poniedziałek, 30 grudnia 2013

KILLERS - Menace To Society (1994)

Kiedy Paul Di Anno rozpoczął swoją przygodę z zespołem Killers popularność w owym czasie zdobywał industrialny metal czy też groove metal i nie którzy ulegli wpływom tym gatunkom. Wystarczy spojrzeć na Halforda czy właśnie Paul Di anno, który na drugim albumie Killers zatytułowanym „Menace To Society” poszedł w zupełnie inne rejony muzyczne niż te zaprezentowane na debiutanckim „Murder One” czy też za sprawa kapeli Battlezone. Dla jednych jest to płyta udana, a dla drugich totalne nie porozumienie.

Wszystko uległo zmianie na tej płycie. Brzmienie takie czysto heavy metalowe zamienione na nowoczesne i agresywne, które nie pasuje do zespołu Killers. Paul zamiast śpiewać tak jak przystało na niego czyli agresywnie, ale melodyjnie, nadając kompozycjom klimatu i kopa, woli tutaj śpiewać nowocześnie, bardziej jak przystało na gatunek industrial metal czy groove metal. Dynamiczną sekcję rytmiczną zastąpiono stonowaną i dość mroczną, który momentami jest dość sztywna. Nie brakuje mocnych uderzeń tak jak to jest w przypadku „Chemical Imbalance” czy thrash metalowego „Think Brutal”, który jest najciekawszym utworem na płycie. Również to co się dzieje w warstwie gitarowej pozostawia wiele do życzenia. Jest brutalność, agresja, jest nowoczesne podejście, ale jakim kosztem? Gdzie jest przebojowość i melodyjność, które napędzały debiutancki album? To właśnie tradycyjny wydźwięk debiutu, jego przebojowość i solidne wykonania pozwoliły przetrwać tej płycie próbę czasu. „Die By the Gun” od razu daje sygnał że to płyta zupełnie inna i nie ma ona nic wspólnego z „Murder one”. Materiał jest ciężko strawny i ciężko tutaj coś wyróżnić, coś pochwalić jak wszystko jest tutaj niskich lotów.

Drugi album Killers pokazuje inne oblicze zespołu, pokazuje że potrafią grać nowocześnie agresywnie, ale kogo przekonuje to? Mnie nie! Wolę aby byli sobą i grali dalej to co na „Murder One”. Paul Di Anno miał w swojej karierze ciekawsze albumu, tak więc szkoda czasu marnować na ten krążek. Pytanie teraz jaki będzie nowy album w 2014 roku? Czy jak debiut czy jak tutaj recenzowany album? Trzeba będzie jeszcze poczekać na odpowiedź.


Ocena: 2/10

sobota, 28 grudnia 2013

KILLERS - Murder One (1992)

W historii heavy metalu nie raz się zdarzyło tak, że jakiś muzyk, najczęściej wokalista po zdobyciu sławy, po przekonaniu słuchaczy do swojego talentu nie potrafił się odnaleźć w dalszej swojej karierze. Przypadki kiedy to znakomity wokalista po odejściu od macierzystej kapeli, która przyniosła mu sławę nie umiał zagrzać nigdzie stałego miejsca pojawiały się i jednym z nich jest były wokalista Iron Maiden – Paul Di Anno. Ten charyzmatyczny wokalisty o mocnym, nieco punkowym wokalu przyczynił się do tego że dwie pierwszy płyty żelaznej dziewicy to klasyki i perełki NWOBHM. Jednak Paul ze względu na swój punkowy tryb życia musiał się pożegnać z rolą wokalisty w tym zespole i tak mu pozostała kariera solowa. Tutaj pojawiło się wiele projektów i zespół, ale na szczególną uwagę zasługują właściwie dwa. Pierwszy Battlezone wg mnie jest najlepszym tym co robił Paul po Ironach, zaś drugi zespół Killers to kolejny ciekawy zespół, w którym Paul pokazał mocniejsze grania, później nawet bardziej nowoczesne. Mamy rok 2013 i warto sobie przypomnieć o Killers bo Paul reaktywuje ten zespół i sygnałem że tak jest może być wieść, że w przyszłym roku ma się ukazać nowy album. Zaś w tym roku ukazały się nowe wydanie dwóch albumów i wydania koncertowego.A teraz skupmy się na pierwszym albumie Killers zatytułowanym „Murder One”.

Stylistycznie Paul Di Anno z zespołem Killers nie grał az tak odmiennej od muzyki od Battlezone, bo dalej to była muzyka w której było coś z heavy metalu, hard rocka. Nawiązań do Iron Maiden aż tak sporych nie ma i tutaj słychać, że Paul Di Anno chciał stworzyć swój własny styl, aniżeli podążać drogą już wydeptaną przez Iron Maiden. Pojawiają się za to wpływy amerykańskiej sceny, wpływy Judas Priest czy Saxon. Materiał na płycie jest urozmaicony i nawet znalazło się miejsce na cover T-rex i Iron maiden. „Children Of Revolution” niestety jest drętwy i brzmi jakby został oddarty z tego co było w nim piękne. Zaś „Rember Tommorow” brzmi dość świeżo i brzmi całkiem dobrze. Płyta przede wszystkim dobrze się zaczyna bo od agresywnego i dynamicznego „Impaler” w którym słychać niezłą formę Paula, który śpiewa dość agresywnie i momentami przypomina frontmana Grave Digger. Nawiązania do Judas Priest w poszczególnych partiach gitarowych czy solówkach słychać dość wyraźnie i dobrym przykładem jest tutaj „The Beast arises”. Płytę od monotonni i nudy ratuje nie tylko Paul Di anno, ale Cliff Evans i Nick Burr, którzy są odpowiedzialni za warstwę gitarową. Dobre wyczucie rytmiczność, pomysłowość i dbałość o jakość to jest coś co ich wyróżniało i czyni ten album dość dobrym w swojej kategorii. „Takin No Prisoners” to jeden z tych wolniejszych, hard rockowych momentów na płycie, ale nie oznacza to że sama kompozycja jest słaba i nie godna uwagi. Jednym z najlepszych utwór na płycie jest szybki, energiczny „Marschall Lockjaw” . Swój urok też ma stonowany, nieco mroczniejszy „Awakening” .



Debiutancki album Killers pojawił się w ciężkim czasie dla heavy metalu i ledwie został zauważony. Płyta jest solidna, ale też nie pozbawiona wad i niedociągnięć. Udało się znaleźć Paulowi miejsce w metalu, niestety nie na długo. Bardzo udany debiut na którym nie brakuje agresji, dobrych melodii czy ciekawych aranżacji. Mimo upływu lat płyta wciąż się broni i robi dobre wrażenie i to nie tylko na fanach talentu Paul Di Anna. Polecam!


Ocena: 7.5/10

piątek, 27 grudnia 2013

AMNESIA - Unknown Entity (1991)

Największym zainteresowaniem wśród thrash metalu cieszy się oczywiście amerykańska i niemiecka scena metalowa. Jeśli chodzi o Wielką Brytanię to jest ona lekceważona, czasami powiedziałbym nie słusznie. Można tam czasami znaleźć całkiem interesujące kapele, które w temacie speed/thrash metalu radziły sobie całkiem dobrze. Jednym z nich był zespół o nazwie Amnesia. Zdołali przez krótki czas istnienia nagrać debiutancki album. „Unknown Entity” ukazał się w 1991 roku.

Dobra przyznaję, płyta nie wyróżnia się na tle innych ani jeśli chodzi o szatę graficzną czy tym bardziej o stylistykę prezentowanej muzyki. Zespół czerpie garściami z Exodus, Testament, Toxik, czy Anthrax, jednocześnie nie starając się wykreować czegoś oryginalnego czy pomysłowego. Wszystko ostatecznie sprowadza się do solidnego, nieco oklepanego, nieco wtórnego speed/thrash metalu, w którym liczy się melodyjność a także urozmaicenie. „No More Tommorow” przedstawia jak zespół stara się umieścić kilka zróżnicowanych motywów w jednym kawałku. Mimo tego zespół przegrywa jeśli chodzi o pomysłowość, czy też zaaranżowanie. Duet gitarzystów dość oszczędza się i niestara się nas zaskoczyć. Jasne grają technicznie, dość agresywnie, ocierając się o progresywny charakter, ale nie potrafią wykreować własnego stylu. To właśnie taki „Perish” czy „Epitaph” pokazuje jak zespół jest przywiązany do muzyki Toxik, Anthrax i jak ciężko im wykreować coś bardziej oryginalnego, coś własnego. Simone Rose to największy atut tej płyty i to on robi największe wrażenie i to już przy znakomitym otwieraczu w postaci „Solution”. Śpiewa czysto, może bardziej power/heavy metalowo, ale właśnie w tym tkwi urok. Nie brakuje szybkich utworów co potwierdza „Power Is The Path”, ale nie przedkłada to się na jakość płyty. W czym tkwi problem? Płyta sprawa tylko chwilową radość i na dłuższą metę stała się mało atrakcyjnym produktem, który za jakiś ogarnie zapomnienie.

Brak atrakcyjnego materiału, brak jakiejś inwencji twórczej, brak ciekawych utworów, czy też rasowych przebojów spowodowało że debiutancki album Amnesia nie zrobił większego wrażenia, choć mógłby. Album z serii na jeden raz.


