i godnych uwagi melodii. Jednak kiedy zmienia się skład niemal w 100 % to wszystko się może zdarzyć i nic nie jest pewne. Nowy album o tytule „Rebirth” ujrzał światło dzienne. Odstawmy czary, magie i zaklęcie. Bo tutaj to za mało żeby zdziałać cuda.

Korzenie i tradycja to część składowa bez której ciężko sobie wyobrazić cały rytuał. Nawet wybierając nowych członków dążono do zachowania tego w pewnym stopniu. Tak więc nikogo nie powinno zdziwić choćby Anthonego Crossa w roli wokalisty. Typowy amerykański wokalista z mocnym, zadziornym wokalem, który odda w pełni amerykański styl muzyki heavy/power metalowej. Doświadczenie jest zdobyte w wielu kapelach w tym i w Attacker. Również i sekcja rytmiczna nie należy do amatorskiej. Można wyczuć energię i moc, co rzuca się w takim żywiołowym i ciężkim „Rebirth”. Zespół gra heavy/power metal tak więc nie ma w tej kwestii drastycznych zmian. Soczyste brzmienie i solidne riffy Jack Frosta są tutaj podstawą i trzonem całej płyty. Niby wszystko pięknie, niby mamy do czynienia z amerykańskim heavy/power metalem, ale jednak płyta nie rzuca na kolana. To nie jest tyle wina muzyków, co pomysłów na kompozycje. Wkrada się monotonność, rutyna i nuda momentami,a to nie sprzyja w zaprzyjaźnianiu się z materiałem. Do grona utworów na które warto zwrócić uwagę należą ciężki „Posion All The People”, szybki „Riders Of Doom”, stonowany „True Blood” czy melodyjny „Nightamre Man”, który jest najjaśniejszym punktem na płycie.

Rytuał wciąż trwa i siedem wiedźm ani myśli zrezygnować. Czarna magia i zaklęcia tym razem nie mają już takiej mocy i takiego kopa. Nowi muzycy, stary znany styl i wciąż ten sam poziom, który okopuje się na poziomie średnim, tudzież dobrym. Można śmiało rzec norma. Fani będą zadowoleni, zaś co nie niektórzy mogą nie reagować na zaklęcia wiedźm. A ty do której grupy się zaliczasz?

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 29 lipca 2013

CANCRENA - Hidden Depravity (2012)

Cancrena to kolejna młoda kapela, która czerpie garściami z twórczości Sepultury, Testament czy Pantery, choć stara się grać zgodnie ze swoimi przekonaniami i pomysłem. Ta włoska formacja to przykład, że można wykorzystać oklepane patenty i nie grać nudnie. Ich początki sięgają roku 2000 i w tym czasie nagrali 3 dema, a pełnometrażowy album w postaci „Hidden Depravity” ukazał się w roku 2012. Mocno cięte riffy, soczyste, wręcz brutalne brzmienie, mocarna sekcja rytmiczna i zadziorny wokal Francesco sprawiają że ta płyta to prawdziwa uczta dla fanów thrash metalu.

To co gra włoski zespół jest proste do zdefiniowania, ale czy jest to wada, która umniejsza albumowi? Na pewno nie. Agresywność, brutalność, dynamika i melodyjność to cechy, które przyczyniły się do tego że album włochów jest godny uwagi. Choć to jest właściwie standard w thrash metalu, to jednak Cancrena wykorzysta je z pomysłem, stara się grać z pasją, a to słychać. Nie ma mowy o sileniu się na jakiś modny motyw czy styl, zespół właściwie gra swoje. Co może się w muzyce tej kapeli podobać ta dynamiczna, rozpędzona sekcja rytmiczna o technicznym wydźwięku. Również ostre, zadziorne riffy i solówki Francisa Farinola, który stara się wykrzesać jak najwięcej energii. Wokalista też potrafi zauroczyć swoją agresją i manierą. Zadbano o każdy szczegół, więc materiał w tym przypadku jest tylko zwykłą formalnością. Na tle całości stylistycznie wyróżnia się spokojny „To Nerve Oneself” , czy heavy metalowy „Black Underground”. Reszta to szybki, agresywny thrash metal z elementami heavy metalu czy groove metalu. Każda z kompozycji trzyma poziom i można zarówno wyróżnić „Serpent Kiss” jak „Pervent Priest” czy „Ancient Strenght”.

Hidden Depravity” to solidny thrash metalowy album, w którym liczy się agresja, dobre melodie i dopracowane aranżacje. Może nie jest to nic odkrywczego, ale warte uwagi fanów thrash metalu.

Ocena: 7.5/10

 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


sobota, 27 lipca 2013

SYNFUL IRA - Between Hope And Fear (2012)

Troszkę heavy/power metalu, troszkę progresywności, troszkę symfoniczności, troszkę gotyku, troszkę hard rocka. Ciekawe, nieco psychodeliczne brzmienie, a wszystko utrzymane w melodyjnym charakterze, kładąc przy tym nacisk na nowoczesny wydźwięk. Tak można by w wielkim w skrócie opisać o co zaprezentował Synful Ira na debiutanckim albumie „Between Hope And Fear”, który ukazał się w 2012 roku. Pewnie zastanawiacie się czego można się spodziewać po kapeli, która powstała w 2007 roku i nie ma większego doświadczenia?

Na pewno nie dopieszczonego i zapadającego w pamięci materiału. Niestety, ale ta młoda formacja poszła w kierunku nowoczesności, starając się nawiązać do twórczości Nightwish, Evanescence, Lacuna Coil, Within Temptation zapominając jednak o podstawach, o nawiązaniu do tradycyjnych patentów. To sprawiło, że cały materiał jest pełen smaczków, nowoczesnego wydźwięku i ciekawych pomysłów, które tak naprawdę nie zarażają słuchacza, nie zapadają w pamięci. Na pewno ma w tym też spory udział chaotyczny styl konstruowania kawałków. Zespół starał się jakby zawrzeć jak najwięcej przez co wyszła nieskładna papka. „Revenge Of mind” czy „Destiny” to najlepsze tego przykłady. Nadużywanie elektrycznych patentów jak w przypadku „Fatal Temptation” też jest tutaj nie na miejscu. Wokalistka Letzia ma bardziej popowy wokal przez co odnajduje się on właściwie tylko w balladzie „Hope”. Z kolei „Inside My Fears” podkreśla niskich lotów grę gitarzystów, którzy stawiają na nowoczesność i ciężar. Brakuje w tym rytmiczności, składu i ładu. Co jest warty uwagi? Z pewnością klimatyczny „Shining Tracks” i nawet nazwa jakby trafiona. Nawet melodyjny „Behind The Suspect” też jest strawny, jednak to wszystko jest niskich lotów.

Dużo wszystkiego, dużo różnych patentów, brak zdecydowania ze strony Synful Ira sprawia, że ich debiutancki album jest po prostu słaby i nie godny zapamiętania. W tym przypadku mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią.

Ocena: 2/10
 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


piątek, 26 lipca 2013

DIEVANITY - Ordinary Death Of Something Beautiful (2012)

Hard Rock wymieszany z heavy metalem, w którym nie brakuje gotyckiego zacięcia tak można by opisać w jednym zdaniu styl włoskiego DieVanity. Założona w 2006 roku kapela dopiero w tym roku daje poznać się całemu światu za sprawą debiutanckiego albumu „Ordinary Death Of Something Beautiful”. Płyta skierowana do młodego pokolenia, który ceni sobie nieco nowoczesny hard rock/ heavy metal, ciężkie riffy, dużą dawkę melodii, czy też występowanie romantycznych tekstów.

Balansowanie na granicy lekkości, romantyczności i heavy metalowej zadziorności sprawia, że cały materiał nabiera uroku i miło się tego słucha. Nie ma wałkowania w kółko jednego motywu i można natknąć się na kawałki różnego rodzaju. Występują energiczne, zadziorne, ostre, utrzymane w heavy metalowej formule utwory, gdzie dominują popisy gitarowe Machetty/ Di Munna. W takim „Curtains Fall” , mrocznym „ Kill Vanity” czy ciężkim „Something Wrong” wybrzmiewa ta cecha najlepiej. Oczywiście wrażenie, że gdzieś to wszystko się słyszało jest jak najbardziej na miejscu, z tym że kapela chce grać po swojemu, bez kopiowania innych kapel. Elastyczność zespołowi zapewnia przede wszystkim wokalista Federico Cardinale, który ma taki uniwersalny głos, który pasuje do ostrych kompozycji, ale też lekki wręcz rockowych kawałków. Przebojowy „Soldiers” czy lekki „Promise In Words” są tego najlepszym dowodem. DieVanity to przede wszystkim spec od klimatycznych, romantycznych ballad i słychać to w tytułowym kawałku, jak również w „Whatt We Call Love”.