Ocena: 5/10

czwartek, 26 grudnia 2013

OPERADYSE - Pandemonium (2013)

Kwestią czasu było wydanie przez francuski zespół Operadyse debiutanckiego albumu, bo sama kapela działa już od 2006 roku. Prędzej czy później nadszedł by dzień w którym ta młoda formacja by wydała swój debiutancki album. Ten moment nadszedł w tym roku i „Pandemonium” może przypaść do gustu tym którzy lubią muzykę w klimatach Rhapsody czy Helloween.

Sama płyta przyciąga uwagę, bo jest ozdobiona miła dla oka okładką no i do tego określenie muzyki tej formacji jako symfoniczny power metal też brzmi bardzo atrakcyjnie. Po odpaleniu płyty wszystko staje się bardziej zrozumiałe i przejrzyste. Dociera do nas informacja, że ta płyta jest jedną z wielu niezbyt wyróżniających się płyt. Dużo zapożyczeń i nawiązań do twórczości znanych zespołów pokroju Rhapsody czy Helloween, tak więc nie ma tutaj mowy o czymś oryginalnym czy pomysłowym. Patrząc w kategorii wtórności debiutancki album francuskiej formacji też nie błyszczy. Niby jest melodyjnie, szybko, momentami podniośle, niby nie brakuje dobrego wokalisty i dobrych partii gitarowych to jednak to nie przekonuje. Zastanawiacie się dlaczego? Problem tkwi w tym, że zespół nie stara się dać coś od siebie, zaskoczyć czymś słuchacza i co ciekawe też ciężko tutaj o przebój, który pozostał by najdłużej w głowie. „Celestial Sword”, dynamiczny „Unfold Legend” to dobre kawałki, ale nic ponadto. To wszystko już było i to wiele razy. Helloweenowy „Kereper Of The Flame” brzmi dość dobrze, ale też brakuje mi tego czegoś, co by nadało kompozycji wyjątkowości. Ciekawy klimat, powiew epickości można uchwycić w dość ciekawie wykonanym „Pandemonium” czy melodyjnym i nieco progresywnym „Nevermore”. Mocnym atutem zespołu jest z pewnością Frank Garcia i nie ma on problemów z technicznym i emocjonalnym śpiewaniem. Zaś gitarzyści tutaj troszkę idą na łatwiznę i dostarczają nam oklepanych motywów, a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.

Potencjał jest w zespole, ale jeszcze nie został w pełni wykorzystany i trzeba będzie poczekać na przebłysk talentu tego zespołu. Póki co przyciągnęli uwagę moją, ale tylko na chwilę. Nagrali solidny album, który niczym się nie wyróżnia i raczej po paru dniach mało kto będzie o tym wydawnictwie pamiętał. Zobaczy jak potoczy się ich kariera, a płytę póki co mogę polecić tylko zagorzałym fanom i tym co nie wiedzą jak spędzić wolny czas.


Ocena: 6/10

środa, 25 grudnia 2013

HITTMAN - Hittman (1988)

Często wśród najciekawszych płyt amerykańskiego power metalu lat 80 wymienia się „Hittmann” zespołu Hittman, który ukazał się w 1988 roku. Jest to uzasadnione jak najbardziej bowiem sam album jest dopracowany i tak skonstruowany, że mimo wtórnego charakteru zapada w pamięci.

Wtórność przejawia się w tym, że zespół nie tworzy bowiem niczego nowego. W muzyce Hittman można doszukać się inspiracji takimi zespołami jak Crimson Glory, Queensryche, Judas Priest czy Dokken. Nie jest to żaden wstyd, bowiem formacja też daje od siebie. Stara się nie poprzestawać na jednej stylizacji, jednym motywie, dzięki czemu płyta jest urozmaicona i bardziej atrakcyjna. Przebojowy otwieracz w postaci „Metal Sports” nakreśla pewien styl i to czego można się spodziewać po debiutanckim krążku amerykanów. Proste, energiczne i pełne szczerości granie, w którym dochodzi do skrzyżowania heavy metalu, hard rocka a także progresywnego metalu. To jest styl zespołu, a ich głównym celem jest dostarczanie słuchaczowi dobrych melodii i chwytliwych refrenów. „Dead Or Alive” już bardziej hard rockowy, ale dalej utrzymany w melodyjnej tonacji. Balladowy „Will You Be There” też prezentuje się okazale, ale duża zasługa w tym wokalisty Dirka Kennediego, który śpiewa czysto, przestrzegając wytycznych jeśli chodzi o techniczne śpiewanie. Rasowy heavy metal dostajemy w „Breakout” czy „Backstreet Rebels” , ale temperatura zaczyna się podnosić przy takiej petardzie jak „Secret Agent Man” czy „The Test Of Time”. Jeśli miałbym wskazać najlepsze utwory obok otwieracz to były to właśnie te petardy.

Bardzo udany debiut Hittman, choć nie obyło się bez wpadek. Te w dużej mierze dotyczą samych kompozycji. Pomysłów na ich strukturę czy aranżację. Wszystko jednak utrzymane na dobrym, nawet bardzo dobrym poziomie, a to się ceni, podobnie jak soczyste i dopracowane brzmienie. Warto ten album znać.


Ocena: 7.5/10

wtorek, 24 grudnia 2013

SATAN's HOST - Virgin Sails (2013)

Amerykański heavy metal wraca do łask i w tym roku nie brakuje nam znakomitych albumów z tamtej części świata. Metal Church, Attacker czy Aska pokazały, że można godnie odtworzyć lata 80, że można stworzyć muzykę wciąż charakterystyczną dla tamtejszej sceny. Można tworzyć muzykę, w której jest mocne, soczyste brzmienie, które jest na pograniczu heavy/power metalu oraz thrash metalu. Można stworzyć tą stylistykę w której kluczową rolę odgrywa charyzmatyczny wokalista o agresywnym wokalu, czy też w której partie gitarowe są agresywne i zarazem melodyjne. Jeśli ktoś ma nam pokazać jeszcze jak grać mocny, amerykański heavy metal, to tylko inny kultowy zespół, który w latach 80 też błysnął geniuszem. Satan's Host z pewnością taką kapelą jest i ich nowy album „Virgin sails” pokazuje, że wciąż amerykańska scena metalowa ma w sobie to coś.

Choć płyta jest pełna adnotacji i odesłań do twórczości innych kapel pokroju Jag Panzer, Metal Church, Attacker czy Mercyful Fate to jednak „Virgin Sails” w żaden sposób na traci na tym. Oczywiście są słyszalne inspiracje, lecz Satan's Host jest wierny swojemu stylowi. Potęga tej kapeli tkwi od zawsze w wokaliście Leviathanie Thirisenie, który występował w bardziej znanych kapelach amerykańskich. To właśnie jego głos nadaje kompozycjom mroku, agresji, odpowiedniego amerykańskiego charakteru. Patrick Evil jako gitarzysta kreuje od lat styl zespołu i w dalszym ciągu ma sporo dopowiedzenia w kwestii kompozycji i aranżacji. Wystarczy odpalić płytę by się o tym przekonać. Zaczyna się dość mocno bo od mrocznego „Cor Malifecus – Heart of Evil”. Płytę właściwie zdominowały rozbudowane i urozmaicone kompozycje, w których sporo się dzieje. Wolniejszy, nieco rockowy „Dichotomy” czy melodyjny „ Infinite Impossibilities” z echami Iron Maiden są najlepszym tego przykładem. Nie brakuje też patentów bardziej thrash metalowych czy doom metalowych co potwierdza choćby „Vaporous of The Blood”. Mi jako fanowi power metalu się spodobał od razu energiczny „Of beast and Men”.

Satans host ma kilka albumów na swoim koncie, ale ten nowy „Virgin Sails” śmiało można zaliczyć do tych najlepszych w ich karierze. Dla fanów amerykańskiego heavy metalu, w którym jest miejsce na mrok, brudniejsze brzmienie, agresywniejszy wokal i thrash metalowe zacięcie jest to pozycja obowiązkowa. Polecam!


Ocena: 8/10

poniedziałek, 23 grudnia 2013

SPEED LIMIT - Unchained (1985)

Austriacki Speed Limit ma się dobrze i coś tam się dzieje w ich obozie, a ostatnio nawet nabyli nowego wokalistę. Sam zespół jednak tworzył muzykę w latach 80. Założony w 1979 r Speed Limit nigdy nie grzeszył oryginalności ani też geniuszem jeśli o komponowanie. Dali jednak się poznać jako solidna kapela, która wie jak połączyć melodyjny heavy metal i hard rocka, o czym świadczyć może choćby udany debiutancki album „Unchained”.

Zespół nie kryje swoich zamiłowań do Scorpions, Accept, Judas Priest, czy Iron Maiden. Znajdzie się nawet coś z NWOBHM i wszystko gdzieś po trochu wybrzmiewa w takim „Merriage In Hell”, który jest jednym z mocniejszych punktów płyty. Brzmienie jak na swoje czasy jest dopracowane i nieco przybrudzone, co nadaje całości bardziej naturalnego wydźwięku. Nie do końca przekonuje mnie wokal Hansiego Hunthmanna, bowiem jest on bardziej rockowym śpiewakiem, do tego akcent jakiś taki nijaki. W takim „Fight To Survive” słychać te wokalne niedoskonałości. Sekcja rytmiczna nasuwa w wielu przypadkach NWOBHM i nie kryją się z tym. „Wings Of Steel” choć daleki jest od ideału, to jednak pokazuje, że zespół czerpie z NWOBHM. Od strony gitarowej dzieje się nie wiele, wręcz można zarzucić monotonność. Brakuje gdzieś szybkości i agresji, za to smętne riffy i brak weny dają o sobie znać w takim „Vashinning Angel” i jak dla mnie cała płyta powinna być w stylu„Burning Steel”. Brakuje tutaj takich petard i przebojowych kawałków.