Dobrze zaplanowany materiał, solidne aranżacje i umiejętności muzyków, które można zakwalifikować do tych na poziomie dobrym sprawiły, że debiut DieVanity to całkiem niezła porcja hard rockowej muzyki w nowoczesnym wydaniu.

Ocena: 6.5/10
 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


środa, 24 lipca 2013

STONE ORANGE - The Dreamcatcher (2013)

Słowacja i hard rocka? Brzmi może niezbyt przekonująco, jednak warto mieć na uwadze że takie zjawisko jest teraz na porządku dziennym. Częściej z tym teraz się spotkamy i dobrym tego przykładem jest choćby dobrze rozwijający się Stone Orange. Młoda kapela, która powstała w 2003 roku Działają już przeszło 13 lat i ich ostatnim dziełem jest „The Dreamcathcer”, który jest trzecim albumem w historii kapeli.

Tutaj nie tylko nazwa kapeli hipnotyzuje, ale również klimatyczna i dość pomysłowa okładka. Jednak to nie szata graficzna determinuje poziom muzyczny nowego albumu. Dobry materiał w tym przypadku jest wypadkową stosunkowo ciekawego stylu muzycznego i umiejętnościami muzyków. Styl najprościej można by opisać mianem hard rocku. Chodzi tutaj kapeli o utrzymaniu melodyjnego charakteru z nawiązaniem do lat 80, z zachowaniem nowoczesnego i świeżego brzmienia. Co ciekawe Stone Orange nie naśladuje nikogo tak w 100 % i stara się bardziej odkrywać jakieś inne rejony hard rockowej muzyki co można uznać śmiało za plus. Jak przystało na solidny hard rock mamy dynamiczną i mocną sekcję rytmiczną, która narzuca odpowiednie tempo. Czym wyróżnia się Stone Orange? Z pewnością wokalem Marka Erjaveca, który ma wyrazisty i bardzo techniczny wokal, który pobudza emocje. W takim „It Keeps on Rainning” ta cecha wybrzmiewa wręcz idealnie. Ballada to nie jedynie pole do popisu dla Stone Orange. Lekki hard rock, z elementami klawiszów jak w przypadku „White Of Their Eyes” czy przebojowy „Nobody Cares” to tylko jedne z wielu wariacji na temat muzyki hard rockowej. Zespół radzi sobie wolnych, spokojniejszych klimatach jak i nieco mocniejszych jak w przypadku „Scare Me” czy „Rockin & Rollin”. Każdy z utworów to prawdziwa uczta dla fanów hard rocka.

Cenisz sobie lekkość? Masz dość chaotycznego i przesyconego nowoczesnością hard rocka? Nie potrafisz się oprzeć melodyjnego hard rockowi z wpływami lat 80/90? To nowy album Stone Orange jest dla ciebie. Bardzo przemyślany i zgrabnie zagrany materiał, który miło się słucha.

Ocena: 7/10


 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


wtorek, 23 lipca 2013

MIDNITE SUN - Anyone like Us? (2012)

Kiedy spojrzałem na nazwę Midnite Sun to nie wiadomo czemu na myśl przyszedł mi szwedzki Midnight Sun grający heavy/power metal z elementami hard rocka. Jednak Midnite Sun to zupełnie inna kapela, która nie do końca trzyma się podobnej stylistyki. Przede wszystkim wywodzi się z Włoch i gra bardziej hard rockową muzykę, w której nie brakuje heavy metalowego pazura. Choć powstała w 2000 roku i przeżyła kilka zmian personalnych to jednak udało się nagrać dwa albumy. Ostatnim przejawem działalności tego włoskiego zespołu jest „Anyone Like Us?”, który ukazał się w 2012 roku.

Podobnych płyt się słyszało w swoim życiu dość sporo i nic dziwnego skoro jest to dość popularna formuła. Płyta jest skierowana do tych słuchaczy którzy nie przywiązują większej wagi do oryginalności i wysokiego poziomu muzycznego. Każdy kto lubi po prostu posłuchać mocnego hard rocka z pewnością odnajdzie się w świecie Midnite Sun. Oczywiście można usłyszeć jakieś wpływy U.D.O czy Saxon, jednak są to pewne elementy, które nie odgrywają aż taką ważną rolę. Wtórność nie jest tutaj największa przeszkodą. Najbardziej tutaj obniża ogólny wydźwięk całości sam poziom kompozycji. Wszystko jest banalne, bez pomysłu i bez większego kopa. Nic nie zapada w pamięci, ale to normalne zjawisko w przypadku kiepskich i niewyrazistych melodii. „Unbreakable” czy „Lady Bullet” są tego znakomitym przykładem. Niby skład jest odświeżony o nową sekcją rytmiczną, jednak nie przedkłada się to na poziom albumu. „Inferno” brzmi ciężko i dość mocarnie, ale jest to kompozycja nudna i bez ciekawego motywu. W muzyce hard rockowej powinien rozgrzewać wokalista. Tutaj tego nie ma. Brak jest też ciekawych zagrywek gitarowych, brak ciekawych riffów, a solówki są odegrane jakby na pałę. Gdzie w tym melodyjność, zadziorność się pytam. Najlepszym utworem właściwie jest tutaj otwierający „Lost In A killing Field”. Brzmienie jest tutaj największym plusem.

Nie wszystkie młode kapele mają pomysł na siebie. Nie wszyscy dysponują ciekawymi umiejętnościami, które potrafią zarazić innych. Nie łatwo ejst też stworzyć równy i melodyjny materiał. Bez tego właściwie ciężko zaistnieć i zapaść na dłużej w pamięci. Dlatego drugi album Midnite Sun uważam za nie udany i nie warty uwagi fanów muzyki hard rockowej czy też metalowej.

Ocena: 3/10
 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


niedziela, 21 lipca 2013

POWERWOLF - Preachers Of The Night (2013)

Bestia jest głodna. Bestia, która ma kły, jest drapieżna i nie bierze jeńców. By móc egzystować pośród nas musi pożywiać się ludzkim ciałem, musi mieć wiernych wyznawców bestii. Znamy już schemat działania bestii, bo przecież grasuje czyhając na nowe ofiary już od 10 lat. Rodowód niemiecki sprawia, że bestia jest waleczna, drapieżna i nieznająca litości. Solidność i perfekcja to jej cechy, które można przypisać innym z tego rejonu. Bestia zwie się Powerwolf i już dzisiaj każdy zna tą nazwę. Marka sama w sobie. Lata ciężkiej pracy opłaciły się, bowiem mamy jeden z najbardziej rozpoznawalnych potworów heavy metalowego świata, który wypracował swój własny, rozpoznawalny styl. Krzyże, wilkołaki, nawiązania do chrześcijaństwa to symbole naszej bestii i znak rozpoznawczy, który działa jak ostrzeżenie dla nie wiernych czy też słabeuszy, którzy nie chcą konfrontować się z bestią. Czyżby lęk przed infekcją? Pierwszy atak Powerwolf w postaci „Return In Bloodred” był niezbyt przemyślany i jakby niedopracowany w szczegółach. Jednak nasza bestia niczym doskonały myśliwy ulepszyła swój sposób atakowania. Już kolejne ataki w postaci „Lupus Dei” czy „Bible Of The best” przyniosły nie powtarzalny sukces. Tak o to mało znana komu kapela Powerwolf stała się jedną z najlepszych w swoim gatunku. Wizerunek nawiązujący do mnichów, do kapłanów, tematyka o wilkołakach i chrześcijaństwie podziała na fanów heavy/power metalu jak magnes. Z czasem jednak co raz ciężej zaskoczyć swoje ofiary. Wdziera się rutyna, tudzież nawet zjadanie własnego ogona. Dla jednych bestia przestała wzbudzać strach, a zaczęła wzbudzać śmiech i zobojętnienie. Czy kolejny atak bestii w postaci „Preachers Of The Night” który miał stosunkowo nie dawno sprawił że fani heavy/power metal oddali hołd bestii czy może wygrało poczucie rutyny i dostania tego samego?

Powerwolf stał się jednym z nie wielu kapel, która ma swój nie powtarzalny styl. Attila Dorn o operowym głosie, Flak Schlegel, który swoimi organami tworzy mroczny, kościelny klimat, a bracia Greywolf wygrywają melodyjne, energiczne partie gitarowe, tego nie da się zastąpić. To właśnie decyduje o wyjątkowości kapeli. Swoją oryginalność kapela zawdzięcza tematyce, a także wizerunkowi. Bestia zaistniała dzięki ciekawemu stylowi, który jest jakby nowym spojrzeniem na power metal. Taki wizerunek mi odpowiada jak najbardziej. Ciekawe wpasowane klawisze, niemieckie riffy ocierające się o Running Wild, momentami o Gamma Ray( na nowym albumie to słychać w „Secrets Of The Secristy”). Taka formuła sprawdza się tylko pytanie na jak długo. Bestia na trzech ostatnich wydawnictwach była niezwyciężalna. Na „Preachers of The Night” kły nieco się stępiły, a atak nie jest już tak zaskakujący jak wcześniej. Jednak próby urozmaicenia i zaskoczenia można uznać za godne pochwały. Tu raz chęć stworzenia podniosłego wydźwięku jak w przypadku „Coleus Sanctus” , to pójście w hard rockowe rejony („ Secred & Wild”), czy w końcu odejście w stronę mrocznego, epickiego grania („Kreuzfeuer”) . Takie urozmaicenie i próba zaskoczenia jest jak najbardziej na plus. To, że w nie których momentach poziom nieco spada, to że ulatuje przebojowość znana z poprzednich trzech albumów to już inna kwestia. Choć styl i wysoki poziom grania pozostał to jednak Powerwolf tym razem jakby przykręcił kurek z przebojowością i to niestety słychać. Jednakże hitów jest przynajmniej kilka i śmiało można do nich zaliczyć „Amen and Attack” , szybki „In The Name Of God”, rytmiczny „Nochnoi Dozor” i energiczny „Lust For Blood”, który zaliczam do tych najlepszych kawałków z płyty. Tak powinno się grać power metal.

Polowanie w tym roku można uznać za udane. Bestia zaatakowała znów w swoim stylu. Dynamicznie i z prawdziwą heavy metalową mocą. Kolejny jeńcy wzięci i kolejne spustoszenie zostało dokonane. Choć zwinność i poziom ataku nieco uległ osłabnięciu na przestrzeni lat, to jednak to jest wciąż ta sama niemiecka bestia, która nie zna litości, która zna się na rzeczy i wciąż pozostaje sobą. Może „Preachers Of The Night” jest słabszy od 3 poprzednich albumów to jednak warto znać ten krążek.Pytanie czy dobra passa Powerwolf będzie tak trwać przez długie lata?

Ocena: 8/10

ETERNAL JUDGMENT - Fatal Virus (2012)

Czego oczekujecie od thrash metalu? Każdy z nas powinien sobie zadać takie pytanie. Bo jeśli ktoś oczekuje brutalnego i ocierający się o death metal thrash jak i technicznego, czy progresywnego thrash metalu, ten nie zazna ukojenia w kanadyjskim Eternal Judgment. Jest to stosunkowo młoda kapela, która zrodziła się w 2008 roku z inicjatywy Remya Roya & Pierre-Luc Lepage'a. Do tej pory Eternal Judgment nagrał demo i mini album w postaci „ Fatal Virus”. Jeżeli kapela utrzyma taką formę i taki styl grania to na pewno namiesza nieco na rynku muzycznym i „Fatal Virus” to tylko potwierdza.

Jakie zachwyty by nie były, jakie ciepłe słowo bym nie napisał nie ukryję faktu, że kapela nie gra niczego odkrywczego. Ich domeną jest thrash metal o heavy metalowym zabarwieniu. Tak więc mamy tutaj coś z Overkill, Destruction, Anthrax, Exodus, Headhunter czy Iced Earth. Styl o tyle ciekawy, bowiem szybkość, agresja, dynamika, brutalność kojarzyć może się z thrash metalem. Z kolei brzmienie sekcji rytmicznej, partie basu w stylu Iron Maiden, melodyjność i przebojowość nasuwa na myśl heavy metal. Mieszanka wybuchowa, ale z pewnością skuteczna i nosząca ze sobą totalne zniszczenie. Jak przystało na thrash metalowe łojenie mamy zadziornego i pełnego werwy wokalistę. Remy spisuje się w tej roli znakomicie. W takim szybkim „Kill To Live” słychać jaki wpływ na niego miał Tim Ripper Owens, Mercel Schirmer czy Joe Belladonna. Zespół znakomicie balansuje na pograniczu melodyjności i agresji, co poszerza horyzonty i zakres trafienia do słuchacza. Nie ma mowy o nudzie czy popadanie w rutynę. Zaczyna się standardowo bo od mocnego wejścia w postaci „Fatal Virus”. 7 minutowy „Power Drive” potwierdza fakt, że muzycy nie mają problemów z bardziej rozbudowanymi kawałkami. Kapela nie kryje swoich zamiłowań do Destruction i dobrym tego przykładem jest „War Planet...Prisoners Of Hell”. Wpływy Iron Maiden można wychwycić w zamykającym „By My Own”. Soczyste brzmienie tylko podkreśsla profesjonalne podejście muzyków do tematu.

Thrash Metal nie umiera, nie przechodzi do historii. Można rzec, że przeżywa swoją drugą młodość i słuchając mini albumu Kanadyjczyków właśnie takie ma się uczucie. Prawdziwa uczta dla maniaków thrash metalu, ale również melodyjnej odmiany heavy metalu. Miłe zaskoczenie i teraz pozostaje wypatrywać pełen album.

Ocena: 8.5/10

P.s podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

sobota, 20 lipca 2013

CRACK JAW - Nightout (1985)

Policzyć wszystkie kapele, które wyrosły na fali popularności Accept, Scorpions czy Judas Priest nie tak łatwo. Liczba ta nie jest tak łatwa do określenia i łatwiej będzie mi przybliżyć kolejny ciekawy zespół z tamtych lat. Moje zamiłowanie do niemieckiego heavy metalu zaprowadziło do Crack Jaw, który powstał w 1980 i tak działał do końca lat 80. Co po nich zostało? Całkiem udany debiutancki album „Nightout”, który pokazuje że można było grać wtórnie, prosto, melodyjnie i z pomysłem.

Z czego niemiecki Crack Jaw czerpał swoją siłę w okresie swojej działalności? Bez wątpienia z duetu Eckstein/ Schulz, który nie zaskakuje oryginalnością. Nadrabiają wszelkie niedoskonałości w melodiach, pracowitości, a także w sposobie konstruowania kawałków. Reguła jest prosta. Nawiązanie do wcześniej wspomnianych zespołów, wyciągnięcie mniej lub bardziej znanych motywów i przerobienie na własne. Talent gitarzyści mają co słychać choćby w melodyjnym „Saracen”, który pełni rolę instrumentalnego kawałka. Równie pozytywne wrażenie potrafi wywrzeć na słuchaczu sekcja rytmiczna, który tworzy odpowiedni klimat i przestrzeń, a także wokalista Stephen Kiegerl. P{otrafi on przyciągnąć uwagę, a to za sprawą wyrazistego, charyzmatycznego głosu przywołującego na myśl Kaia Hansena czy też Michaela Knoblicha. Jego głos świetnie spisuje się w szybkim graniu na pograniczu heavy/speed metalu jak w przypadku „Struck By Thunder” jak i bardziej hard rockowym jak w przypadku „Danger”. Płyta nie ciągnie się i nie przemija co jest dużym plusem. Wynika to poniekąd z krótkiego czasu trwania, a także z przebojowego charakteru całości. „Nightout” , lekki „Make Me Believe” czy rytmiczny „Never Tells No Lies” są najlepszym przykładem tego zjawiska. Dominują krótkie utwory to prawda. Jednak zespół pokusił się o stworzenia dłuższego kawałka i „Seven Days Of Wonder” zaskakuje głównym motywem, a także klimatem. Bez wątpienia znakomite podsumowanie całości i jej zwieńczenie.

Niemiecka solidność w heavy metalu nie zna granic. Crack jaw to kolejny zespół, który wypłynął na fali popularności Scorpions, Judas Priest czy Accept. Każdy kto ma słabość do niemieckiej sceny metalu, a także do starego heavy metalu z elementami hard rocka będzie zadowolony z debiutanckiego albumu „Nightout”. Gorąco polecam !

Ocena: 8.5/10

czwartek, 18 lipca 2013

COBRA - Warriors Of The dead (1985)

Pozwólcie, że zabiorę was w przeszłość. Do czasów, kiedy to Nwobhm już na dobre zagościła na rynku i to nie tylko brytyjskim. W latach 80 było wiele kapel, który nie dały się poznać szerszej publiczności na dobrą sprawę. Jednym z takim zespołów, który zrodził się na ziemi brytyjskiej i reprezentował podziemie tamtejszego heavy metalowego świat był Cobra. Powstali w 1984 roku i zostawili po sobie dwa albumy, z czego „Warriors Of The dead” robi najlepsze wrażenia.