Płyta średnich lotów, aczkolwiek dzięki solidności, naturalności i klimatowi lat 80 prezentuje się nie tak źle. Nic odkrywczego tutaj nie znajdziemy, ale na pewno można spędzić miło wolny czas, zwłaszcza jeśli lubi się mieszankę hard rocka i heavy metalu. Mimo tylu lat, kapela wciąż działa i ma się dobrze. Jednak jeśli już po coś sięgnąć od tego zespołu to na pewno po debiutancki album.


Ocena: 5.5/10

niedziela, 22 grudnia 2013

MAJESTY - Banners High (2013)

Dożyliśmy czasów, w których zespoły oszczędzają się pod względem kompozytorskim i rzadko kiedy pojawia się nowy album w przeciągu roku, a co dopiero miesięcy. Jednak niemiecki zespół Majesty grający heavy metal w stylu Manowar zaskoczył wszystkich i wydał w tym roku drugi album. Tak nie jest to żaden żart, ani tym bardziej pomyłka recenzenta. Lider grupy Tarek Maghary wraz z „Thunder Rider” przywrócił do życia Majesty. Jednak nie udało się powrócić do tego bardzo dobrego poziomu grania znanego z „Reign In Glory” czy „ Sword and Sorcery”. Płyta stała się chwilową rozrywką i przestała zabawiać po dłuższym czasie. Minęło kilka miesięcy i Majesty daje nam drugi album zatytułowany „Banners High”. Jak wyszło drugie podejście?

Na pierwszy rzut oka można dostrzec, że Majesty jest wierny swojemu stylowi. Kolorystyczna i robiona jakby pod styl „Sword And Sorcery” okładka już dobitnie nas o tym przekonuje. Brakuje w tym nieco powagi i mocy. To właśnie jest jeden z głównych zarzutów jaki wytaczam przeciwko tej płycie. Tutaj nie chodzi o to, że Majesty gra w kółko to samo, bo tego właśnie fani i słuchacze oczekują od nich. Nie mam im też za złe, że wciąż ich stylistyka bazuje na twórczości Manowar, że nie ma w tym oryginalności czy też pomysłowości. Jednak mimo tego, że nowy materiał jest pełen nawiązań do przeszłości to i tak nie jest to jeszcze to. Problem nie tkwi na pewno w braku dobrych melodii, czy motywów. Te są i to w dużych ilościach i wystarczy odpalić „We Want His Head” , przebojowy „Time For Revolution” czy rytmiczny „All We Want, All We need”. Każdy z tych utworów sprawdzi się na koncertach. Wszystko niby gra, jest odpowiednie tempo, chwytliwy refren, melodyjne i dobrze zgrane solówki. Jednak mimo tych standardów czegoś brakuje. Czego? Ano właśnie dynamitu, mocy, przekonania, błogosławieństwa bogów wojny, nieco pazura i agresji. Brakuje mi też lekkości i elementu zaskoczenia, które uświadczyłem ostatnio na płycie Metalforce. Słychać, że pojawianie się basisty i gitarzysty podziałało odświeżająco na zespół. Zwłaszcza Robin Hadamovsky dobrze sobie radzi w roli gitarzysty. Jasne nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego, ale płyta wypada znacznie barwniej niż „Thunder Rider”. Owy brak mocy, który zarzucam tej płycie najlepiej można odczuć w takim „Banners High”. Czuje też niedosyt jeśli chodzi o klimat i epickość, a przecież to niezbędne składniki takiego grania. Jasne próbowali wykreować to w „United By Freedom” czy „Pray For Thunder”, ale nie poszło całkiem po ich myśli, przez co czuje niedosyt. Kiedyś długie kompozycje były atutem tej kapeli. Kluczem do wszelkich problemów Majesty jest szybkość, agresja i rozpędzona sekcja rytmiczna. Właśnie taki „Bloodshed and Steel” moim skromnym zdaniem jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Z koeli najsłabszy jest „Take Me Home”. Smętna ballada to nie miejsce dla prawdziwych wojowników.


Są lepsze momenty i gorsze na tej płycie, ale ogólnie nowy album Majesty nadaje się do słuchania. Pod względem kompozycyjnym jest ciekawe niż na „Thunder Rider”. Zwłaszcza dobrze wypadają szybsze utwory, ale zostały położone bardziej rozbudowane kawałki, a szkoda bo Majesty potrafił stworzyć fajne kolosy. Brak mocnego uderzenia, brak soczystego, agresywnego brzmienia, a także epickiego klimatu strasznie zaniżają ocenę, ale nie do poziomu nowego Crystal Viper. Tak mniej więcej powinien brzmieć nowy Crystal Viper. No cóż nie ma drugiego „Reign In Glory”, ale album jak najbardziej można posłuchać, a kto wie może też jakiś pojedynczy kawałek zostanie w pamięci, tak jak u mnie?


Ocena: 6.5/10

ALTAIR - Lost Eden (2013)

Na pewno nie ja jeden uległem pięknej okładce która zdobi album „Lost Eden” pewnej włoskiej formacji, która się zwie Altair. Płyta jest o tyle intrygująca, bowiem jest to kapela która w tym roku debiutuję i co ciekawe wystąpił tutaj gościnnie Fabio Lione. Oczywiście postanowiłem zaspokoić swoją ciekawość i poszukać odpowiedzi na pytanie czy na włoskiej scenie metalowej pojawił się nowy zespół który jest wart uwagi.

Altair to kapela założona w 2008 roku z inicjatywy Gianmarco Bambini i basisty Luca Scalabriniego. Zespół nie kryje swoich zamiłowań do Stratovarius, Helloween, Angra, Symphony X, czy Masterplan. To też daje pewien obraz tego co zespół gra, a jest to mieszanka melodyjnego metalu i progresywnego power metalu. Mocnym atutem tego zespołu jest wokalista Simone Mala, który dysponuje dobrą techniką i charyzmą, szkoda tylko że warstwa instrumentalna nieco taka oklepana i monotonna. Nie ma tutaj elementu zaskoczenia, a gitarzyści też wpadają tutaj w rutynę, a szkoda bo mogło to się prezentować bardziej okazale. Niby są melodie, jest gdzieś w tym wszystkim dynamika, ale brakuje życia i pomysłowości. Z całej tej power metalowej papki wyróżnia się melodyjny „Power Of The Gods” , chwytliwy „Fly Away” czy rytmiczny „Reaching The Dreams”. Reszta niestety nie robi większego wrażenia, przez co płyta robi się nudna i nieco męcząca.

Piękne opakowanie, soczyste brzmienie i umiejący grać zespół to jednak nie wszystko. Trzeba umieć stworzyć materiał, który zapadnie w pamięci, który zrobi dobre wrażenie. Niestety Altair nie robi większego wrażenia, ale zobaczymy może chłopaki potrzebują dłuższej rozgrzewki?

Ocena: 4/10

sobota, 21 grudnia 2013

HAIL OF BULLETS - III the rommel Chronicles (2013)

Doczekaliśmy się czasów w których wyrósł nam znakomity zespół jeśli chodzi o death metal. Holenderski Hail Of Bullets wciągu 7 lat zbudował swoją pozycję, stając się jednym z najlepszych młodych zespołów grających death metal. Pracowitość i dbałość o to co robią zaprocentowało tym że szybko stali się zespołem, który można porównać do Aspynx czy Bolt Thower. W tym roku wydali swój trzeci album zatytułowany „III The Rommel Chronicles”, który w dalszym ciągu podtrzymuje wysoki poziom muzyczny tej kapeli.

Nagrać death metal to żaden problem, ale nagrać muzykę z tego gatunku, która przekona bardziej kapryśnych słuchaczy, którzy chcą usłyszeć coś więcej niż brutalną nawalankę wykreowaną przez muzyków. Hail Of Bullets nie po raz pierwszy udowadnia, że wie jak grać death metal. Nie brakuje mrocznego klimatu na nowej płycie, ani też brutalnego wokalu w wykonaniu Martina Van Drunena. Otwieracz w postaci „Swoop Of The Falcon” to najlepszy przykład, że Martin to właściwa osoba na właściwym miejscu. Potrafi śpiewać brutalnie, ale jest w tym coś więcej niż mroczny i agresywny wokal. Jest w tym charyzma i emocje, które nadają całej płycie odpowiedniego charakteru. Skoro jest to death metal to nie brakuje też odpowiedniej tematyki utworów która się skupia wokół śmierci i ludzkiego życia, z tym że Hail Of Bullets jest tutaj bardziej pomysłowy i wkracza w świat tematyki wojennej. Taka mieszanka ma swój urok, ale to nie jedyna rzecz która wyróżnia ten zespół na tle innych grających death metal. Ten zespół potrafi stworzyć urozmaicony materiał w którym jest nie tylko brutalność, ale jest miejsce na mroczne, wręcz doom metalowe granie jak to ma miejsce w „Dg - 7” , czy też bardziej szybsze co obrazuje „To The Last Breath of man and Beast”. Po raz kolejny udało się stworzyć solidny materiał, który zachwyca swoją formą i spora w tym zasługa muzyków, zwłaszcza duetu gitarowego. Stephan i Paul starają się nie trzymać jednej techniki, jednego patentu i co ciekawe starają się dostarczyć słuchaczowi dobrych melodii, a to akurat zaleta tej kapeli. Dlaczego? Nie zawsze w death metalu można usłyszeć chwytliwe i warte zapamiętania melodie a taki „The Final Front” czy „Farewell to Africa” najlepiej to odzwierciedlają.