Już patrząc na okładkę można dojść do wniosku, że ta płyta zasługuje na zapoznanie. Klimat i styl narysowania działa jak magnes. Znacznie gorzej prezentuje się brzmienie jeżeli mam się trzymać sfery bardziej technicznej i mało znaczącej. Nie dopracowanie i niski budżet brzmienia są tutaj największym minusem. Jeżeli coś należy wpisać do rubryki wad to na pewno wokalistę Puala Edmonsona, który krzyczy i śpiewa bez większego rozplanowania i pomysłu. Brak techniki i emocji w jego partiach działają na niekorzyść. Mimo tych pewnych nie dociągnięć album dobrze wypada i jest to przede wszystkim zasługa żywiołowej i dynamicznej sekcji rytmicznej,a także gitarzyście Stevowi Hughesowi. To właśnie dzięki nie mu takie kawałki jak „Wildest Dreams” czy „Stand With Me” mimo swojego wtórnego charakteru potrafiły zapaść w pamięci. Duża dawka melodyjności i prosta formuła to była właśnie recepta na zainteresowanie słuchacza. Szybki ocierający się o speed metal „Warriors Of The Dead”, nieco bardziej hard rockowy „Cobra” , czy nawiązujący do Nwobhm „We Rock You” to kompozycje na które z pewnością warto zwrócić uwagę.

Rok 1985 to rok dobry i pełen godnych uwagi płyt metalowych. Może Cobra brytyjska nie kąsa najmocniej i może nie zagrażała pozycji innych kapel, to jednak charakteryzowała się potencjałem i solidnym granie. Fani Accept, Angel Witch, Saxon mogą śmiało sięgać po to wydawnictwo.

Ocena: 7/10

wtorek, 16 lipca 2013

BALISTIC KICK - Balistic Kick (1993)

Czarne tło, jakieś białe kreski tworzące obraz przypominający ognisko czy coś w ten deseń. Takie okładki to właściwie nic nadzwyczajnego bo w latach 80-90 była to norma. Patrząc na okładkę amerykańskiego Balistik Kick można wywnioskować, że to jakiś mroczny heavy metal i że poziom jest równie imponujący co okładka. Tutaj muszę was zaskoczyć, bowiem tą mało znaną kapelę nie tak łatwo zaliczyć do grona przeciętnych zespołów. Potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest bez wątpienia debiutancki album o nazwie „Balistic Kick”.

Zastanawiacie się czego można spodziewać się po kapeli, która powstała w 1988 roku i czerpała garściami z sceny brytyjskiej nawiązując do Iron Maiden, Black Sabbath czy Motőrhead, a także i rodzimej spod znaku Metal Church czy Savatage. Co ciekawe styl Balistic Kick nie tak łatwo sklasyfikować, bo mamy tutaj elementy power metalu co słychać choćby w takim dynamicznym „City Of Rats”, heavy metalu „Live To Die Young”, czy progresywności co słychać w „Sin- Deadmans Game”. Mocne, przybrudzone i takie nieco surowe brzmienie podkreśla ową zadziorność całości. To właśnie ten element oraz ostrzejsze riffy wygrane przez Mike'a Marino sprawiają że nie brakuje skojarzeń z thrash metalem. Najlepszym przykładem będzie tutaj „In Time”. Ciekawy styl jednak nie gwarantuje sto procent oryginalności i słychać troszkę wtórności w tym co gra Balastic Kick na debiutanckim albumie. Dobrzy instrumentaliści na czele z mocną , wyraźną sekcją rytmiczną i wokalista o wysokim, technicznym głosie, który nie kryje wpływów Bruce'a Dickinsona czy Joe'a Belladonny. Mając takie asy w rękawie można zdziałać wiele. Toteż zespół dwoi i troi się co by nie popaść w rutynę. Materiał zgrabnie skonstruowane jest wyposażony w różnego rodzaju urozmaicenia. Porywanie się na dłuższe, bardziej rozbudowane utwory jak w przypadku „Take Away my Tears” czy umieszczenie ballady w postaci „King Of Toys” to najlepsze przykłady tego urozmaicenia.

Płyta skierowana jest do tych słuchaczy co przywiązują uwagę do melodii, do wykonania i umiejętności muzyków. Każdy znajdzie coś tutaj dla siebie, bo zespół nie trzyma się kurczowo jednej stylistyki. Na pewno warto znać ten album, zwłaszcza jeśli się gustuje w starym heavy/power metalu.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 14 lipca 2013

BLACK WIDOW - Streetfighter (1984)

Przemysł heavy metalu w Belgii miał rozkwit głównie w latach 80. To właśnie w tym okresie wypłynęło wiele mniej znanych, może bliźniaczo brzmiących kapel. Większość jednak tych kapel mimo mniejszej sławy, mimo faktu reprezentowania podziemnego świata potrafiły dotrzeć do pewnej grupy słuchaczy. Takim zespołem był bez wątpienia Black Widow, który dzięki pamięci wąskiej grupy fanów potrafi się reaktywować w roku 2012 w celu zagrania kilku koncertów. Black Widow zrodził się w 1980 i dał się poznać jako specjalista od łączeniu muzyki Accept, Metal Church, czy Judas Priest. Słuchając debiutanckiego albumu „Streetfighter”, który ukazał się w 1984 roku można śmiało wychwycić wiele znanych patentów i na myśl przychodzi kilka kapel. Wtórny charakter jednak w niczym nie przeszkadza by rozpatrywać płytę jaką jedną z najciekawszych jakie zostały stworzone na ziemi belgijskiej.

Taki a nie inny wydźwięk całości zespół zawdzięcza bez wątpienia pomysłom, ciekawym aranżacją, prostą formą przekazu, a także postawieniu nacisku na przeboje. Nie trzeba być znawcą, żeby dostrzec w każdym utworze przebój. Pierwszy z brzegu „Againts The wall”, który otwiera album jest znakomitym tego przykładem. Zespołów grających heavy metal z podobnym entuzjazmem i przekonaniem było pełno, a Black Widow na tle innych potrafi wyróżnić się. Przyczynę tego stanu rzeczy należy upatrywać w udanym połączeniu heavy metalu i hard rocka. Nie ma chaosu, a wszystko znakomicie zostało wyważone między szaleństwem, rytmicznością, a zadziornością. Black Widow na swoim debiutanckim albumie zachwyca rozpędzoną i dynamiczną sekcją rytmiczną i jest to kolejny atut. Wszystko jednak skupia się wokół dwóch postaci. Wokół wokalisty Ricka Rexa, który wyróżnia się nie zwykłym umiejętnościami i manierą rodem Udo Dirkschneidera, a także wokół gitarzysty Stefana Verstappena. Riffy czy solówki są tutaj żywiołowe, przemyślane i melodyjne. Jest co przeżywać i właściwie każdy utwór to potencjalny gitarowy killer. Hard rockowy „Blade Runner” , rock'n rollowy „Party Time”, piękna ballada „Crazy Train blues” czy w końcu speed metalowy „Streetfighter” ukazują urozmaicenie materiału oraz elastyczność muzyków. Przebój goni przebój i wystarczy wsłuchać się w „Money” czy zamykający „To You Who Kept Rockin”.

O tej płycie można mówić w kategoriach perełek heavy metalu lat 80. Tutaj jest to wszystko czego się wymaga od takiego starocia. Szorstkie, nieco surowe brzmienie, specyficzny, zapadający w głowie wokalista i melodie, które dostarczają niezapomnianych przeżyć. Obowiązkowo muszą też być gitarowe popisy, w których będzie wybrzmiewać szaleństwo i moc heavy metalu. Bez wątpienia ten jedyny album Black Widom jest takim wydawnictwem. Polecam.

Ocena: 9/10

sobota, 13 lipca 2013

CENTURION - Cross And Black (1987)

Centurion to dobra nazwa dla zespołu metalowego. Metal to wojna, a przecież w starożytnym Rzymie były jednostki taktyczne legionu zajmujące się ochroną centurii. Można rzec że nazwa znakomicie pasuje do heavy metalu i nic dziwnego skoro jest kilka kapel o takiej nazwie. Jednym z tych godnych uwagi jest ten amerykański grający heavy metal z różnymi smaczkami, który przypomina twórczość Manilla Road, Metal Church, a przede wszystkim Black Sabbath. Choć kapela ta założona w 1984 nie dała się poznać szerszej publiczności to jednak warto zapamiętać sobie ich jedyny debiutancki album w postaci „Cross And Black”.

Już tytuł potrafi znakomicie przywołać skojarzenia z Black Sabbath. Zapał nieco ostudza kiczowata okładka, ale zespół nadrabia w innych kategoriach. Weźmy choćby ich ciekawy styl. Używam słowo ciekawy bo mamy tutaj heavy metal, mamy tutaj coś z rocka lat 70, troszkę amerykańskiego power metalu, epicki charakter i klimat doom metalu. Taka mieszanka czyni ten zespół godnym uwagi i wysłuchania, zwłaszcza że nagrali tylko jeden album. Surowe, nieco takie doom metalowe brzmienie świetnie komponuje się z stylem zespołu. Wokalista Danny Grandina swoim śpiewem w niektórych momentach potrafi przypomnieć Ozziego co słychać już w otwierającym „The End Of Tommorow”. Jednak wokal tutaj nie gra pierwszych Skrzypców. Jeśli już to klimat, a potem same kompozycje, ich wykonanie. To w jaki sposób potrafią wzbudzić emocje i przyciągnąć swoją uwagę. To właśnie konstrukcja i popisy gitarowe Dave'a Feltona przesądziły o solidnym materiale. Dave tutaj nie poprzestaje na jednej melodii czy motywie. Z jego strony można dość szybko dostrzec dopracowanie i urozmaicenie. Mamy ocierający się o hard rock „Rebels Freed”, nawiązujący nieco do NWOBHM „In the Night” czy też bardziej power metalowego kawałki w postaci „Dark World” czy „The Power”. Mroczny klimat doom metalu jest wszędobylski,a najbardziej daje o sobie znać w „Cross And Black” czy „Centurion”.

Nie udało się przebić przez silną konkurencję, ani też wydobyć ze świata podziemnego amerykańskiemu Centurion. Udało się zostawić solidny album utrzymany w stylistyce heavy metalowej z wpływami rocka lat 70, czy doom metalu. Miłym dodatkiem są wyraźne odniesienia do Black Sabbath. Płyta warta posłuchania to na pewno.

Ocena: 7/10

piątek, 12 lipca 2013

ZERO DOWN - Looking To Start A Riot (2011)

Na dzień dzisiejszy ostatnim wydawnictwem Zero Down jest „Looking to Star a Riot”. Młoda amerykańska formacja postanowiła na trzecim albumie kontynuować ścieżkę z poprzedniego krążka. Tak więc recepta była prosta: więcej heavy metalu, tudzież hard rocka, mniej punk rocka. Choć okładka nasuwa punkowe klimaty, to jednak zawartość odnosi się do tego co można było usłyszeć na „Good Times...At The gates Of Hell”.

Większych zmian w stosunku do wyżej wymienionego albumu Zero Down nie uświadczymy. Chyba, że mamy już na myśli pojawienie się nowego gitarzysty Matta Foxa. Może nic nie wnosi nowego do muzyki Zero Down. Dzięki niemu jednak zespół dalej utrzymał heavy metalowy charakter. Wraz z Burnettem stawia na rytmiczne i melodyjne motywy, solidne i miłe w odsłuchu solówki. Choć wszystko brzmi wtórnie i przesycone jest twórczością Judas Priest, Scorpions czy Ac/Dc, to jednak ma to swoje plusy. Przebojowość, zadziorny charakter kompozycji, dużo atrakcyjnych melodii to bez wątpienia zalety wynikające z wtórności. Wokalista Mark również nie spuszcza tonu i dalej zachwyca swoją manierą. Świetnie wypada nawet w nieco słabszych kawałkach jak „Snake Eyes”. Przyglądając się materiałowi można dostrzec podobieństwa do poprzedniego albumu i tutaj też znajdziemy ostre, heavy metalowe kompozycje jak „Sweet Revenge” z pewnymi zalotami pod Iron Maiden, czy szybkie kawałki będące na pograniczu speed metalu i rock'n rolla jak w przypadku „Battle Of The Bands”. Urozmaicenie to tutaj też ważna cecha. Poza heavy i speed metalem mamy tutaj też hard rockowe kawałki, czego przykładem jest „Dead To Life” czy „Broken”. Zespół potrafi też uraczyć słuchacza przebojową kompozycją co znakomicie obrazuje „Vultures”.

Po raz kolejny udało się amerykańskiej formacji nagrać solidny album z soczystym brzmieniem i urozmaiconym materiałem reprezentującym stylistykę składającej się z elementów heavy metalu i hard rocka. Ostry wokal, rozpędzona sekcja rytmiczna i ostro cięte riffy to wystarczy żeby dobrze się bawić z Zero Down na trzecim albumie.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 10 lipca 2013

ZERO DOWN - Good Times... At The Gate Of Hell (2008)

3 lata kazał czekać na nowy album amerykański Zero Down. Każdy kto słyszał debiutancki krążek spodziewał się za pewne po nowym wydawnictwie czegoś na miarę debiutu. Oczywiście Zero Down na drugim albumie o tytule „Good Times At The Gate Of Hell”, który ukazał się w roku 2008 gra dalej heavy metal z elementami hard rocka. Z tym, że elementy punk rocku nie odgrywają już tak znaczącej roli. Właściwie to uległy one zatarciu. Drugi album to właściwie więcej heavy metalu, a mniej punk rocka.

Tej zasady zespół trzyma się na nowym albumie się dość kurczowo i nie usłyszymy zbyt dużo patentów z kręgu punka, co jest zmianą na lepsze. Zero Down na drugi albumie stawia na bardziej dojrzały styl, który dalej opiera się na elementach heavy metalu i hard rocka. Dalej słychać wpływy takich kapel jak Ac/Dc, Motőrhead czy Thin Lizzy, choć tym razem kapele więcej czerpie z twórczości Judas Priest. Potwierdzeniem tego jest taki „American Dream” czy szybki „Loud, Proud and Evil”. Dojrzałość przejawia się nie tylko w kompozycjach. Lepsze brzmienie, które kipi soczystością i mocą, a także bardziej zapadająca w pamięci okładka autorstwa Eda Repki to pierwsze lepsze przykłady tego. O ile debiut brzmiał dość nijako i niezbyt dopracowanie, zwłaszcza w przypadku kompozycje, o tyle ten krążek brzmi bardziej dopieszczony i przemyślany. Dojrzałość wynika z postępów muzyków. Sekcja rytmiczna pędzi do przodu, dostarczając mocy, wokalista Mark śpiewa agresywniej i bardziej technicznie, a gitarzyści grają ostrzej i bardziej metalowa. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale nie można odmówić Zero Down na tej płycie umiejętności tworzenia przebojów i dobrych melodii. Dobrym tego przykładem jest „Sweet Thing” czy melodyjny „Die Wasted”, w których Mark wokalnie zbliża się momentami do Udo Dirkschneider. Choć więcej jest heavy metalu, to jednak nie brakuje hard rocka, który już na debiucie występował w dużych ilościach. Ta formuła odnajduje odzwierciedlenie w „Knotty Pine” czy też „Firebird”.

Wzrost jakości brzmieniowej, kompozytorskiej i aranżacyjnej to mocna strona drugiego albumu Zero Down. Drobne, kosmetyczne zmiany, większy nacisk na heavy metal i hard rocka, mniejszy na punk sprawił, że kapela zyskała na atrakcyjności. Płytę można polecić każdemu, kto lubi miks heavy metalu i hard rocka.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 8 lipca 2013

ZERO DOWN - Old Time Revival (2005)

Punk rock nie był nigdy gatunkiem muzycznym, który darzę wielką sympatią. Wynika to z tego, że nie przekonuje mnie stylistyka i sposób komponowania utworów. Jednak nie mam nic przeciwko, żeby w jakiejś metalowej stylistyce pojawiały się wpływy punk rocku. Młody amerykański zespół o nazwie Zero Down należy do tych kapel, które ie jak sukcesywnie wykorzystać elementy punk rocku. Kapela działa od roku 2002 i od tamtego czasu dorobili się trzech albumów. Najbardziej punkowym albumem w dorobku kapeli jest debiutancki „Old Time Revival”.

Punk odgrywa na debiutanckim albumie dość znaczącą rolę, jednak nie wiele mniejszą odgrywa heavy metal i hard rocka, czy też nawet Nwobhm. Mieszanka stylistyczna na pewno budzi podziw, a jeszcze większy budzi dobre wykonanie i dość udane wyważanie określonych patentów. Nie ma mowy w tym przypadku o niezdecydowaniu czy też jakimś chaosie z strony muzyków. Sekcja rytmiczna jest pełna wdzięku i buduje dobry grunt pod gitary. Speakman i Burnett radzą sobie ze swoimi partiami gitarowymi i co od razu zwraca uwagę słuchacza to właśnie rytmiczne i melodyjne riffy. Jest młodzieńcze szaleństwo i drapieżność, a także solidność i dbałość o melodie. Na debiucie słychać sporo nawiązań do twórczości Ac/Dc, Judas Priest, Scorpions czy Motörhead. Czy to umniejsza jakości materiału? Z pewnością nie. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest szybki „ Rock-And-Roll Kidz”, hard rockowy „ Casino Royale” czy spokojniejszy „ Rejuvenate” , który nawiązuje do twórczości Ac/Dc. Kto lubi heavy metal z elementami rock'n rolla w stylu Motörhead ten powinien posłuchać energicznego „Two Ton Hammer”. Nie brakuje też przebojów, czego przykładem jest „Pound for Pound”.