Można nie być fanem death metalu, można nie być fanem brutalnego grania, takiego typu śpiewania i mrocznego klimatu. Można być sceptycznie nastawionym do Hail Of Bullets, ale mimo tego warto im dać szanse. Mało który zespół potrafi tak atrakcyjnie zaprezentować ten specyficzny gatunek metalu. Kolejny bardzo udany album tej formacji, który nie po raz pierwszy uświadamia, że death metal może być pełen ciekawych motywów i atrakcyjnych melodii.


Ocena: 8/10

czwartek, 19 grudnia 2013

STRYPER - No More hell To Pay (2013)

Heavy metal zawsze jest skojarzony z tematyką o szatanie, mrocznych siłach, o życiu czy o wojnie, ale czy możecie sobie wyobrazić tematykę chrześcijańską jako przesłanie kapeli metalowej? Jeszcze że nie i przez długi czas byłem sceptycznie nastawiony do tego rodzaju mieszanki, ale gdy zobaczyłem okładkę nowego albumu amerykańskiej formacji Stryper zatytułowanego „No more Hell To Pay” to stwierdziłem że warto dać szanse i przekonać się o sile tego materiału.

Tematyka chrześcijańska jest tutaj obecna i nie trzeba tutaj trzeba być katolikiem żeby o tym się przekonać. Wystarczy odpalić „Jesus is just alright” czy „Water Into Wine”, które pokazuję że mimo określonej tematyki kawałków jest wszystko to co potrzeba nam w solidnym heavy metalu. Jest wokalista, który umie śpiewać technicznie i z werwą, mamy solidną sekcję rytmiczną, która nadaję utworom dynamiki. Na uwagę zasługuję również gitarzysta Oz Fox, który płynnie przechodzi między kompozycjami wolnymi, bardziej rockowymi pokroju „Revelation” przez spokojne kawałki jak „The One” aż po heavy metalowe petardy jak „Saved By Love”. Nie można w żaden sposób narzekać na monotonność czy nie dopracowanie ze strony muzyków, zwłaszcza gitarzysty. Doświadczenie muzyków odegrało tutaj nie małą rolę, bo to przedłożyło się na to że materiał jest solidny i bez jakiś zbędnych wypełniaczy. Wolny „No More hell To Pay” mimo swojej konstrukcji potrafi zapaść w pamięci, a jeśli chodzi o konstrukcję to z pewnością wyróżnia się nieco marszowy „Marching Into The Battle”. Całość zamyka kolejny hicior w postaci „Renewed” i o dziwo płyta zostawia po sobie dobre wrażenie.

Na czym polega sztuczka Stryper? Przede wszystkim wiedzą jak sprzedać tematykę chrześcijańską bez kiczu, bez zbędnego pitolenia i tworzenia dziwnych kompozycji. Udało im się zachować tradycyjny wydźwięk heavy metalu zakorzenionego w latach 80 i nawet od strony brzmieniowej gdzieś starano się to uzyskać. Kawał solidnego heavy metalu, który mimo chrześcijańskiej tematyki warto znać.


Ocena: 6.5/10

środa, 18 grudnia 2013

DRAGONHAMMER - The X expirement (2013)

Klimatyczny, energiczny, z nutką progresywności, agresywności, a przede wszystkim melodyjny i przesiąknięty fantasy tak właśnie wspominam twórczość Dragonhammer. Zespół od 9 lat milczał i w życiu bym nie pomyślał że jeszcze kiedyś o nich usłyszę. Obstawiałem raczej, że to jeden z tych zespołów, który umarł śmiercią naturalną po nagraniu dwóch dobrych albumów. O dziwo udało się zebrać nowy skład i powrócić z nowym albumem zatytułowanym „The X Expirement”.

Choć w tytule jest eksperyment to jednak stylistycznie nie ma aż takiej odskoczni w porównaniu do poprzednich płyt, bowiem dalej jest to melodyjny heavy/power metal, w którym nie brakuje elementów progresywnych. Wokalista Max i basista Gae sprawiają, że jest gdzieś ta nić powiązania z dwoma poprzednimi albumami. Max wciąż śpiewa emocjonalnie i z charyzmą, a przecież to on był znakiem rozpoznawczym Dragonhammer i dobrze że wciąż nim jest. Gitarzysta Marco też radzi sobie całkiem dobrze i nie brakuje tutaj atrakcyjnych melodii, czy też ciekawych solówek. Wszystko może i wtórne, ale zagrane prosto z serca i z miłości do muzyki, a to słychać. Nie ma takiego silenia się i kompozycje same się bronią. Najlepiej wypadają te szybkie kompozycje i to właśnie taki „The End Of The World” czy zamykający „Last Solution” najlepiej oddają styl Dragonhammer. Progresywny i zarazem nieco cięższy „Seek In The Ice” mógłby spokojnie trafić na „Time For Expation”. Nieco mniej już zachwyca stonowany „The X Experiment”, ale dobre wykonanie i przyozdobienie klawiszami ratuje ten utwór od totalnej nudy. Zespół próbuje urozmaicić swój materiał i taki mocniejszy „Escape” spełnia się w tej roli. Nieco nowocześniejszy wydźwięk, troszkę mocniejszy, mroczniejszy riff i już mamy dość intrygujący utwór. Choć na płycie dominują krótkie kompozycje, to jednak nie zabrakło też dłuższego kawałka i tutaj „My Destiny” nieco rozczarowuje. Przede wszystkim sam pomysł mnie nie przekonuje, bo można to było zrobić lepiej. Do grona udanych kompozycji śmiało można zaliczyć „The Others”, który przede wszystkim ma ciekawą linię melodyjną.

Nowy album Dragonhammer jest solidny, do posłuchania, ale na pewno nie wywołuje takich emocje jak dwa poprzednie albumy. Może z czasem odzyskają swoją formę, póki co cieszy fakt, że nie zmienili swojego stylu jak choćby Montany, który zdradził sam siebie. Niby nic nadzwyczajnego, ale do posłuchania w wolnej chwili w sam raz. Ten kto szuka tutaj ambitnej muzyki na wysokim poziomie, ten może sobie darować już na wstępie. Pozostałych mniej wymagających słuchaczy zachęcam do posłuchania.


Ocena: 6/10

wtorek, 17 grudnia 2013

SILENT FORCE - Rising From The Ashes (2013)

Cisza jest czymś pożądanym w naszym zabieganym codziennym życiu, ale nie w metalowym świecie. Kiedy to zjawisko dotyka jakiś zespół to rodzi się w nas niecierpliwość, zakłopotanie i niepewność odnośnie przyszłości danej formacji. To zjawisko nie ominęło niemiecki Silent Force. Po wydaniu bardzo dobrych płytach w postaci „Worlds Apart” i Walk The Earth” kariera nie nabrała rozpędu ani też nie doszło do prac nad nowym albumem. Brak aktywności ze strony zespoły oraz zmiany personalne tylko przyczyniły się do pogorszenia statusu zespołu. To wszystko już jest przeszłością. Najważniejsze, że cisza została przerwana i zespół wraca z nowym składem i nowym albumem zatytułowanym „Rising From The Ashes”.


Płyta od samego początku wzbudziła zainteresowanie i głównym powodem był oczywiście skład zespołu. Mamy Alexa Beyrodta znanego z wcześniejszych płyt Silent Force, a także Primal Fear czy Voodoo Circle. Jest też kolega Alexa czyli Mat Sinner z którym gra choćby w Primal Fear, a sam skład przypomina ten z zespołu The Sygnet. Taka wcześniejsza forma Silent Force, przed zmianą nazwy. W tamtym składzie był tez wokalista Micheal Bormann i tutaj też udało się go zwerbować. Wybór właściwy bo jest to wokalista bardzo charyzmatyczny i co ważniejsze elastyczny, który potrafi się dopasować do kompozycji. Nowym nabytkiem jest też klawiszowiec Alessandro Del Vecchio. „Rising From The Ashes” jest utrzymany w stylistyce melodyjnego heavy metalu, czy też power metalu. Choć nie brakuje akcentów nawiązujących do hard rocka, tym samym muzykę Voodoo Circle. Spokojniejszy „Anytime, Anywhere” czy przesiąknięty Rainbow, Deep Purple „Turn me Loose” znakomicie to zjawisko potwierdzają. Płyta jednak jest urozmaicona i nie brakuje też szybszych utworów utrzymanych w power metalowej konwencji. Tutaj na wyróżnienie zasługuje znakomity otwieracz w postaci „Caught in their Wicked Game”. Alex jest znakomitym gitarzystą i nic nie musi udowadniać, ale jego popisy w tym kawałku ocierają się o neoklasyczne grania spod znaku Yngwie Malmsteena, a to może się podobać. Szkoda tylko że na albumie nie ma więcej takich petard. Melodyjny heavy metal w średnim tempie to jest co należy spodziewać się po tym albumie. Już „There ain't no Justice” i „Circle Of Trust” znakomicie oddają ten charakter. Micheal odnajduje się w spokojniejszych rockowych kawałkach po kroju „Living To die”, tylko brakuje nieco ognia w tym wszystkim oraz dynamiki. Obok otwieracza moim ulubionym kawałkiem jest też melodyjny i bardzo energiczny „Before You Run”, który znakomicie definiuje muzykę Silent Force. Warto też wspomnieć rytmiczny „Born To Be Fighter” , który również śmiało mógłby znaleźć się na albumie Voodoo Circle.