Debiutancki album amerykańskiego Zero Down można polecić każdemu kto lubi elementy hard rocka, heavy metalu i punk rocka. Również każdemu, komu nie przeszkadza wykorzystywanie znanych patentów. Duża dawka melodii i rockowego szaleństwa gwarantowana.

Ocena: 6/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 7 lipca 2013

BLACK TEARS - Child Of The Storm (1984)

W historii metalu nie brakuje okładek kiczowatych, który nigdy nie powinni ujrzeć światło dzienne. Duża popularność takich niskiej jakości okładek miał miejsce w latach 80. Jedną z takich, która potrafi odstraszyć swoim wyglądem jest frontowa okładka debiutanckiego albumu Black Tears. Niemiecka kapela, która powstała w 1983 roku zaliczana była do podziemnego świata heavy metalu. W 1984 roku został wydany debiutancki krążek w postaci „Child Of The Storm”.

Fotomontaż dziewczynki latającej jakby na gitarze nie robi pozytywnego wrażenia i działa odstraszająca. W moim przypadku ciekawość wzięła górę, ponieważ mam obsesję na niemiecki heavy metalu. Black Tears może nie był znaną kapelą, jednak grać potrafili. Można śmiało stwierdzić, że okładka jest w tym przypadku nie adekwatna do zawartości. Jak przystało na niemiecką precyzję mamy solidne, nieco szorstkie brzmienie, a także wiele innych atrakcji. Jedną z nich jest gitarzysta Peter Kohler, który może nie grzeszy wyszkoleniem technicznym czy pomysłowością, ale nadrabia solidnością i dobrymi melodiami. Choć słychać wpływy Accept, Steeler, Sinner, Scorpions czy Kiss, to jednak kapela nie popada w kopiowanie i stawanie się kimś na siłę. Udany miks heavy metalu i hard rocka to kolejna atrakcja warta odnotowania. Wokalista Mathias Straub może pasuje do całości, to jednak jest najsłabszym ogniwem. Materiał trwa ponad pół godziny co jest zaletą. Wszystko szybko przelatuje, a zawartość nie nudzi swoją prostą formą. Otwierający „Black tears” nasuwa na myśl Accept i Judas Priest, a to tylko rozgrzewka. Rytmiczny, nieco hard rockowy „Crown Of The Damned” to jeden z najlepszych utworów na płycie i nic dziwnego, w końcu kipi energią. Również pogodną i rytmiczną kompozycją jest tutaj też „Silver woman”. Do grona tych najlepszych utworów obok dwóch wcześniej wspomnianych śmiało można zaliczyć szybszy „Child Of the Storm”. Nie można też tutaj w żaden sposób pominąć przebojowy „Dialog Between the Evil and the Good” i melodyjny „Only Memories”.

Kto szuka czegoś oryginalnego i niepowtarzalnego to może od razu sobie darować wycieczkę do świata Black Tears. Kto jednak nie ma nic przeciwko kolejnemu zespołowi czerpiącemu z Accept, Sinner czy Kiss ten może śmiało sięgnąć po niemiecki Black Tears i ich debiutancki album. Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 7/10

sobota, 6 lipca 2013

NO TROUBLE - Looking For Trouble (1985)

Szukasz kłopotów? Chcesz zaznać dawkę adrenaliny za sprawa heavy metalu? Jeśli tak, to wiedz że niemiecki No Trobule jest wstanie zapewnić ci pożądane emocje. Mało kto zna ten zespół, ale nie ma się co dziwić skoro powstali w latach 80 i nie porwali rzeszy fanów. Nieco podziemny wydźwięk, mało znani muzycy, oklepany styl i niezbyt długi staż sprawiło że kapela przepadła w mroku. Jednak warto o nich pamiętać, bo debiutancki album „Looking For Trouble” to nie lada gratka dla fanów heavy metalu z elementami hard rocka.

W swojej muzyce No Trouble starał się odnieść do twórczości Judas Priest, Scorpions, czy Accept, ale nie tylko. Może nie było w tym za grosz oryginalności, to jednak w swojej stylizacji bronili się. Spora w tym zasługa samych muzyków i tego jaki poziom prezentowali. Wokalista Tony brzmi nieco jak krzyżówka maniery Joe'a Elliota, Alice Coopera i wokalisty Slade. Z pewnością jego ciepły wokal sprawia, że całość ma bardziej hard rockowy feeling. Zgrany duet gitarzystów jest tutaj bez wątpienia główną atrakcją. To właśnie dzięki słyszanym riffom nie można narzekać na monotonność, nudę, na brak emocji, a tych nie brakuje. Bardziej metalowe zapędy słychać właśnie w ostrych riffach, złożonych i melodyjnych solówkach. „Looking For Trouble” to dobry przykład heavy metalowego łojenia w stylu Accept czy Judas Priest. Rytmiczny „Latest Lady” , nieco rock'n rollowy „Take It Easy” znakomicie odzwierciadlają cechę urozmaicenia. Materiał jest dobrze wyważony między lekkością i zadziornością. Jedną z najlepszych kompozycji jest tutaj bez wątpienia „Highway Hunter”. Całość zamyka piękna, rozbudowana ballada „I need You Now”.

Przemyślany i solidny materiał został wzbogacony klimatycznym i rockowym brzmieniem, które podkreśla rockowy feeling całości. Nic odkrywczego, ale godne uwagi.

Ocena: 7.5/10

piątek, 5 lipca 2013

LONEWOLF - The Fourth and Final Horseman (2013)

Może i Running Wild nie jest już tym wielkim zespołem, który błyszczał lata temu geniuszem i niesamowitym materiałem pełnym energii, melodyjności i przebojowości. Złote czasy ta kapela ma dawno za sobą, czego najlepszym dowodem jest „Shadowmaker” Na szczęście jest kilka kapel, które starają się wypełnić pustkę i przejąć pałeczkę po Running Wild. Hellish War, Powerwolf czy też właśnie znakomicie pokazują, że nie kryją swoich zamiłowań do tej kapeli i że wykorzystują z sukcesem patenty Running Wild. Najwierniejszym odzwierciedleniem stylu Running wild jest wciąż jednak francuski zespół Lonewolf, który spełnia kryteria stylizacji speed/heavy metal. Założony w 1992 roku Lonewolf rośnie w siłę, a wydanie 6 albumu o nazwie „The Fourth and Final Horseman” .

Zapomnieć można tutaj o próbach innego interpretowania speed/heavy metalu w stylu Running Wild niż tego znanego nam z dotychczasowych płyt. Patrząc na dyskografię Lonewolf śmiało można im przyznać tytuł solidnego i pracowitego zespołu. Od samego początku tworzyli muzykę na dobrym poziomie, ale bez problemu można wskazać na „Made in Hell” czy „The Dark Crusade” jako najlepsze płyty tego zespołu. To właśnie tam udało się osiągnąć nie możliwe, a mianowicie przebojowość i aranżacje godne Running Wild. W przypadku „Army of Damned” nieco gdzieś uszło powietrze z zespołu. Dalej solidne, mocne i melodyjne granie, ale bez takich wyrazistych i zapadających w pamięć przebojów. Pod tym względem nowy album wyróżnia się. Niby to samo co na poprzednich wydawnictwach z tym, że wszystkiego jakby więcej. Lonewolf udało się po raz kolejny na swoim albumie umieścić więcej ciekawych motywów, riffów, melodii, przebojów, które decydują o płycie w ostatecznym rozrachunku. Co po soczystym brzmieniu, klimatycznej okładce, jeśliby zawartość nie spełniała wymagań? Byłaby nie istotną częścią składową. Wciąż atrakcyjność Lonewolf i ich wyjątkowość wynika z charakterystycznego wokalu Jensa i jego popisy gitarowe z Hilbertem są o wiele bardziej intrygujące niż na poprzednim wydawnictwie. Sukces tkwi w pomysłowych riffach i położeniu nacisku na melodie i przebojowość. W każdym calu można poczuć styl Running Wild. Otwieracz „The Fourth and Final Horseman” pod względem motoryki i konstrukcji nawiązuje do czasów „Death Or Glory” Running Wild. W szybszych, energicznych utworach jak choćby „Hellride” czy „Throne Of Skulls” też słychać głównie Running Wild i to ten z najlepszych płyt. Jednak zespół nie poprzestaje na monotonnym i jakimś przewidywalnym do bólu graniu. Odskocznią jest tutaj choćby epicki „Destiny”, który ma coś z Grave Digger. Również bardziej true metalowy „The Brotherhood of Wolves” pozwala nieco zaznać smaku wojny. Spokojniejszy „Guardian Angel” czy klimatyczny „The Poison of Mankind” nawiązujący do „Blood Religion” Gamma Ray też wyróżniają się na tle szybkich kawałków. Właściwie na próżno szukać tutaj wad, których nie ma, a już na pewno nie wśród kompozycji.

Póki co Lonewolf znakomicie radzi sobie w stylizacji Running Wild i odnosi w tym sukces. Ciekawe tylko czy już do końca swojej kariery będą postrzegani jako jeden z tych zespołów czerpiących w dużych ilościach z Running Wild? Czy zawsze będą solidnym zespołem, który trzyma się swojego poziomu? Nowy album to pozycja obowiązkowa dla fanów muzyki Rolfa Kasperka i śmiało można mówić tutaj o jednym z najlepszych krążków formacji Lonewolf. Polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 4 lipca 2013

STAGEWAR - Living On The Thrash (2011)

Thrash metal w wykonaniu niemieckich kapel zawsze przejawiał się topornością, agresywnością, teutońskim wydźwiękiem. Słuchając debiutanckiego albumu młodej niemieckiej formacji o nazwie Stagewar nie dostrzegłem owych cech. Ta kapela założona w 2003 roku pokazała za sprawą „Living On Thrash” , że można nagrać melodyjny thrash metal z elementami heavy metalu i rock'n rolla.

To, że zespół nie ma większego doświadczenia w muzyce słychać niemal od samego początku kiedy włączy się płytę. Nieco nie okrzesane riffy i motywy gitarowe, a także średnich lotów brzmienie to tylko pierwsze wyraziste symptomy. Wokalista Dezius to najsłabsze ogniwo całego zespołu. Brak jakiejś ciekawej maniery, brak techniki i jedynie co w nim można uznać to zadziorny charakter, który dość dobrze wpasowuje się w tło. Na pochwałę zasługuje tutaj bez wątpienia sekcja rytmiczna, która jest odpowiedzialna za dynamikę. To właśnie dzięki niej taki „Last line of defence” jest mocny kawałkiem. Czasami tak jak w przypadku „Manatarms” słychać wpływy Iron Maiden. Materiał jest tutaj dobrze wyważony między agresją i melodyjnością. Choć okładka zwiastuje kicz i niski poziom muzyczny to jednak materiał jest równy. Nie ma większych wtop w postaci wypełniaczy, co jest nie małym sukcesem. Zespół radzi sobie przede wszystkim w thrash metalowej formule co słychać w takim „Sweating blood” czy „Shell shock”. Od razu słychać że napędem całego zespołu są gitarzyści i to oni odwalają tutaj kawał dobrej roboty. Proste, agresywne granie, w którym można się doszukać melodyjnego charakteru. Może wtórne, pozbawione wysokiej techniki, ale szczere i solidne. W takich prostych kawałkach jak „Living on trash” czy „ Never before” . W każdym utworze słychać heavy metalowy charakter, ale nie jest to jakąś wadą, co więcej sprawia że album jest bardziej przyjazny dla słuchacza.

Nie dajcie się zwieść kiczowatej okładce rysowanej w programie paint, to jednak zawartość potrafi zapewnić rozrywkę. Solidny heavy/thrash metalowy album w melodyjnej odmianie, dowodzący że Niemcom nie tylko toporność w głowie.

Ocena: 6/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu Hmp

środa, 3 lipca 2013

BACKLASH - Backlash (1986)

Backlash to kolejny amerykański zespół, który pozostawił po sobie ślad w postaci jednej płyty, a mianowicie debiutanckiego „Backlash”. Ta formacja zaliczana jest do kapel, które nie były znane szerokiej publiczności i śmiało można ją zaliczyć do podziemnego heavy metalu. Za dużo o Backlash nie wiadomo, a jedyną pewną informacją jest fakt, że powstał w 1985 roku, a rok później wydał swój album „Backlash”.

Takich płyt jak ta tutaj opisywana było w latach 80 było od groma, jednak mimo oklepanego heavy metalowego stylu Backlash udało się nagrać krążek godny uwagi i zapamiętania. Można doszukać się wpływów Iron Maiden, wczesnego Judas Priest, a przede wszystkim Black Sabbath. Podobny mroczny klimat, jak również podobny sposób konstruowania utworów. Co pozwala wyróżnić ten album na tle innych podobnie brzmiących to z pewnością mroczne, szorstkie brzmienie i to co prezentują sami muzycy. Eric Rozens to charyzmatyczny wokalisty, który swoimi krzykami, piskami nadaje całości wyjątkowego charakteru. Utrzymana w brytyjskim stylu sekcja rytmiczna też jest cechą, która nadaje całości jeszcze bardziej intrygującego wymiaru. Motorem napędowym są tutaj popisy gitarowe Wolfa/ Gravensa, które są pełne finezji, pomysłowości. Jest urozmaicenie i balansowanie między twórczością Black Sabbath, Judas Priest czy Iron Maiden. Heavy metalowy otwieracz w postaci „Down The Hatch” jest zadziorny i pełen energii. Znakomicie daje posmak tego co nas czeka. Choć słychać wpływy Judas Priest czy Iron Maiden, to jednak Backlash stara się nie być żadnym klonem. Niesamowity klimat, przemycanie motywów hard rockowych to cechy „I Have Waited”. Fenomen tego albumu i zespołu tkwi w klimacie, w finezji i pełnych emocji partii gitarowych, który przyprawiają o gęsią skórkę. Najlepszym przykładem tego zjawiska jest „Lady Of The Night”. Nie brakuje na tym krążku tez szybszych kawałków, czego przykładem jest „Public Enemy” czy „Get Ready”. Troszkę progresywności wdziera się w „Name Of the Game” i nie ma słabych utworów. Nawet „Instrumental One” wypada znakomicie.

Debiutancki album Backlash to prawdziwa uczta dla fanów finezyjnego, pomysłowego grania z wyraźnymi wpływami Black Sabbath, Iron Maiden czy Judas Priest. Szkoda tylko, że zespół się rozpadł i popadł w niepamięć. Jednak warto pamiętać, zwłaszcza jeśli nagrali taki klimatyczny i energiczny krążek, który zachwyci nie jednego fana melodyjnego grania.

Ocena: 8.5/10

HELLISH WAR - Keep It hellish (2013)

Długo swoim fanom kazał czekać na nowy album brazylijski Hellish War. Od momentu kiedy powstała tj 1995 zacząłem śledzić poczynania tej formacji. Powodów było kilka, a jednym z takich głównych był europejski wydźwięk kapeli. Do tego wszystko znana mi stylizacja określana mianem heavy/ power metalu w rycerskiej formacji. W roku 2001 ukazał się debiutancki „Defender Of Metal”, który był znakomitym nawiązaniem do wczesnego Helloween z okresu „Walls Of Jerycho”, płyt Manowar, czy Majesty. Surowsze brzmienie i wokal Rogera Hammera będący mieszanką Kaia Hansena i Erica Adamsa. W podobnej konwencji udało się utrzymać drugi album, który był nagrany w nieco innym składzie. Zmieniła się sekcja rytmiczna, ale konwencja pozostała ta sama. Heavy/ speed/ power metal w europejskim wydaniu z wyraźnymi wpływami niemieckiego Helloween. 7 lat przyszło czekać na drugi krążek i mogło się wydawać że na nowy album przyjdzie krócej czekać, jednak los po raz kolejny sprawił, że nowy album „Keep It Hellish” ukazał się po 5 latach przerwy.

Głównym powodem takie stanu rzeczy było zawirowanie wokół stanowiska wokalisty. W końcu pojawił się Bil Martins, który zastąpił Rogera Hammera i to z nim nagrano nowy album. Niby dalej jest to granie melodyjne do jakiego nas zespół przyzwyczaił, dalej jest to granie na pograniczu heavy/ power metalu, z tym że dużo jest cech speed metalu. Tym razem zespół w mniejszym stopniu czerpał z Helloween, a więcej z Running Wild. Świetnie to słychać w „Fire and Killing” , klimatycznym „Phantom Ship” czy energicznym otwieraczu „Keep It Hellish”. Bil Martins jest innym wokalista, bardziej heavy metalowym co sprzyja takiemu graniu, takiej stylizacji. Konstrukcja utworów nie uległa zmianie. Dalej zespół skupia się na kreowaniu długich, złożonych motywów, dużej dawce popisów gitarowych. Te są tutaj jak zwykle melodyjne, zagrane ze starannością i smakiem. Mimo długich czasów kompozycji nie ma mowy o nudzie. Volcano i Job już o to zadbali. Może takich pojedynków na solówki słyszało się już nie raz, ale w tym roku ci panowie pokazali jak grać zgrabny heavy/speed/ power metal. Gloria, bitwy, metal są tematem utworów, choć nie brakuje też tematyki nawiązującej do Running Wild. Bardziej epicki metal z wpływami Majesty czy Manowar odnajdziemy w takich „The Chalange”. Najszybszym utworem na płycie jest bez wątpienia „Masters of Wreckage”. Bardzo dobrze wypada instrumentalny „Battle at Sea”, który oczywiście nawiązuje do Running Wild nie tylko w ramach tytułu kawałka. Jeżeli miałbym wskazać najsłabszy utwór to bym wybrał taki nijaki „Scars”, który niczym nie zaskakuje. Pozytywne wrażenie wywiera epicki „The Quest” i „Darkness Ride” z wpływami Blind Guardian.