Choć całość jest zdominowana przez patenty hard rockowe i momentami przez klimat Voodoo Circle to jednak Silent Force powraca i to w dobrej formie. Może nie udało się nagrać jakiegoś wielkiego dzieła, które namiesza w tegorocznych rankingach płyt, ale płyta zasługuje na uwagę. Każdy kto lubi finezyjne popisy gitarowe, mieszankę hard rocka, heavy metalu oraz power metalu powinien zapoznać się z tym albumem. Silent Force wraca i to po 6 latach i oby zostali na nieco dłużej, bo takiej muzyki nigdy za wiele. „Rising From The Ashes” wypada znacznie ciekawej niż ostatni album Voodoo Circle. Polecam.


Ocena: 7/10

poniedziałek, 16 grudnia 2013

EVERTALE - Of Dragons and Elves (2013)

Kiedy pierwszy raz usłyszałem muzykę Helloween to się niezwykle emocjonowałem. To było coś więcej niż tylko słuchanie muzyki i zabijanie wolnego czasu. Dostrzegłem w nich coś magicznego i coś wyjątkowego. Takie odczucia nie często się pojawiają i nie koniecznie zawsze muszą się przerodzić w coś większego. Czasami jest to tylko zwykłe słuchanie danego zespołu dla dobrej melodii czy agresji, ale wtedy poczułem że są zespoły, który potrafią podziałać na mnie w wyjątkowy sposób. Chęć poczucia tego samego uczucia podczas poznawania danej kapeli stało się dla mnie obsesją. Tak mnie to doprowadziło do wielu znakomitych zespołów, które odmieniły moje życie i gusta muzyczne. Co raz ciężej znaleźć takie kapele, które dopiero zaczynają swoją twórczość i w których drzemie prawdziwy potencjał. Nie każdy kto gra dobrze musi być geniusze, nie trzeba też być zespołem z potencjałem by nagrać dobry album. A co jeśli chce się być zespołem nietuzinkowym? Co jeśli chce się tworzyć muzykę, która wywołuje podobne odczucia w słuchaczu jak wielkie tuzy muzyki metalowej? Czy istnieje szansa by znów poczuć się jak w latach 80/90 kiedy to na naszych oczach rodziła się gwiazda danego gatunku heavy metalu? Czy pośród wielu młodych zespołów można wytypować ten jeden, który ma szansę zwojować rynek muzyczny i wywołać te emocje jakie towarzyszyły wielu podczas słuchania kultowych płyt Blind Guardian, Gamma Ray, Helloween, Rhapsody Of Fire? Tyle pytań, a odpowiedź jest jedna. Jest nią Evertale.

Evertale to niemiecka kapela, która powstała w 2008 roku z inicjatywy Matthiasa Grafa i Johannesa Schumachera. Szybko pojawiło się demo w postaci „The Chronicles Chapter I”. Niestety potem nastały ciężkie czasy dla zespołu. Zmiany personalne i zastój nie sprzyjał rozwojowi ani też tworzeniu debiutanckiego albumu. Pojawienie się coveru Running Wild na składance Reunation sprawiło że coś drgnęło i znowu gdzieś tam Evertale dał się poznać słuchaczom. Zespół mnie zaintrygował od bardzo dawna. Niby tam gdzieś starali się nam zaprezentować jako młodsza wersja Blind Guardian, to jednak postawili na swój własny styl, który jest wypadkową Helloween, Gamma Ray, Rhapsody Of Fire, Running Wild czy właśnie Blind Guardian. Mogło się wydawać, że Blind Guardian, Persuader, Orden Ogan i Savage Circus wyczerpali źródełko odkryte przez ślepego strażnika. Słuchając muzyki Evertale można odnieść wrażenie że nie i że można jeszcze sporo z tego wycisnąć. Evertale w końcu po wielu trudach i przeszkodach nagrał debiutancki album „Of Dragons and Elves”. Koncepcyjny album odnoszący się do tematyki fantasy, a dokładniej serii książek „Dragonlance” długo powstawał, ale warto było tyle czekać. Po okładce widać, że jest to wydawnictwo dopieszczone i bardzo dobrze przygotowane. Brzmienie też tutaj jest soczyste i wyrafinowane. Zapomnijcie o słodkim wydźwięku i sztucznym dopracowaniu. Jest dynamika, a instrumenty brzmią mocarnie i co ważne...naturalnie. Wielu z was pewnie się zastanawia jak opisać styl Evertale? Hmm magiczny, szybki, melodyjny, pełen emocji, podniosłości, epickości, dynamiki power metal to chyba odpowiedni opis ich stylu. Evertale jednak mimo nawiązań do takich tuz jak Rhapsody czy Blind Guardian stara się stworzyć coś własnego i zarazem pokazać nową jakość power metalu. Zaczyna się oczywiście od intra w postaci „Paladine's Embrace”. Nie jest to typowy instrumentalny otwieracz, a raczej takie zaklęcie otwierające nam magiczny świat fantasy, który zapewni nam nie zapomnianą przygodę. Zespół dostarczy nam długich rozbudowanych utworów, sporo szybkich petard, epickich kompozycji i nawet klimatycznych ballad, a wszystko po to, żeby nas nie zanudzić jednostajnością czy też sztywnością. „In the Sign of the Valiant Warrior” to utwór, który nasuwa twórczość Blind Guardian, Orden Ogan czy wiele innych tego typu zespołów. Tutaj jednak Evertale nikogo nie kopiuje i to jest piękne. Stara się bawić tempem, melodiami i zaskakiwać aranżacjami. Tutaj Matthias Graaf i Matthias Holzapfel imponują techniką i pomysłowością. Pod względem partii gitarowych jest to album wręcz imponujący. Takiej dynamiki, melodyjności czy też magii nie miał żaden album power metalowy. Tego nie da się opisać w słowach, tego trzeba posłuchać. „Tales Of Everman” to jedna z tych rozbudowanych kompozycji, która ma nam pokazać bardziej progresywne oblicze zespołu. Dzieje się tutaj sporo i można by z tego wykręcić kilka utworów. Martin Schumacher to nazwisko mi nieznane aż do tego momentu, ale wiecie co? Będzie on znany, bo to co wyprawia ten perkusista czyni go najlepszym jeśli chodzi o grę perkusistów roku 2013. Dynamit, agresja, niezwykła technika i tylko pozazdrościć takiego talentu. Evertale definiuje power metal w „The Dragon's Lair” i może to będzie inspiracja dla tych wszystkich kapel co zapomniały co to power metal? Blind Guardian jest tutaj wszechobecny i nawet klimat udaje się odtworzyć Evertale i wystarczy odpalić taki spokojny „Of dragons And Elves” przypominający „The Bard Song”. Matthias Graaf wokalnie tutaj zaskoczy nie jednego. Raz brzmi jak Hansi Kursch a raz jak Jens z Persuader. Niesamowita mieszanka i jak dla mnie największe odkrycie wokalne. Płyta zdominowana mimo wszystko jest przez szybkie petardy power metalowe i szybko nas o tym przekonuje seria perełek w postaci „Elventwilight” i „As Tarsis Falls”. Jeśli o mnie chodzi to ma dla mnie znaczenie nie tylko klimat i emocje, ale też dobra melodia, dynamika i przebojowość, która sprawi że sam utwór zapadnie na dłużej. Ta sztuka nie każdemu się udaje, ale Evertale opanował tą technikę. „The Last Knight” i „Firestorm” to takie żywe przykłady tego zjawiska. Running Wild i Blind Guardian spotykają się w marszowym „Brothers in War (Forever Damned)”, w którym gościnnie wystąpił Ralf Scheepers. Całość zamyka epicki i równie klimatyczny „The Final Page”.

Znów poczułem te emocje, jak za dawnych lat, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na Gamma Ray, Helloween, Rhapsody, czy Blind Guardian. Znów czuję tą magię i ogromny potencjał w zespole, który stać na więcej. Wszystkiego nie pokazali i za pewne dopiero się rozgrzewają i w przyszłości mam nadzieję tylko potwierdzą swoją formę. Evertale nagrał znakomity album, który zadowoli fanów Blind Guardian, ale także innych kapel z kręgu power metal. Nadzieja w power metal została przywrócona. Właśnie takiej płyty oczekiwałem od Evertale, takiej pełnej magii, przebojowości,dynamiki, melodyjności i urozmaicenia. Nie zawiodłem się. Jedna z najlepszych płyt power metalowych roku 2013.



Ocena: 9/10

niedziela, 15 grudnia 2013

CRYSTAL VIPER - Possesion (2013)

Rzadko kiedy nasz rodzimy zespół heavy metalowy odnosi większy sukces za granicą. Brakuje siły przebicia, charyzmy i pomysłu na zainteresowanie słuchacza. Crystal Viper zaciekawił słuchaczy swoim nieco barbarzyńskim debiutanckim albumem. Marta Gabriel dała się poznać jako wokalistka o doniosłym i charyzmatycznym głosie, w którym bez problemu można doszukać się wpływów Doro Pesch. Przez długi czas to wystarczyło, a kariera się kręciła. 10 lat zespół już istnieje, a nowy album zatytułowany „Possesion” pokazuje jednak że kapela się powoli wypala, a poziom muzyczny spada. I pomyśleć, że pisze to osoba, która lubi ten zespół.

Crystal Viper wyrobił sobie markę dobrymi melodiami, chwytliwymi refrenami. Na nowym albumie niby nie ma rewolucji, jeśli chodzi o styl, ale to wszystko brzmi jak odrzuty z poprzednich sesji nagraniowych. Zespół nie ma pomysłów na utwory? Najwidoczniej. Po raz kolejny 10 utworów, w tym jeden cover Riot w postaci „Thundersteel”. Ta formuła już powoli mnie nudzi. Tak samo nieustanne zapraszanie gości. Tym razem pojawił się Sataniac i Harry Conklin, ale nie odgrywają oni jakieś kluczowej roli, a ich występ przechodzi bez większego echa. Mogło się wydać, że Crystal Viper pójdzie w kierunku Kinga Diamonda, niestety tak nie jest. Szkoda, bo tematyka jest tutaj właściwa. Irytuje nie tylko już oklepana i sztywna formuła, ale też wokal Marty, a raczej jej angielski. Brzmi to niezbyt przyjemnie, już taki „Voices in my Head” odstrasza. Czy ktoś rozumie z tego że tak powiem bełkotu?. „Julia is Possessed” pokazuje, że zespół gra w kółko swoje, ale za każdym razem spada jakość utworów. Kawałek ma dynamiczny refren, ale czy to czyni go lepszym utworem? Niestety nie. Melodyjność jest i to słychać w takim „Fight Evil with Evil”, który brzmi jak wiele heavy metalowych utworów z tego roku. Pomimo wtórności jest to najciekawsza kompozycja. Kolejny smętny utwór to„Why Cant You Listen?”. Też zadaje sobie to pytanie nieustannie. Dlaczego nie mogę już słuchać Crystal Viper z taką pasją jak na dwóch pierwszych albumach? Prysnął czar? Nie, kapela po prostu utknęła w czarnej dziurze i nie zamierza czymś zaskoczyć, rozwinąć się w kompozytorstwie. Mam wrażenie, że zespół się cofa tylko. Z niecierpliwością wyczekuje się końca płyty i przy ostatnich minutach trafi się dość udany „We Are Many”, ale nie wymazuje w żaden sposób złych emocji.


Nic nie szkodzi, Crystal Viper dalej będzie koncertował, dalej będzie wielbiony i chwalony na zachodzie, a nowy album znajdzie swoich zwolenników. Ale czy naprawdę nie ma ciekawszych płyt? Bardziej ambitnych polskich zespołów, które należy promować na zachodzie? „Possesion” to album zrobiony na siłę i niestaranie. Czy stać ich na jeszcze jakiś ciekawy album? Pewnie za dwa lata się dowiemy...

Ocena: 3/10


WARRION - Awaeking The Hydra (2013)

Straciłem rachubę jeśli chodzi o tegoroczne płyty w których mamy do czynienia z plejadą gwiazd, z super projektami, zespołami w których jest kilka znanych nazwisk ze świata metalowego. Do tego zacnego grona dołącza w tym roku kolejny zespół, a mianowicie amerykański Warrion, który właśnie promuje swój debiutancki album zatytułowany „Aweking The Hydra”. Nie ciężko tutaj o zainteresowanie, skoro w zespole są wielkie nazwiska. Jednak czy wielkie osobistości heavy metalowe półświatka są w stanie zagwarantować odpowiedni poziom muzyczny? Oto jest pytanie.

Pomówmy zatem o tych wielkich nazwiskach w zespole Warrion, który powstał w 2009 roku. Funkcję wokalisty objął Micheal Vescera znany z Obssession czy Animetal Usa i to jest osoba, który potrafi uczynić kompozycje bardziej zadziorne i wyraziste. Sekcję rytmiczną tworzą basista Keith Knight z Aska i perkusista Halloween a mianowicie Rob Brug. Mamy też gitarzystę Abbatoir i Steel Prohet a mianowicie Tima Thomasa, który tworzy udany duet gitarowy z Ronem Warrionem, który jest mniej znaną osobą. Od strony technicznej i brzmieniowej ten zespół nie budzi zastrzeżeń, ale to jest zrozumiałe w przypadku takich muzyków i takiego składu. Stylistycznie zespół stawia na mieszankę gatunków z których są już znani, czyli heavy i power metal. W tej mieszance znajdą się wyraźne wpływy ich macierzystych kapel, a także Dio, Riot, Black Sabbath, Metal Church czy też Virgin Steele. Nie ma zaskoczenia, nie ma też jakieś pomysłowego grania, bowiem to wszystko już gdzieś było. Na co warto zwrócić uwagę? Dynamiczny, power metalowy „Awaeking The Hydra” , rytmiczny „Carnage” , cięższy „Victim Of Religion” . Na tym jednak nie koniec, bowiem wokalnie Micheal niszczy w takim energicznym „Serpents Fire”. Reszta też tutaj nie budzi większego rozczarowania.

Kawał solidnego grania utrzymanego w stylistyce heavy/power metal i tak można by skwitować ten debiutancki album Warrion. Jednak po takim składzie można by się spodziewać czegoś lepszego niż tylko solidnego grania. Niby wszystko tutaj jest co potrzeba, a jednak jest nie dosyt i czegoś brakuje. Może pomysłowości? Mimo wszystko jest to album, który jest godzien posłuchania i chwalenia wśród znajomych i fanów takiego grania.

Ocena: 7.5/10

piątek, 13 grudnia 2013

MAD HATTERS DEN - Welcome To The Den (2013)

Pamięta ktoś taki zespół power metalowy jak Altaria? Pamięta ktoś wokalistę Taage Laiho? Pewnie się zastanawiacie co się dzieje z tym muzykiem? Otóż obecnie ma on swój zespół, który się zwie Mad Hatters Den, który w tym roku wydał swój debiutancki album zatytułowany „Welcome To The Den”. To tyle tytułem wstępu. Przejdźmy do analizy owej płyty.

Uwagę słuchacza może zwrócić klimatyczna okładka, która pozwala już ustalić na wstępie, że nie mamy do czynienia z thrash metalem czy death metalem. Na pierwszy rzut oka widać, że okładka zdobi płytę z kręgu melodyjnego metalu. Tutaj się wszystko zgadza, bowiem Mad hatters Den obraca się wokół melodyjnego metalu i power metalu. Słychać wpływy oczywiście zespołu Altaria, ale nie tylko, bowiem gdzieś jest też coś z Rainbow czy Iron Maiden. Płyta jest przemyślana i poukładana, co przyczynia się do tego że album jest równy i nie przyprawia o nudności. Soczyste i krystaliczne czyste brzmienie znakomicie współgra z tym co wygrywają muzycy oraz z głosem Laiho. Ma on mocny i wyrazisty wokal, przez co płyta opiera się głównie na nim, bo to on tutaj gra pierwsze skrzypce. Jednak znakomicie też wypada dynamiczna i zróżnicowana sekcja rytmiczna. Takie utwory jak „Stone Cold Flame” czy „The Dark Wheel” pokazują że duet gitarzystów zna się na rzeczy i potrafią wygrać ciekawe, melodyjne partie, które trzymają dobry poziom. Choć nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to jednak miło posłuchać takich utworów w których jest luz, melodyjność, dynamika i rytmiczność. Fani power metalu powinni przede wszystkim posłuchać „Welcome To The Den”, który jest prawdziwą petardą. „Blind leading the Blind” potrafi przekonać, że w muzyce tej kapeli jest coś z Rainbow i że klawiszowiec Petja odgrywa tutaj kluczową rolę. Ballada w postaci „Journey” kryje sobie w sobie piękno i emocje, zaś „Legacy Of The Kings” to przebój, który przekona tych co mają wątpliwości co do tego zespołu i tej płyty. Próba stworzenia kawałka w którym dźwięki rządzą i mają ducha neoklasycznego grania można uznać za jak najbardziej udaną.

Gdzie w tym oryginalność? Gdzie powiew świeżości? Gdzie próba stworzenia czegoś nowego? Nie ma. Jest za to szczerość, umiejętność stworzenia materiału który nawiązuje do Altaria czy Rainbow, bez zbędnego plagiatu. W tym wszystkim zachwyca urozmaicony materiał i jego melodyjny charakter. Bardzo udany debiut i już czekam na kolejne wydawnictwo.

Ocena: 7.5/10

środa, 11 grudnia 2013

SIX MINUTE CENTURY - Wasting Time (2013)

Nie gustuję w progresywnym graniu, ale w przypadku nowego albumu amerykańskiego Six Minute Century nie mogłem odpuścić. Przede wszystkim okładka „Wasting Time” wygląda po prostu fantastycznie i mam słabość do takich klimatycznych okładek. Ciekawość dotycząca zawartości była ogromna i byłem ciekawe co ten młody zespół gra.