Brazylijski Hellish War powraca po latach z nowym wokalistą i nowym albumem by kontynuować dalej swoją misję. Kapela pokazała, że dalej wie jak grać melodyjny i godny uwagi heavy/speed/ power metal. Jednak mimo bardzo dobrego poziomu jest to wydawnictwo słabsze od tych wcześniejszych. Pozycja obowiązkowa dla każdego kto gustuje w takich graniu, zwłaszcza jeśli ma słabość do Running Wild.

Ocena: 8/10

wtorek, 2 lipca 2013

BLACK ALICE - Endangered Species (1983)

W przypadku australijskiej sceny metalowej od lat 70 uwagę skupiał na sobie bez wątpienia Ac/Dc. Ich popularność w latach 80 wzrosła i spory w tym udział miał nie kto inny jak Brian Johnson. Jednak metal czy hard rock w tamtejszym rejonie nie kończył się na Ac/Dc. Zwłaszcza w latach 80 wypłynęło sporo ciekawych kapel, które reprezentowały podziemny świat heavy metalu. Jednym z tych takich godnych uwagi, które nie należy do znanych szerokiej publiczności jest bez wątpienia Black Alice. Kapela powstała w 1983 roku i dorobiła się w swojej karierze dwóch płyt, z czego debiutancki album „Endangered Species” ukazał się jeszcze w tym samym roku.

Nie ma się co oszukiwać, że ta płyta się wyróżnia od innych płyt z tamtego okresu stylistyką czy może kładzie nacisk na inny wydźwięk. Tego zjawiska nie uświadczymy, ale możemy być pewni że mimo wtórnego i oklepanego stylu mieszczący się w standardach heavy metalu i hard rocka Black Alice na debiutanckim albumie wypada znakomicie. Taki stan rzeczy zawdzięczamy wyrazistemu wokaliście Robowi Hartleyowi, który swoją manierą i zadziornością przypomina Briana Johnsona, a także Udo Dirkschneidera. To właśnie dzięki niemu utwory są drapieżne i agresywne. Balastem tych cech jest zróżnicowanie, melodyjność, dopracowanie i lekkość, które wnosi w swoich partiach Jamie Page. Może nie wyróżnia się na tle innych gitarzystów, ale z pewnością jest solidnym rzemieślnikiem. W muzyce Black Alice słychać wyraźne wpływy Ac/Dc, Accept, Motorhead, Deep Purple czy Iron Maiden. Najlepszym potwierdzeniem umiejętności muzyków i dobrego poziomu muzycznego Black Alice jest sam materiał. Mimo że całość utrzymana jest w stylistyce heavy metalowej z elementami hard rocka, to jednak można dostrzec urozmaicenie i równy poziom. Natrafić można na melodyjne kawałki jak otwieracz „Wings Of Leather, Wings Of Steel”, czy „Psycho” w którym można wychwycić wpływy Accept. Nie brakuje też szybszych kompozycji czego przykładem jest choćby energiczny „Hell Has No Fury Like Rock 'n' Roll” . Dużo jest patentów wyjętych z hard rocka, co znajduje szczególne odbicie w takim „Roll The Dice” czy „Power Crazy”. Całość zamyka 7 minutowy „No Warning”, który pokazuje że kapela potrafiła też sobie poradzić z bardziej złożonymi i rozbudowanymi kawałkami.

Debiutancki album zebrał dobre recenzje i przez wielu został okrzykniętym jednym z najciekawszych zespołów sceny australijskiej od czasów Ac/Dc. Trudno się z tym nie zgodzić. Zespół dał się poznać jako solidny, zadziorny, który potrafi połączyć heavy metalowy świat z hard rockiem. „Endangered Species” to idealna płyta dla fanów staroci, dla tych co cenią sobie styl na pograniczu metalu i hard rocka.

Ocena: 6.5/10

TESTIMONY - Transcending Reality (2012)

Młode kapele, który są głodne sukcesu zawsze wzbudzają nie małe zainteresowanie. Wzrasta one zwłaszcza kiedy kapela z pomysłem wykorzystuje sprawdzone patenty i kiedy daje się poznać jako kapela solidna i pracowita, która chce przyciągnąć słuchacza za wszelką cenę. Nie inaczej jest z amerykańskim Testimony. Założony w 2009 roku amerykański zespół ma na swoim koncie tylko mini album a już dał się we znaki fanom thrash metalu i to takiego w którym nie trudno doszukać się wpływów thrash metalu lat 90 spod znaku Toxik, Kreator, czy Morbid Saint. „Transcending Reality” to dzieło o który wzbudza apetyt na pełnometrażowy album.

Sekret udanego mini albumu można dostrzegać przede wszystkim w muzykach i w tym jaki poziom prezentuje wraz ze swoimi umiejętnościami. Adrian Harris to rasowy thrash metalowy wokalista, który wie jak wykorzystać agresję i zadziorność. Fani Kreator, Coroner czy Morbid Saint powinni być zadowoleni. Nie wiele gorzej wypada techniczna i dynamiczna sekcja rytmiczna. Znakomicie nawiązuje do lat 80/90 w swoich riffach i solówkach Micheal Gawel. To właśnie dzięki niemu całość brzmi agresywnie, technicznie, melodyjnie i bardzo przebojowo. Fani gitarowych popisów powinni być zadowoleni. Nutka progresywności i techniczny aspekt grania to elementy który czynią ten mini album bardziej atrakcyjnym i ciekawszym dla potencjalnego słuchacza. Materiał jest tylko odzwierciedleniem tych wszystkich pozytywnych aspektów. Mamy tutaj dwa klimatyczne i melodyjne instrumentalne utwory w postaci „Exordium” i „ Test of Sanity”, które mają heavy metalowego ducha. Reszta część kompozycji to rozbudowane kolosy, które przemycają spore ilości ciekawych motywów i solówek. „Release From Life” czy przesiąknięty Iron Maiden „ State Of Delusion” są tego znakomitym przykładem. Najlepszym utworem jest tutaj stonowany i bardziej heavy metalowy „Society's End”. Dopełnieniem całości jest soczyste brzmienie.

To tylko 6 utworów, ale w pełni oddają to co najlepsze w thrash metalu. Urozmaicone i finezyjne solówki, bardziej rozbudowane kompozycje i balansowanie między agresją i melodyjnością. Ten młody amerykański zespół wzbudził moje zainteresowanie i czekam na debiutancki album.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu Hmp

poniedziałek, 1 lipca 2013

EXPIRED - Certain Death (2011)

W ostatnim czasie narodziło się wiele kapel thrash metalowych i wiele z nich to właściwie niczym się nie wyróżniające średniej klasy zespoły. Grać potrafią, ale swoją wtórnością i stylem nie potrafią wyjść poza strefę przeciętności. Takich kapel jest pełno i jedną z nich jest włoski Expired założony w 2005 roku. Na ich koncie jest póki co demo i mini album w postaci „Certain death” i na bazie tego można wyciągnąć takie a nie inne wnioski.

Pod wieloma względami Expired na mini albumie wypada dobrze, nawet bardzo dobrze. Soczyste, nieco surowe brzmienie, ostry wokal Marca Pinto i dynamiczna sekcja rytmiczna. Nawet ciężko na początku przyczepić się do tego co wygrywają gitarzyści. Wynika to oczywiście z tego, że całość spełnia kryteria thrash metalowego grania. Ostry riffy, ciężar i bezkompromisowość są tutaj nieodzownym elementem. Niestety mimo thrash metalowego wydźwięku i nawiązaniu do lat 80/90 i takich kapel jak Exodus, Metallica czy Annihilator, to jednak całość brzmi przeciętnie. Wynika to z jakości utworów jakie znalazły się na mini albumie. Dość dobrze wypada „(M)ass Media” , który jest agresywną petardą, jednak ileż już się takich utworów słyszało w całym swoim życiu? Oj dużo. Podobne odczucia wywołuje „T.Q.M.”, który jest w podobnej stylistyce utrzymany. Więcej przebojowości można wychwycić w „Oblivious”, jednak i tutaj brakuje elementu zaskoczenia. Zaś zamykający „Wasure” to dłuższy utwór, który też nie wzbudza większych emocji.

Choć to tylko mini album, to jednak wcale nie zachęca do dalszego interesowania się tym włoskim zespołem. Grać potrafią thrash metal, jednak poziom i styl nie należy do atrakcyjnych. Płyta skierowana do zagorzałych fanów tego gatunku.

Ocena: 4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu Hmp