Odpowiedź dostałem szybko bowiem już klimatyczne intro „1900” i szybki „City Of Hope” zdradziły, że formacja gra power metal o progresywnym zabarwieniu. Tak wszyscy ci którzy lubią Dream Theater, Symphony X, Savatage czy inne tego typu kapele mogą polubić styl kapeli. Starają się wykreować bardziej wyszukane melodie, riffy, czy też główne motywy. Choć są tutaj melodie wszelakiego rodzaju, to jednak nie one odgrywają znaczącą rolę. Tutaj chodzi o zamotanie, o wymieszanie patentów i stworzenie bardziej ambitnych kompozycji. Gitarzysta Don Lafon momentami swoją grą przypomina tych co tworzą neoklasyczny metal. Stawia na finezję i lekkość w swoich partiach i nie brakuje tutaj urozmaicenia. A czy to się podoba to już inna sprawa. Do mnie przemawia z pewnością rozbudowany „Needhams Point” , rockowy „Defining Moment” czy też melodyjny „Wasting Time” i to właśnie w tych utworach słychać ciekawe melodie i aranżacje. Reszta już średnio do mnie trafia, wynika to przede wszystkim z nieco chaotycznej formy tych kompozycji. Jeśli miałbym za coś pochwalić ten zespół to z pewnością za wokal Chucka, który ma potencjał i możliwości do bycia znakomitym frontmanem. Szkoda tylko, że nie dostał odpowiedniej oprawy.

Piękna okładka to jeden z atutów tej płyty i szkoda tylko że zawartość nie przypadła mi do gustu, ale tak bywa z progresywnym power metalem. Nie wszystkim musi się podobać. Zespół ma pomysł, wie co chce grać, szkoda tylko że nie umie tego dobrze podać słuchaczowi. Czuje się rozczarowany, bo właściwie nie wiele zostało w głowie z słuchania tej płyty. Płyta specyficzna i może fani progresywnego power metalu coś więcej z tego wycisną?

Ocena: 4/10

poniedziałek, 9 grudnia 2013

THALION - Dawn of Chaos (2013)

Zostawmy na chwilę płyty wydawane w tym roku przez doświadczone kapelę i przyjrzyjmy się debiutantom. Na celownik postanowiłem wziąć kanadyjską formację Thalion. Założony w 2011 roku zespół z inicjatywy Stephene Brindle w tym roku promuje swój debiutancki album „Dawn Of Chaos” i jest to płyta którą nie można zbyć obojętnością czy też myśleniem że młodych nie stać na dobry album.

Przede wszystkim ta formacja wie co chce grać i wie jak to sprzedać. Bo czy tak łatwo powiedzieć „nie” ostrym riffom, w których jest agresja i drapieżność thrash metalowa i melodyjność na miarę europejskiego power metalu? Czy łatwo być obojętnym na wokalistę, który ma coś z Grahama Bonneta czy też Bruce;a Dickinsona? Choć kapela nie grzeszy oryginalnością to jednak warto im dać szansę. Pod względem wykonania „Dawn of Chaos” wypada dobrze i ciężko przyczepić się do soczystego i mięsistego brzmienia, czy też do umiejętności muzyków. Wokalista Stephene wypada tutaj imponująco i jedynie można się przyczepić do wyczynów gitarzystów. Ani Charles ani sam nie zachwyca swoją grą. Brakuje polotu, brakuje może nieco pomysłowością, ale cóż przynajmniej potrafią ubrać utwór w agresję i melodyjność. Zespół gra power metal i tego trzyma się przez większość płyty. Właśnie w takich kompozycjach wypadają znakomicie o czym świadczy otwierający „Another Day”.Szybki i energiczny „To Hell and Back” to przykład że instrumentalnie muzycy też radzą sobie znakomicie i ten utwór jest jednym z tych najciekawszych jeśli chodzi o gitary. Zespół nie trzyma się kurczowo jednego stylu i stara też próbować sił w bardziej heavy metalowym graniu czego dowodzi taki „Dawn of Chaos” , progresywny „Lord Of Metal” czy cięższy „Valley Of The Damned”.

Solidna porcja heavy i power metalu, w której jest miejsce na mocne riffy i porządne melodie, które umilają czas. Największym atutem tej płyty jest wokalista, który ma w sobie coś magnetycznego no i do tego soczysta, wyrachowana produkcja, która nadaję odpowiedniego tonu kompozycjom. Płyta godna uwagi.

Ocena: 6/10

niedziela, 8 grudnia 2013

TARCHON FIST - Heavy Metal Black Force (2013)

Zapewne dzisiaj mało kto kojarzy włoski zespół Tarchon Fist, który debiutował w 2008 roku albumem „Tarchon Fist”. Kapela powstała w 2005 roku i przez ostatnie lata nie wiele się działo w obozie włoskiej formacji. Przypominali o sobie za sprawą singla czy komplikacja, jednak co nie którzy czekali na nowy album, który pokaże zespół w lepszym świetle niż to miało miejsce na drugim albumie „Fighters” . Kapelę zasilił gitarzysta Sergio Rizza oraz wokalista Mirco Ramondo, który śpiewał na udanym debiutanckim albumie. Zespół wraca silny jak nigdy przedtem i to z nowym albumem zatytułowanym „Heavy Metal Black Force”.

Szata graficzna nie należała do mocnych stron zespołu, ale przecież taki banał nie może zdyskwalifikować płyty ani też wpłynąć na ocenę samej zawartości. Jasne może podziałać odstraszająco, ale czy nie warto dać szansy płycie, zwłaszcza że kapela już pokazała na debiucie że grać potrafi. W tym konkretnym przypadku okładka w żaden sposób nie oddaje stylu płyty, ani poziomu zawartej muzyki. Gdybyśmy poszli tropem szaty graficznej to muzyka musiała być niechlujna, chaotyczna i nie dopracowana, może nawet i nudna. Tak nie jest. Co ciekawe Tarchon Fist nie dość że nawiązał do poziomu i stylu z debiutu to jeszcze przebił tamten krążek w każdej sferze. Brzmienie jest bardziej soczyste, bardziej dopieszczone, a wszystko brzmi znacznie przejrzyściej. Sekcja rytmiczna nadaje całości mocy, ale też i urozmaicenia, przez co kompozycje nie są zagrane w jednej tonacji. Rozwój zespołu jest słyszalny. Mirco przechodzi na płycie sam siebie i to jest jego przedstawienie. To właśnie dzięki niemu kawałki są energiczne, zakorzenione w latach 80, ale też chwytliwe. Tarchon Fist dalej gra melodyjny heavy metal, w którym są echa heavy metalu lat 80, power metalu, a nawet NWOBHM. Co przesądza o atrakcyjności tej płyty to bez wątpienia przeboje, które mimo swojej prostej i wtórnej formie zapadają w pamięci i nie sposób oprzeć się ich melodiom. Stonowany i zarazem hymnowy „Play it Loud” dobrze obrazuje tą cechę. Poza tym Tarchonf Fist postawił na agresję, dynamikę, której brakowało właściwie od początku kariery zespołu. Wiecie co? W takiej konwencji zespół wypada wzorowo i wystarczy odpalić taką petardę jak „Knight of fate” . Rytmiczne granie przesiąknięte Hammerfall, które słychać w „I stole a Kiss The Devil” też wypada bardzo dobrze i płyta nie zwalnia tempa. Nieco hard rockowy „Heavy Metal Black Force” też prezentuje się wybornie, a wszystko za sprawą znakomitych popisów gitarowych i koncertowego refrenu. Jest też i dobry humor, który można uchwycić w „Student Attack” . Fani bardziej komercyjnego grania, powinni zachwycić się rockowym „You must feel your Heart” , który nasuwa twórczość Def Leppard i to w pozytywnym znaczeniu. Kolejnym mocnym punktem na płycie jest „Sweet Lady Rose” w którym słychać echa NWOBHM. Jak najlepiej zakończyć albumem? Oczywiście z hukiem i to też Tarchon Fist robi. Najpierw szybki hard rocker w postaci „Diavoli Neri”, a całość zamyka energiczny „Born To Kill” i to rzutuje dobrze na przyszłość Tarchon Fist.

Można było przepuszczać, że Tarchon Fist nagra kiedyś album równie melodyjny i chwytliwy co debiut, ale że nagra album jeszcze lepszy od „Tarchon Fist” to bym w życiu nie przypuszczał. Wszystko jest więcej i co ciekawe sam zespół jest w lepszej formie. Mirco stał się znakomitym wokalistą, który wie jak zrobić show, jak sprawić, żeby utwór zapadł w pamięci. Sama płyta jest oparta na chwytliwych melodiach, przebojach, a co za tym idzie, nie ma mowy o nudzie i chaosie. Album stał się najlepszym w karierze zespołu dzięki wpleceniu nieco agresji, dynamiki i szybkości. Jedno z największych pozytywnych zaskoczeń roku 2013. Zignorujcie kiepska okładkę i wcześniejsze przemyślenia na temat Tarchon Fist i sięgnijcie po nowy album. Kto wie, może będzie się tak dobrze bawić przy nowych kompozycjach włochów tak jak ja?


Ocena: 8.5/10

sobota, 7 grudnia 2013

BLACKTHORNE - Afterlife (1993)

Geneza brytyjskiego zespołu Blackthorne sięga czasów Rainbow „Down To Earth” bo właśnie dzięki temu albumowi Graham Bonnet stał się sławny i rozpoznawalny, to właśnie dzięki temu krążkowi wiedział co chce grać. Założył potem swój własny zespół Alcatrazz, z którym nieźle mu się wiodło, aż do momentu kiedy odszedł Yngwie, a potem Steve Vai. W 1991 roku powstał właśnie Blackthorne, który był kolejnym wcieleniem tego co Graham Bonnet umiał najlepiej, czyli tworzenia muzyki z pogranicza melodyjnego metalu i hard rocka. Powstał jedyny album zatytułowany „Afterlife” który godził gusta fanów zarówno twórczości Rainbow jak i Alcatrazz. Płyta mało znana, ale na pewno warta obczajenia. Dlaczego? O tym w dalszej części.

Graham Bonnet miał problem zagrzać na stałe gdzieś miejsce i niestety w Blackthorne też nie udało mu się tego zmienić, bowiem kapela po wydaniu debiutanckiego krążka się rozpadła. Jednak zostawili po sobie całkiem udany album, który poziomem nie odbiegał od tego co było grane na „Down To earth” Rainbow czy debiutanckim albumie Alcatrazz. Tutaj znów dużą rolę odgrywa głos Grahama, który jest takim motorem napędowym. Jego technika, jego charyzma i zadziorność, czyni ten album już samą atrakcją dla fanów muzyki rockowej i metalowej. Stylistycznie nie ma tutaj niespodzianek, aczkolwiek więcej tutaj cięższych riffów, ostrzejszych momentów, a mniej tych komercyjnych. Tak jak w Alcatrazz czy w Rainbow znaczącą rolę również odgrywa gitarzysta, a w tej roli jest tutaj obsadzony brat Bruce'a Kulicka, a mianowicie Bob. Trzeba przyznać, że ma potencjał i wie jak zwrócić uwagę słuchacza. Nie ma problemu z wygrywaniem szybkich i rock;n rollowych riffów w stylu Blackmore'a co dowodzi taki „Breaking The Chains” czy „Hard Feelings”. Pojawiają się mroczniejsze i cięższe kawałki w postaci „Cradle To The Grave” i „Afterlife”. Graham momentami przypomina wokal roba Halforda, a to miłe zaskoczenie, a co do utworów czy tylko mi początek „We Wont be Forgotten” kojarzy się z riffem „Thunderstruck” Ac/dc? Nie zabrakło też coveru z repertuaru Rainbow i „All night long” brzmi tutaj jakby ciężej i to też miła niespodzianka.

Do płyty nie można mieć zastrzeżeń, bo kto zna Grahama Bonneta i jego twórczość, ten wie czego może się po nim spodziewać. Płyta utrzymana w stylu hard rockowym z nutką metalu czyli to do czego przyzwyczaił nas Graham. Każdy kto lubi Rainbow i Alcatrazz powinien posłuchać tej jedynej płyty Blackthorne. Na pewno nie pożałuje, bo to kawał solidnego grania.

Ocena: 8/10

czwartek, 5 grudnia 2013

ALCATRAZZ - Dangerous Game (1986)

Alcatrazz to jeden z tych zespołów, który miał tendencję spadkową jeśli chodzi o poziom muzyczny kolejnych albumów. Problem tej kapeli było obsadzenie funkcji gitarzysty prowadzącego. Yngwie Malmsteen i potem Steve Vai to utalentowani gitarzyści, ale oni nie zagrzali długo miejsca w Alcatrazz ponieważ byli zainteresowani własną solową karierą i bez wątpienia ucierpiał na tym zespół Grahama Bonetta. Ci dwaj instrumentaliści postawili wysoko poprzeczkę, której nie udało się osiągnąć przez Dannego Johnsona, który został pozyskany z zespołu Alice Coopera. To właśnie z nim został nagrany ostatni i zarazem najsłabszy album Alcatrazz zatytułowany „Dangerous Games”.

Graham Bonnet prowadzi niebezpieczną grę, bo jak można nagrać album równie dynamiczny i energiczny co „No parole for Rock'n Roll” czy melodyjny i rockowy co „Disturbing The Peace” bez dobrego gitarzysty, który zachwyci swoją grą i pomysłami? Niestety nie udało się, bo Danny jest tego typem gitarzysty, który potrafi grać, ale bez większego pomysłu i polotu. Robi swoje, ale to w żaden sposób nie wpływa na kompozycje, nie sprawia że płyta jest energiczna i melodyjna. Tutaj są tylko solidne partie gitarowe, ale bez tego „czegoś” co było na poprzednich płytach. Jasne Danny stara się być wiernym tym samym patentom co poprzednicy, tak więc mamy grania utrzymane w stylu Rainbow i Deep Purple. Mniej w tym wszystkim heavy metalu i znaczniej więcej rocka, ale już bardziej komercyjnego. Otwieracz „It's my Life” to znakomicie potwierdza, bo jest to lekkie i melodyjne granie, który można puszczać na okrągło w radiu. Inny styl, ale akurat ten utwór to jeden z lepszych momentów na płycie. Spore uznanie dla Jimmiego Waldo, który stara się nadrobić braki w partiach gitarowych. Próba nawiązania do Ritchiego Blackmore jest słyszalna w stonowanym „That Aint Nothing”, lecz to utwór bez polotu i pomysłu. Słucha się go nawet przyjemnie, ale spora w tym zasługa Grahama, którego wokal jak zwykle jest atrakcją samą w sobie. Dobrym utworem jest tutaj nieco żywszy i szybszy „No imagination”, ale jak to ma się do takiego „Jet to jet”? No właśnie nijako. Rasowym przebojem jest tutaj „Ohayo Tokyo” który stara się nam przypomnieć czasy debiutu, z tym, że Danny to nie Yngwie. Do grona utworów na które warto zwrócić uwagę na pewno jeszcze warto zaliczyć „Double Man”, który zachwyca ciekawszym klimatem i lepszą grą samego Dannego.

Alcatrazz popadał w coraz większy kryzys, a „Dangerous Game” był gwoździem do trumny tej formacji. Słaby album tylko udowodnił że dalszy żywot tej formacji nie ma sensu. Graham Bonnet szukał swojego nowego miejsca w muzycznym interesie, ale nigdzie nie zaznał stałego miejsca. Alcatrazz na dzień dzisiejszy istnieje i koncertuje, ale czy to przyniesie coś więcej niż tylko koncerty dla starych fanów czas pokaże. Kto wie, może Alcatrazz nagra coś wartościowego? Oby bo brakuje płyt z taką muzyką.

Ocena: 4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 3 grudnia 2013

ALCATRAZZ - Disturbing The Peace (1985)



Wszystko się wydawało, że po wydaniu znakomitego debiutu Alcatrazz stanie się drugim Rainbow. Niestety Yngwie Malmsteen opuścił szeregi tego zespołu na rzecz solowej kariery, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Niestety Alcatrazz został bez gitarzysty, który podoła roli wygrywania ciekawych i urozmaiconych solówek i riffów. Yngwie ustawił poprzeczkę bardzo wysoko i ciężko było znaleźć zastępstwo na jego miejsce. W końcu wybrano doświadczonego Steve'a Vai'a i nagrano nowy album zatytułowany „Distrurbing the peace”.

Choć stylistycznie Alcatrazz się nie zmienił się aż tak bardzo to jednak można wyczuć zmianę Alcatrazz w stosunku do debiutu i nie da się ukryć braku Yngwiego. Uleciała gdzieś w tym wszystkim ta urozmaicona gra, bardziej wyszukane i magiczne melodie, gdzieś więcej pojawiło się hard rocka i komercyjnego charakteru aniżeli metalowego jak na debiucie. Steve Vai nie jest złym gitarzystą, potrafi grać i nawet nieco przypomnieć stylem grę np. Ritchiego Blackmore'a, ale jakoś nie wczuł się dobrze w styl zespołu. Można ponarzekać że płyta jest mniej atrakcyjna i przebojowa niż poprzednia, ale Steve Vai i Graham Bonnet robią wszystko co ich w mocy by płyta była solidna i miła w słuchaniu. To akurat się udało, bo płyta sama w sobie nie jest zła, ba ma nawet dobre momenty. Nie brakuje szybkich, melodyjnych kawałków o czym świadczy „God Blessed Video” czy utrzymany w stylu Rainbow „Wire and Wood”. Ten drugi utwór to prawdziwa perełka i przykład że można grać dobrą muzykę na miarę debiutu. Rock'n Rollowy „Stripper” pokazuje że Steve Vai jest utalentowanym gitarzystą, który się zna na rzeczy i jego partie fajnie upiększa Jimmy Waldo. „Mercy” to dobry hard rockowy kawałek przypominający o twórczości Deep Purple, Dokken czy Ratt. Jak wspomniałem wcześniej płyta jest bardziej komercyjna, bardziej rockowa o czym dowodzą takie utwory jak „Will You Be Home Tonight”, balladowy „Desert Diamond” czy melodyjny „Sons and Father”. Dobra sekcja rytmiczna i czyste, brytyjskie brzmienie sprawiają, że płyta jest miłym sposobem na spędzenie czasu wolnego.

Nie udało się nagrać albumu równie dynamicznego, energicznego i pięknego pod względem melodii i popisów gitarowych co „No parole for rock'n roll”, ale ta płyta to kawałek solidnego rockowego grania. Nie brakuje tutaj lekkich i przyjemnych kompozycji, które umilą czas. Steve Vai spisał się dobrze, ale nie został na długo w zespole i Alcatrazz znów został zmuszony do poszukiwania nowego gitarzysty, ale to historia na inną recenzję. „Disturbing the Peace” to płyta która mimo mało pochlebnych recenzji, broni się i potrafi umilić czas.

Ocena: 6/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP