piątek, 31 stycznia 2014

WINTERSTORM - Cathyron (2014)

Kiedy tylko napotkałem niemiecki Winterstorm to od razu go naznaczyłem tytułem bliźniaka Oden Ogan, bowiem ten zespół brzmi podobnie i ma niemal identyczne upodobania. Powstali w 2008 r a każdy ich album utwierdzał w przekonaniu, że mają wiele wspólnego z Oden Ogan i nie chodzi już tylko o to że obie kapele grają melodyjny power metal z elementami folk metal,a także Viking metalu. Nowy album Winterstorm zatytułowany „Cathyron” utwierdza mnie tylko w tym przekonaniu. Choć pierwszy raz udało się tej kapeli odejść od tych powiązań na rzecz własnego stylu co bardzo cieszy. Dzięki temu mamy do czynienia z kolejnym znakomitym albumem w dziedzinie power metal.

Co ciekawe Winterstorm za sprawą „Cathyron” pokazał że nie jest kolejnym smętnym i nie zauważalnym zespołem power metalowy, który gra słodko i bez przygotowanego planu. Winterstorm to inna bajka. Wiedzą jak grać melodyjny power metal, jak w mieszać w to wszystko folk metal, jednocześnie tracąc rozeznania. Poprzednie dwa albumy przeszły bez większego echa, ale z nowym albumem będzie inaczej. Dlaczego? Przede wszystkim forma wykonania, aranżacje, pomysłowość i zestaw hitów przemawia za tym, że mamy do czynienia z najlepszym albumem tej formacji. Stylistycznie zespół może gdzieś tam brzmi jak Oden Ogan, ale warto pamiętać że w ich muzyce słychać też Running Wild, Blind Guardian, Gamma Ray, czy inny mniej lub bardziej znane kapele. Jako słuchacz jest podatny na ciekawe melodie, na przebojowy wydźwięk utworów, na zjawiskowe solówki i wymiana ciosów między jednym a drugim gitarzystą. I tak właśnie uległem urokowi tej płyty. Pomijam że okładka jest tajemnicza, a brzmienie soczyste i dopieszczone, czyli jak przystało na niemiecką solidność. Ale zawartość jest idealna. „Cathyron” to perełka, kompozycja idealna. Melodia chwytliwa i wzorowana na Oden Ogan, Nightwish, a może nawet Running Wild. Lekkie symfoniczne ozdobniki, a wszystko rozegrane z folkową radością. Tak się powinno grać power metal. Moja skojarzenia z Oden Ogan są uzasadnione i to potwierdza „Far Away”. Nie wiem czy to przez te chórki, czy przez wokal Alexandera, ale słychać to podobieństwo. Przebój goni przebój, nie ma czasu na to żeby złapać oddech bo znów atakuje nas prawdziwa power metalowa perełka. „Burning Gates” to przykład że można wymieszać troszkę Running Wild, troszkę Freedom Call, czy nawet Gamma Ray nie burząc uroku kawałka. Słuchając „Windkeepers” wyłapałem przejście godne Blind Guardian, a rytmikę wyjętą jakby z twórczości Running Wild. Jeszcze więcej pirackiego grania słychać w bujającym „Down In the seas” .Z kolei odrobinę łagodniejszego grania można uświadczyć w „The Maze” . Podoba mi się też urozmaicenie materiału, jego układ i sposób budowania napięcia. Folkowy „Metalavial” tylko pokazuje, że zespół nie trzyma się kurczowo jednego motywu i że lubi zaskakiwać, co dobrze o nich świadczy. Płyta jest pełna energii i power metalu o czym świadczyć może kolejna petarda w postaci „Call Of Darkness”.

Tak o to Winterstorm dołączył w tym roku do grona tych zespołów którym udało się nagrać bardzo dobry album, który trzeba po prostu usłyszeć. „Cathyron” to pozycja obowiązkowa dla koneserów chwytliwych melodii i prawdziwego power metalowego kopa. Nie przegapcie tego wydawnictwa!

Ocena: 8/10

KILLERS - Live (1997)

Można dostać bólu głowy od liczenia płyt wliczających się w dyskografię Paul Di Anno. Na przestrzeni lat wydał sporo albumów studyjnych, komplikacji oraz albumów koncertowych. Wśród tej pokaźnej liczby na uwagę zasługuje „Live” wydany pod szyldem Killers. Dlaczego? Bo tutaj w dużej mierze Paul promował swój własny materiał, który znalazł się w na dwóch albumach Killers. Zaś kawałki z twórczości Iron Maiden ograniczył do 5 utworów co i tak nie jest źle, biorąc pod uwagę że na płycie jest 16 utworów. Pytanie tylko na ile ten koncert może się podobać?

Jeśli ktoś lubi głos Paula to może jakoś przebrnie przez ten album, tylko jeśli ktoś jest bardziej wymagającym słuchaczem to na pewno wytknie błędy. Nie ma się co oszukiwać bowiem jest ich tutaj kilka. Najbardziej drażniący to kiepska forma wokalna Paula. Tutaj stara śpiewać agresywnie, jak choćby w „Wratchild” i wychodzi to trochę śmiesznie. Sam koncert wydaje się momentami nieco sztywny i publika też słabo reaguje na heavy metalowe show. Dobrze wypadają utwory z albumu „Murder One” i to właśnie taki „Marshall Lokjaw” robi bardzo dobre wrażenie. Najsłabiej wypadają kawałki z „Menace To Society”. W „Three Words” brakuje jakiegoś dialogu z publicznością, zaś taki „Song For you” nowoczesnym wydźwiękiem nieco odstrasza. Na koncertach Paula zawsze wyczekiwane są utwory żelaznej dziewicy i słychać, że dopiero przy takim „Rember Tommorow” czy „Phantom The Opera” ludzie ożyli. Ogólnie na plus fakt, że Paul postawił na własny materiał, ale brakuje jakiś petard z Battlezone. Brzmienie, forma wokalna Paula, rozgrzewanie publiki, kontakt z nią pozostawia wiele do życzenia.

Fani głosu Paula łykną to wydawnictwo bez problemu. Jednak ci co są bardziej wymagający będą mieć problem przebrnąć przez te 16 utworów. Poza tym Paul miał lepsze albumy koncertowe na swoim koncie. Może lepiej sięgnąć po taki „American Assault”?


Ocena: 5.5/10

czwartek, 30 stycznia 2014

ADRENALINE MOB - Men Of Honor (2014)

Po prostu nie rozumiem fenomenu projektu muzycznego o nazwie Adrenaline Mob, który przyciągał od początku wielkimi nazwiskami pokroju Allen, Di Leo czy Portnoy. Debiutancki album „Omorta” nie zrobił na mnie większego wrażenia. Nie mam nic przeciwko progresywnemu metalowi w nowoczesnej formule, ale to co zaprezentował ten band nie zachwyciło mnie. Ze starego składu został Allen i Mike Orlando. Czy taki obrót sprawy zmienił coś w ich muzyce? Czy drugi album zatytułowany „Man Of Honor” jest ciekawszym albumem?

Od kilku lat szukam odpowiedzi na pytanie po co ten zespół istnieje? Nie tworzy niczego nadzwyczajnego a przynajmniej takiego co można by polecić ze szczerym sercem. Dobra jeśli ktoś lubi progresywne granie, odrobinę nowoczesnego wydźwięku czy też działalność poszczególnych muzyków to jeszcze coś tam dostrzeże w tej muzyce. Na pewno zespół wie jak zadbać o szatę graficzną czy o brzmienie, które są dopracowane i pozbawione wad. Szkoda, że nie potrafię tego samego napisać o materiale, jaki znajduje się na „Men Of Honor”. Choć odnoszę wrażenie, że album jest ciekawszym wydawnictwem niż debiutancki album. Można tutaj trafić na kilka ciekawych motywów, słychać bardziej dojrzałe podejście do tworzenia kompozycji. Ale moje zarzuty wobec nich się nie zmieniają. Nie potrafią zaciekawić słuchacza, ani dostarczyć odpowiedniej satysfakcji z słuchania ich płyty. Z tego ich progresywnego, heavy metalowego bełkotu nie wiele można odsiać i zaliczyć do grona miłych dla ucha kompozycji. Ale dobrze pomówmy o pozytywach. W miarę podoba mi się wejście w postaci „The Mob is Back”. Tutaj Russel Allen pokazuje oczywiście że jest w znakomitej formie, jednak to za mało żeby uczynić ten utwór wyjątkowym. Dobrze tez brzmi nieco szybszy „Feel The adrenaline”, który jest przykładem, że jak chcą to mogą nagrać udany kawałek. Pozytywne emocje gdzieś tam wzbudza agresja w „House Of Lies”, jednak moim prywatnym faworytem pozostaje nieco hard rockowy „Dearly departed” który jest po prostu bez błędny. Może właśnie w takim kierunku zespół powinien pójść?Reszta przemija, nawet potrafi wzbudzić znużenie i nerwicę. Ballady są smętne i są nijakie, zaś te pseudo heavy metalowe granie jest jakieś takie sztuczne i zagrane bez wizji.

Kolejne podejście Adrenaline Mob nie udane. Nowy album może i ma kilka przebłysków jak choćby "Dearly departed", jednak to wciąż za mało. Zazwyczaj wielkie nazwiska w zespole gwarantują jakiś pewien dobry poziom, jednak Adrenalina Mob to jest wyjątek od tej reguły.
Ocena: 4/10

środa, 29 stycznia 2014

KINGDOM WAVES - Damned Beauty Overture (2013)

Dla wielu osób to właśnie książki są oknem do innego świata, przepustką do świata magii i wyobraźni. Stanowią one narzędzie za pomocą którego poznajemy smak innego życia, ciekawych historii, smak nowego świata, którego nie znamy. Trudno się z tym nie zgodzić. Ja od najmłodszych lat byłem zafascynowany pirackim światem. Oddałbym wiele żeby przeżyć taką przygodę, będąc piratem przez chwilę chociaż. Tutaj książki jakoś nie zdały w pełni swojego egzaminu, to też ruszyłem w poszukiwanie mocniejszych bodźców. Filmy pokroju „Piraci z Karaibów”, czy też zespoły heavy metalowe, które tematycznie starają się odtworzyć tamte pirackie czasy. Running Wild czy Alestorm wciąż mnie zachwycają. Jednak są to zespoły, które bardziej nastawione są na drapieżność, na rozróbę aniżeli klimat i przeniesie słuchacza do innego świata. I tak dryfowałem po oceanie marzeń szukając w końcu prawdziwego skarbu pirackiego. Po kilku latach błądzenia na krańcu świata i na nieznanych wodach odnalazłem to czego szukałem. Kingdom Waves.

W tym momencie właśnie stajemy się świadkami nie tylko tego, że płyta z muzyką metalową może być czymś więcej niż płytą do słuchania i do zabijania czasu. Może być właśnie przepustką do innego świata, może być prywatnym wehikuł czasu. Dzięki właśnie muzyce Kingdom Waves każdy słuchacz marzący o takiej przygodzie jak ja, o świecie pirackich rozrób, libacji przy rumie i tańcach przy pirackich szantach będzie mógł spełnić swoje marzenie. Kingdom Waves stylistycznie stara się łączyć melodyjny power metal, który jest wymieszany nieco z muzyką klasyczną, a wszystko osadzone w pirackich klimatach. Takie zespoły to rzadkość. Gdy się ich słucha to ma się na myśli Nightwish, Rhapsody of Fire czy Phatfinder, ale to nie jest włoska kapela. Więc skąd wypłynął piracki statek Kingdom Waves? Cóż pewnie teraz mało kto uwierzy, ale wypłynęli z Poznania. Tak to jest nasza rodzima kapela, która już ma rzeszę fanów za granicą, a my Polacy jakby dopiero ich poznajemy. W roku 2013 ukazał się debiutancki album „Damned Beuty Overture” i choć piszę o tym dopiero teraz to jednak muszę stwierdzić, że jest to jeden z najlepszych albumów tamtego roku. Posunę się nawet dalej w swoim rozmyśleniach. Kapela jest prawdziwym pirackim odkryciem dla prawdziwych poszukiwaczy skarbów i jest to kapela inna niż wszystkie mi znane. Sam album to jeden z najlepszych albumów jakie miałem usłyszeć przez ostatnie miesiące. I pomyśleć że można tak grać w Polsce. Mamy zespół na światowym poziomie i o tym świadczyć może nawet image zespołu, który prezentuje się lepiej niż takiego Running Wild czy Alestorm, no i przepiękna okładka debiutanckiego albumu. Śmiem twierdzić, że jest to najpiękniejsza okładka roku 2013. Przygoda się zaczyna od rozbudowanego i epickiego „Damned Beauty Overture”. Otwarcie i wprowadzanie w piracki świat przypomina mi „Treasure Island” Running Wild. Również przejścia, przebojowość też godna twórczości Rolfa. Jednak na tym kończy się wszelkie podobieństwo. Kingdom Waves chce nam dać klimat, chce nas zabrać w podróż. Dlatego nie brakuje tutaj miłych ozdobników, podniosłości wyjętej jakby z soundtracku „Piratów z Karaibów”. Michał Bąk tutaj odgrywa kluczową rolę. Jego partie klawiszowe i te orkiestrowe są po prostu magiczne. Jest przepych, jest finezja i pomysłowość. Najważniejsze jednak jest oddanie w pełni detali związanych z pirackim światem. Można odnieść wrażenie że dryfuje się wraz z zespołem po nieznanych wodach w celu przeżycia przygody swojego życia. W takim graniu też ani rusz bez przebojów, też trzeba umieć przyciągnąć uwagę, sprawić by przeżywał muzykę i o niej nie zapomniał nawet gdy dźwięki ucichną. Czy inaczej można nazwać „Paper Wings”? To jest właśnie rasowy przebój wzorowany na twórczości Rhapsody czy Nightwish, ba nawet muzyki klasycznej. Dźwięki na tej płycie są wyszukane, dopieszczone i pełne pomysłowości. Jest powiew świeżości, jest element zaskoczenia, a to też tylko potwierdza wielkość tego zespołu. „Mistrust” to utwór zróżnicowany w swojej konwencji i dzieje się w nim całkiem sporo. Sporo ciekawych przejść gitarowych pana Urbana tylko potwierdzają jak utalentowanym gitarzystą jest. Stara się oddać klimat, komponować i uzupełniać to co wygrywa Lord Wizzard czyli Michał Bąk. Ich praca układa się wyśmienicie i nie można im nic zarzucić. Każdy z muzyków zasługuje na osobną pochwałę. Na przykład Agnieszka, która jest odpowiedzialna za partię basu, nadaję „Handful Of Sand” mocnego wydźwięku i zróżnicowania. Ten utwór jest nieco bardziej mroczniejszy i ukazuje jakby drugie oblicze, niczym tą straszniejszą wersję bohaterki z okładki. Kto lubi akcję, szybkie zwroty akcji, bitwy morskie i hymny które mają zagrzać piratów do walki, ten za pewne zachwyci szybkim „Mirrage world”. Na płycie poza szybkimi kompozycjami uświadczyć można nieco bardziej stonowane dźwięki i dobrym tego przykładem jest piękna, romantyczna ballada „The Cult Of War”, który pokazuje jak znakomitym wokalistą jest Martin Marcell. Potrafi stworzyć klimat, wzbogacić utwór o emocje, które po prostu wzrusza. Jednak można jeszcze stworzyć wyjątkową balladę, w dodatku w pirackim klimacie. Każdy kto stanie na drodze banderze Kingdom Waves obróci się w proch, bo czy można rywalizować z takimi kompozycjami jak „Dust To Dust”? Niestety ale konkurencja pokroju Nightwish czy Rhapsody Of Fire wysiada i to za nim jeszcze wystartuje w tym wyścigu. Całość zamyka „The Pirate Wedding day”. Kto szuka dobrej zabawy, tańców, śpiewów i imprezy przy rumie ten to znajdzie w tym kawałku. Kolejne znakomite wcielenie Kingdom Waves.

Czas płynie nie ubłaganie z Kingdom Waves i dopłynęliśmy do końca naszej małej przygody. Rzadko kiedy płyta wywiera taki wpływ na mnie. Rzadko kiedy mam problem dojść do siebie, wrócić do szarej rzeczywistości. Jednak Kingdom Waves tak mnie oczarował swoją muzyką, swoim pirackim światem, że nie mam ochoty go opuszczać go choćby na chwilę. Tej płyty nie da się ot tak zapomnieć. Może i mała przygoda skończyła się wraz z końcem płyty, ale większa przygoda Kingdom Waves właściwie się właśnie zaczęła. Ma szansę zwojować cały świat i porwać ze sobą wielu słuchaczy, którzy też chcą przeżyć przygodą, choć na chwilę zapomnieć o codzienności i wybrać się razem z nimi w piracki rejs. A ty jesteś gotowy na to? Chcesz być jednym z nas? Chcesz być piratem? Jedynie co musisz zrobić to odpalić debiutancki album polskiego Kingdom Waves. Nigdy nie zapomnisz tej przygody!

Ocena: 10/10

P.s Specjalne podziękowania dla Michała Bąka za przesłanie płyty i umożliwienie posłuchania tej płyty

CASTLE BLAK - Babes In Toyland (1985)

Amerykański hard rock z domieszką heavy metalu zawsze jest mile widziany w moim odtwarzaczu. Tym razem trafiło na nieznany mi wcześniej Castle Blak. Zespół założony w 1983 roku i na swoim koncie ma 3 albumy i jedną komplikację. Z tego co można wyczytać w internecie to kapela jest aktywna, aczkolwiek nie wiadomo ile jest tym prawdy bowiem raz w 1993 roku rozwiązywali zespół. Dlaczego akurat padło na Castle Blak? Nikt mi nie polecał tego zespołu, ani nie też nie wyczytałem o nich na forum, powodem była okładka debiutanckiego albumu „Babes in Toyland”.

Cenię sobie takie klimatyczne i kolorystyczne okładki. Za każdym razem jak widzę taką pomysłową i dobrze wykonaną szatę graficzną, to sięga po album bez zastanowienia. Często ta reguła się sprawdza i otrzymuje w zamian bardzo udany materiał. Tym razem też udało mi się odkryć bardzo ciekawy zespół. Ni to heavy metal, ni to hard rock, ale bez względu na wszystko jest to muzyka jaka mi odpowiada. Prosty i nie wymuszony przekaz muzyków, który oparty jest na banalnych, ale pomysłowych melodiach i motywach, które trafiają do słuchacza i zapadają w pamięci. Sporo w tym zasługa samych muzyków, którzy grają prosto z serca i nie udało kogoś kim nie są. Gitarzyści stawiają na dobrą zabawę, żywiołowe riffy i atrakcyjne solówki, w których ma wybrzmiewać hard rockowe szaleństwo. Nawet wokalista Regent jest właściwą osobą na właściwym miejscu i słychać, że miały na niego wpływ takie zespoły jak Dokken, Kiss, czy Def Leppard. Nawet w hołdzie dla Kiss został zarejestrowany cover „Black Diamond”. Jak przystało na płytę utrzymaną w takiej stylizacji, roi się od przebojów, które potrafią rozruszać nawet najbardziej opornego słuchacza. Otwierający „Ten High” może bardziej metalowy w swojej konwencji, ale z pewności robiący dobre pierwsze wrażenie. Tytułowy „Babes In Toyland” przypomina twórczość Def Leppard, Pretty Maids czy właśnie Kiss. Płyta jest nasycona pomysłowymi motywami, czy też melodiami i bardzo dobrym tego przykładem jest taki „Crazy”. To jest mocny atut tej płyty. Pomimo wtórności i wzorowania się na innych, Castle Blak pozostaje sobą i stara się nie być np. drugim Def Leppard. Ostrzejszy wydaje się „T.G.I.L”, ale wciąż zespół stara się utrzymać hard rockowy feeling. „Thow The Book” zachwyca melodyjnością, zaś „Never Enough” atrakcyjnym refrenem który czyni ten utwór rasowym przebojem.

W tym przypadku można ocenić zawartość po okładce, bo w pełni ona oddaje to co znajdziemy na płycie. Dzieje się tutaj sporo, a dobrą zabawę zawdzięczamy przede wszystkim chwytliwym i energicznym kawałkom. Castle Blak niczym szczególnym się nie wybija, ale ich album należy obczaić, zwłaszcza jeśli lubi się hard rockowe granie spod znaku Krokus, Dokken, czy Kiss. Gorąco polecam.


Ocena: 7.5/10

wtorek, 28 stycznia 2014

EXODIA - Hellbringer (2014)

Wiecie co dzisiaj za dzień? 28 stycznia, czyli dzień premiery drugiego albumu hiszpańskiego zespołu o nazwie Exodia. Dwa lata musieli czekać fani tego intrygującego zespołu oraz zagorzali fani thrash metalu, ale ich nowy krążek zatytułowany „Hellbringer” był warty czekania. Bo jest to coś więcej niż kolejny niczym się nie wyróżniający thrash metalowy zespół i jego przewidywalna płyta.

Dlaczego tak piszę? Ponieważ nie każdy młody zespół potrafi stworzyć własny styl, nie każdy potrafi połączyć melodyjną sferę metalu z agresywnym, energicznym i złowieszczym thrash metalem. Hiszpański zespół nie bez powodu określa swój styl jako melodyjny thrash metal. Faktycznie można uświadczyć sporą ilość melodyjnych solówek, riffów, przejść i tutaj jest pod ogromnym wrażeniem tego co wygrywają gitarzyści. Zarówno Pablo jak i Rafa nie oszczędzają się i nie szczędzą nam ostrych riffów co dowodzi „Wicked Seed”. Jednak starają się nadać kompozycjom bardziej melodyjnego charakteru co słychać dobitnie w takim „Shout The nations”. W muzyce Exodia słychać wpływy Slayer, Destruction, czy Overkill, jednak bardziej to wygląda na inspiracje niż umyślne kopiowanie, poza tym Hiszpanie tworzą własną muzyką, o własnym charakterze. Kluczową rolę odgrywają nie tylko melodyjne partie gitarowe, ale też dynamiczna i pełna mocy sekcja rytmiczna. To dzięki niej album ma takie mocne uderzenie i odpowiednie tempo. Toni Camerero jest w zespole od 2013, a wpisał się w jego strukturę całkiem dobrze. Jego na perkusji jest imponująca zwłaszcza w takich petardach jak „Infected Hate”. Mocnym atutem tego wydawnictwa nie jest tylko styl, czy umiejętności muzyków, ale przede wszystkim materiał, który jest dopieszczony i urozmaicony. Cały czas się coś dzieje i co utwór mamy sporą dawkę adrenaliny. „150% Attitude” to kolejny mocny utwór na tym krążku, który pokazuje że można połączyć melodyjne partie gitarowe z szybką sekcją rytmiczną i agresją. Nie brakuje też w tym wszystkim przebojów, a jednym z nich jest „Go!”. Podoba mi się też w tym zespole wokal Amando Milla, który śpiewa agresywnie i robi to w taki sposób, że nie podważa swojej techniki ani umiejętności. „The Train Of death” czy „The Town Of No Return” to utwory które pokazują jak on znakomitym gardłowym jest. Nie brakuje też lekkiego, humorystycznego podejścia w stylu Tankard o czym świadczy „The Art Of Drinking”.


Jeden z ciekawszych albumów thrash metalowych jakie ostatnio wyszły i to już dobrze świadczy o „Hellbringer”. Poza dopracowanym materiałem i dobrymi umiejętnościami muzyków warto też wspomnieć, że i od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić. Czy ta znakomita i klimatyczna okładka może kłamać? Nie tym razem. Gorąco Polecam.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 27 stycznia 2014

ARONDIGHT - Myths and Legends (2008)

Wiem, wiem mam bzika na punkcie Running Wild i wszystko co ma coś wspólnego z tym zespołem. Nie tak łatwo znaleźć zespoły, które czerpią z tego zespołu patenty. Oczywiście na dzień dzisiejszy jest troszkę tego więcej. Ale czy ktoś wie, że mamy też rodzimy zespół, który należy do grona tych kapel, które wykorzystały patenty Running Wild? Tym zespołem jest Arondight, który można porównać do tegorocznego Blazon Stone. Kapela powstała w mieście Krosno w roku 2005 i do tej pory na koncie Arondight jest tylko debiutancki album, ale za to jaki! „Myths and Legends” to prawdziwa perełka jeśli chodzi o polski metal. Postaram się w dalszej części przybliżyć nieco owe wydawnictwo.

Zacznijmy od banałów. Na pierwszy rzut oka okładka jest tandetna, amatorska i nie w klimatach pasujących do Running Wild. Zamek i rycerze to scenografia bliższa Hammerfall. Wpływów Hammerfall nie uświadczyłem w większym stopniu, zaś Running Wild z okresu „Port Royal” czy „Death Or Glory” jest tutaj obecny i to niemal w każdej kompozycji. By sztuka grania w stylu Running Wild trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, który nada płycie pirackiego klimatu. Tutaj mamy pierwszą miłą niespodziankę, bowiem Schizator w roli wokalisty sprawdza się idealnie. Jest charyzma, zadziorność i piracki wydźwięk. Czego można chcieć więcej? Drugi aspekt jakże ważny dla muzyki w stylu Running Wild to odpowiednio zagrane riffy i duża dawka melodyjności. Estel i Dargor wyczyniają tutaj cuda i trzeba przyznać, że mimo młodego wieku i stażu to jednak wiedzą jak skonstruować ciekawą linię melodyjną, jak stworzyć mocny i chwytliwy riff. „Battle” już na samym wstępie pokazują, że potrafią wykreować riff godny Running wild. Cała machina działa sprawnie i wszystko się uzupełnia i stanowi znakomitą całość. Stonowany, rytmiczny „The Last Stand” jest cięższy, ale też w dalszym ciągu zachowuje piracki charakter. Co może się podobać to środkowa część, gdzie mamy znakomity popis gitarzystów i wygrywanie jakże przyjemnej melodii. Co jest mocnym atutem tej płyty to właśnie niezwykła dynamika, energiczność, przebojowość, a także melodyjność, która pojawia się niemal przez cały album. To właśnie ten aspekt napędza cały krążek. „Captain Jackman” to kolejny przebój Arondight, który znakomicie pokazuje co gra ten zespół i na kim się wzorował. Od pierwszych minut „Under the Stars” przypomina mi wejście „Riding The storm”, lecz tutaj coś z Iron Maiden czy Blind Guardian się znajdzie. Kawałek może i spokojniejszy, ale równie zapadający w pamięci co poprzednie kompozycje. Troszkę „Black Hand Inn” pojawia się w żywiołowym „Alliance of Black Saber” , który zachwyca swoim przebojowym charakterem oraz radosnym wydźwiękiem. Na płycie jest też kilka dłuższych utworów i jednym z nich jest bardziej true metalowy „Northern Wind” z echem twórczości Manowar. „Betrayed” to z kolei klimatyczna ballada i tutaj dochodzi do skrzyżowania Blind Guardian i Running Wild. „Until The Sunrise” z kolei znakomicie potwierdza że zespół stroni od totalnej kalki Running Wild i słychać że mają swoją interpretacje, a to się ceni. Na płycie mamy jeszcze dwa znakomite przeboje w postaci „Camelot” i melodyjnego „Myths And Legends”.

Jedna z najlepszych polskich kapel i to z możliwością zwojowania zagranicznego rynku muzycznego. Arondight czerpie z Running Wild, ale daje też coś od siebie, co dało w efekcie bardzo radosną, pozytywną muzykę, która jest urozmaicona, pełna szczerości, pomysłowości. Płytę słucha się lekko i przyjemnie, a każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków melodyjnego grania i mam tutaj na myśli nie tylko Running Wild. Zespół ma status aktywny, więc pozostaje nic tylko czekać na jakiś nowy materiał, który będzie równie ciekawy co ten na „Myths and Legends”. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10


niedziela, 26 stycznia 2014

RING OF FIRE - Battle Of Lenningrad (2014)

Mark Boals to znakomity wokalista i sprawdza się jego głos niemal we wszystkim. Jednak stara się trzymać melodyjnego metalu, w którym jest nutka neoklasycznego power metalu i hard rocka. Ostatnio jest znany z Iron Mask, ale w tym roku sławę mu przyniesie nowy album Ring Of Fire. „Battle Of Lenningrad” to takie same emocje i profesjonalizm co dzieło Holy Force. Czyli w skrócie uczta dla fanów melodyjnego metalu w którym jest coś z neoklasycznego power metalu, coś z hard rocka i progresywnego metalu. Jednak to nie wszystko.

Warto zaznaczyć, że album rodził się dość długo, bowiem ostatnie dzieło Ring Of Fire ukazało się 10 lat temu, więc jest lekka przepaść, ale zespół nadrabia zaległości. Choć album „Battle Of Lenningrad” ukazuje się 10 lat po „Lapse Of reality” to jednak jest albumem dopracowanym i dojrzałem co daje możliwość uważać ten krążek za jeden z tych najlepszych w dorobku amerykańskiej formacji. Skład Ring Of Fire podczas tak długiej przerwie uległ nieco zmianie. Jest poza Markiem jest gitarzysta Tony Macalpine, jest klawiszowiec Vitalij znany z Adagio, ale jest też dwóch nowych muzyków. Jami Huovinen w roli perkusisty i trzeba przyznać, że jego gra jest imponująca. Jest dynamika, jest zaskoczenie i urozmaicenie, a to się zawsze ceni. Fajnie słychać te przejścia w takim energicznym „Firewind”.Ale moją uwagę skupił Timo Tolkki, który spełnia się tutaj w roli...basisty. Ciekawe, czyż nie? Muzycy pokazali klasę. Mark śpiewa tutaj bardziej emocjonalnie niż na ostatnim albumie Iron Mask i tutaj przypomina czasy śpiewania u boku Yngwie Malmsteena czy też w Royal Hunt. Również Tony nie grzeszy skromnością i też wygrywa przeróżne partie i motywy, ukazujące jak ceni sobie finezję, pomysłowość i zaskoczenie. Słychać jego wzorowanie się na Malmsteena. Jeśli ktoś przywiązuje sporą uwagę do pięknych i emocjonujących partii gitarowych ten będzie jak w siódmym niebie. Tony nie jest pierwszym lepszym gitarzystą i już otwieracz „Mother Russia”nam to dobitnie potwierdza. Ring Of Fire w swojej muzyce przemyca sporo patentów charakterystycznych dla Yngwiego, tak więc neoklasyczny power metal nie jest obcy Ring Of Fire i „They're calling Your Name” wprowadza nas w ten świata perfekcyjnie. Podniosłość i emocje zawarte w Empire” przypominają mi z kolei twórczość Royal Hunt. Progresywny charakter kompozycji też miał w tym swój udział. Nowy Ring Of Fire to przede wszystkim takie perełki jak „Where Angels Play” czy „No Way Out”, ale to nie tylko szybkie power metalowe granie. To też progresywne wariacje na temat Royl Hunt o czym świadczyć może „Battle of Lenningrad” . No i jest też miejsce dla wolniejszych kompozycji o czym świadczyć może „Our World”, ale są to również przyjemne momenty. Akurat ballady muszą być naprawdę dobre, żeby mogły mnie zachwycić. Tutaj Ring Of Fire stworzył romantyczną kompozycję, która łapie za serce.

Warto było czekać 10 lat na powrót Ring Of Fire. Nagrali naprawdę dojrzały album, który zawiera elementy neoklasycznego power metalu, progresywnego metalu i hard rocka. Znakomity muzycy, dopieszczone kompozycje, soczyste brzmienie i wysoki poziom muzyczny. Czego można chcieć więcej? Jedynie więcej takich płyt z taką muzyką i to na takim poziomie. Cudo.

Ocena: 9/10

STORMWARRIOR - Thunder & Steele (2014)

Każdy prawdziwy wojownik, każdy kto żyje wojną powinien znać Odyna. Silnego, mądrego boga wojny, który dał błogosławieństwo kilku heavy metalowym zespołom, żeby głosiło jego dobre imię na całym świecie. Jednym z tych zespołów jest bez wątpienia niemiecki Stormwarrior, który zrodził się w 1998 roku. Zespół szybko uzyskał status czołówki kapel grających speed/power metal i to zasługa nie tylko Kai Hansena, który pomógł zespołowi w starcie ale i rasowi Ramcke, który przez lata utrzymywał ten zespół i nadawał mu odpowiedniego charakteru. Pierwsze 3 płyty to klasyka dla tych co lubią muzykę Kaia Hansena, pierwszy album Helloween czy też twórczość Running Wild. „Heathen Warrior” był porażką i wtedy pojawiły się wątpliwości. Czy Stormwarrior stać na kolejny zryw i nagranie albumu na miarę pierwszych trzech? Czy wciąż Odyn jest z nimi?

Nadzieja się pojawiła, wraz z ogłoszeniem że nad nowym albumem zatytułowanym „Thunder & steele” czuwa inny znany muzyk, a mianowicie Piet Sielck, kolega Kaia Hansena. Przywrócił on dobre imię Paragon wraz z albumem „Force Of Destruction”, tak więc można było przypuścić że zrobi to samo z Stormwarrior. Zmieniono także artystę, który zajmował się okładki. Pojawił się Filipe Machado Franco i choć okładka nie ma takiego klimatu jak dwie pierwsze to jednak wnosi pewien powiew świeżości. No i trzecia zmiana to perkusista. Jorg Uken to nieznany mi pałkarz, który również przywrócił dobre imię Stormwarrior. Tak, Stormwarrior powraca. Odrodzony i silny jak na początku swojej działalności, a to był ogromny wyczyn. Kto by pomyślał, że uda im się nagrać dynamiczny, energiczny, przebojowy album, który utrzyma poziom pierwszych płyt. Oczywiście melodyjność, nieco ogładzony charakter sprawia, że „Thunder & steele” ma wiele wspólnego z „Heading northe”. Już otwierający „Thunder & Steele brzmi jak zagubiony utwór z tamtej płyty. Duża w tym zasługa dużej melodyjności mocno zakorzenionej w Helloween i to nie tylko tego z „Walls Of Jericho”. Oczywiście są tam gdzieś skojarzenia z Iron Savior, ale to normalne przy produkcjach Sielcka, na szczęście tych podobieństw jest mało. Na ostatniej płycie brakowało ciekawych popisów gitarowych Larsa, brakowało dynamiki, no i chwytliwych godnych zapamiętania melodii. Ten wszelkie niedociągnięcia wyeliminowano i nawiązano do tego co zespół gra na początku. Czyli szybkiego, energicznego speed/power metalu wzorowanym na twórczości Kaia Hansena. Najwięcej Iron Savior słychać w szybkim „Metal avenger” ale czy to jest ujma? W żadnym wypadku, zwłaszcza że mamy ciekawy hymn metalowy. Choć tutaj na początku drażniło mnie nieco że gitary swoje a bas swoje, ale ogólnie da się to znieść. Mocny riff „Sacred Blade” i brzmienie gitar mocno nawiązuje do Iron Savior, ale fani Gamma Ray też znajdą sporo zapożyczeń. Sam utwór zagrany z pomysłem i jest to poziom godny pierwszych albumów. Pamiętacie takie hity jak „The Axewielder” czy „Sign of the Warlorde”? Tutaj tez nie brakuje takich znakomitych przebojów, które mogą urozmaicić setlistę koncertową. Wystarczy wymienić szybki „Ironborn”, czy rytmiczny „Steelcrusader”, który promował ten album. Pierwszy album cechował się ciekawymi wstawkami na początku utworów i ten zabieg tutaj też został przeprowadzony. Słychać miecze i ognisko. Stormwarrior to kopalnia chwytliwych refrenów, które stają się naszym codziennym nałogiem i „Fyres In the Night” jest znakomity pod tym względem. Odrobina prostoty i podniosłości i przebój gotowy. Lars w końcu też niczym Kai dostarcza nam sporej ilości ciekawych solówek, zagrywek i właśnie to jest Stormwarrior taki jaki lubię. Talent Larsa odzwierciedla zadziorny „Die by the Hammer”, który przenosi nas do debiutanckiego albumu. Nieco troszkę odstaje „Child Of Fyre”, który nasuwa twórczość Running Wild, ale o wypełniaczu też nie ma mowy. Końcówka płyty jest bardzo emocjonująca. „One Will Survive” to wierna kopia „Iron Prayers” a to dobry znak. Zaś „Servants Of Metal” to prawdziwa perełka. Jak dla mnie jeden z najlepszych utworów Stormwarrior, ukazujący wielkość tego zespołu.

Odyn jest wśród nas. Stormwarrior jako jego wysłannik rozgłasza jego wielkość. Jak tu nie wierzyć ich przesłaniu? Jak tutaj nie być jednym z nich? „Thunder & steele” to znakomity album, który jest bez większych błędów. Mogło być nieco mocniejsze i brudniejsze brzmienie, mógł Kai się zająć produkcją. Ale wiecie co? To nie ma znaczenia. Stormwarrior poradził sobie i bez tego. Nagrał energiczną i przebojową płytę. A co najważniejsze bardzo metalową. Odyn może być z nich dumny.

Ocena: 9.5/10


THYRIEN - Hymns of The Mortals – Songs from The North (2014)

Finlandia to kraj, który można uznać za stolicę melodyjnego death metalu i zawsze z tamtym rejonem kojarzy się ten gatunek. Wiele kapel z tamtego rejonu specjalizuje się w takim graniu i tutaj wystarczy wspomnieć o Children Of bodom, Kalmah, czy Ensiferum, więc dlaczego miałoby być inaczej w przypadku debiutującego w tym roku Thyrien? Jednak ta młoda formacja swoim debiutanckim krążkiem „Hymns of The Mortals – Songs from The North” udowadnia, że ten nurt nie musi być skostniały i przewidywalny jak każdy album zawierający muzykę z pogranicza melodyjnego death metalu i folk metalu.

Choć ta kapela stara się wykreować swój własny styl, w którym jest miejsce dla folk metalu i innych gatunków muzycznych. Wiele młodych kapel woli obrać najłatwiejszą drogę i zdać się na klonowanie swoich idoli, ale Thyrien choć czerpie garściami z wyżej wymienionych formacji a także Amon Amarth, Wintersun czy Suidakra to i tak nie wdaję się w żadne tam kopiowanie, a to się ceni. Nie tak łatwo zaskoczyć słuchacza w dzisiejszych czasach, bowiem co raz większe są wymagania, coraz więcej się słyszało swoim życiu i jesteśmy bardziej uodpornieni na wszelkie odtwarzanie nam znanych motywów. Trudne zadanie do wykonania miał Thyrien, ale ich debiutancki album to jest właśnie to czego potrzebne jest słuchaczom. Odrobina adrenalina, dawka niezapomnianej przygody, odrobina zapomnienia i poczucia fińskiego klimatu. Już samym stylem zespół nieco odstaje od tych znanych mi formacji z tamtego rejonu, bowiem tutaj jest nie tylko melodyjny death metal, ale też coś z takich motywów wypracowanych przez Kalmah, melodyjny power metal w stylu Wintersun też można uświadczyć, a na tym nie koniec. Zespół bowiem umiejętnie miesza w to wszystko folk metal taki bazujący na twórczości Enisferum czy Suidakra. Mieszanka o tyle ciekawe, bowiem jest to wszystko przemyślane, bardzo dojrzałe i pomysłowe. Co ciekawe zespół gra jakby wcale nie debiutował, jakby miał lata grania za sobą, a to już tylko świadczy o profesjonalnym podejściu muzyków. Otwierający instrumentalny kawałek „Far beyond Migdard” znakomicie pokazuje podejście do tematu i to że Thyrien to nie zespół który lekceważy klimat i bogate aranżacje i ten utwór to znakomicie pokazuje. Każdy po takim graniu oczekuje mocnego uderzenia, brutalnego wokalu, dużej melodyjności i urozmaiconych motywów i Thyrien spełnia nasze najskrytsze marzenia i pragnienia. To jest koncert życzeń dla wiernych fanów takiej muzyki. „Vengeance Through My Soul” to właśnie taki utwór, który spodoba się fanom wszystkich tych zespołów wcześniej wspomnianych, ale również tym którzy szukają powiewu świeżości w swoim muzycznym świecie czy też sporej ilości trafionych melodii. Oskari Koivisto to wokalista, który nie tylko stawia na brutalność, ale na emocje i formę przekazu. Dzięki nie mu wszystko nabiera innego wymiaru i właściwego wydźwięku. Bo czy taki „Deathwish” brzmiałby tak świetnie bez wokalisty, które wie jak nadać utworowi melodyjności i nieco brutalności. Na płycie jest sporo ciekawych motywów gitarowych o czym świadczyć może „My Victory, My Defeat” czy „Nature's Rage” i trzeba przyznać że zarówno Oskari jak i Valtteri wkładają w swoją grę sporo serca i potu. Jeden z najciekawszych albumów nowego roku póki co jeśli chodzi o partie gitarowe. Zespół bawi się dźwiękami, motywami dzięki czemu udaję się im uciec od nudy i rutyny, która jest tak niebezpieczna dla muzyków. Już w takim „The Frozen North” Thyrien wybiera się w bardziej chłodne klimaty, które są poparte wolnym tempem, aczkolwiek nie brakuje zwrotów akcji i rytmicznych motywów. Element epickości też nie jest niczym obcym dla Thyrien i właśnie „The Eternel Journey” ukazuje obfitość tej że cechy. Sporo ciężaru i mrocznego klimatu można uświadczyć w złowieszczym „When The horizon Burns”. A całość zamyka cover Janne Horme i trzeba przyznać, że to tylko potwierdza jak znakomitym zespołem jest Thyrien.

A jednak w dzisiejszych czasach można nagrać album na wysokim poziomie, który pokazuje że nie trzeba tworzyć skostniałą muzykę, będącą wierną kopią innego zespołu. Jednak można stworzyć dzieło świeże i intrygujące, które pokazuje że nie tylko doświadczenie się liczy w branży muzycznej. Liczy się też chęć, zapał, pomysłowość i głód sukcesu. Thyrien właśnie to ma.

Ocena: 9/10

sobota, 25 stycznia 2014

WOLFPACK - Total Head Removal (1987)

Thrash Metal w Wielkiej Brytanii nie należał nigdy do popularnych gatunków heavy metalu, ale to nie oznacza wcale że nikt nie próbował grać tego rodzaju muzyki. Onslaught to jeden z takich najbardziej znanych zespołów jeśli chodzi o brytyjski thrash metal, ale było też kilka zespołów, które mimo mniejszej renomy próbowały swoich sił w tym gatunku. Jedni stali się bardziej znani, a inni mniej i do tej ostatniej grupy należy zaliczyć Wolfpack, który powstał 186 roku i właściwie długo nie zagościł na scenie metalowej. Mimo tego jednak krótkiego okresu, udało się nagrać debiutancki album w postaci „Total Head Removal”, który przeszedł bez większego echa.


Nic dziwnego, skoro płytę zdobi brzydka i odstraszająca okładka, która w żaden sposób nie zachęca do sięgnięcia po to wydawnictwo. Nawet jak się przezwycięży tą przeszkodę, to pojawia się kolejna w postaci niedopracowanego brzmienia, które jest niskich lotów. Dobrze to tez można przeboleć, ale chaotyczny thrash metal, w który można dostrzec bardziej ugrzecznioną formę. Słychać to w zamykającym „Traitors Gate”, który nie brzmi jak utwór thrash metalowy. Co może się podobać w muzyce Wolfpack to duża melodyjność i kilka naprawdę godnych uwagi motywów. Jednym z nich jest melodyjny „Evil Lies”, który pod względem konstrukcji przypomina twórczość Toxik. Więcej takich kompozycji i album już byłby bardziej atrakcyjny. Słychać, że zespół ceni sobie dobre melodię i szybkość, kolejnym na to dowodem niech będzie taki „Death by Default”. Choć zespół trzyma się stylistyki thrash/ speed metalowej, to można w tym wszystkim dostrzec nieład i tutaj mam na myśli choćby taki „Maniac”, ale może taki jest urok tej płyty, tego zespołu? Phil Gavin jako wokalista to największa pomyłka zespołu, bowiem facet nie ma w sobie mocy, ani agresji i słychać że tylko improwizuje. Najbardziej daje się to we znaki w takim „Devils Child”. Heavy Metalowy „Hell On Earth” pokazuje że zespół nie do końca trzyma się stylistyki thrash metalowej. To jednak dobrze świadczy o gitarzyście, który całkiem dobrze sobie poradził na tym albumie i wg mnie to jest właśnie najlepszy element tej płyty.

Maniacy thrash metalu mogą sięgnąć po tą płytę, bowiem jest tutaj kilka mocnych motywów jak choćby ten w „Evil Lies”, jest sporo ciekawych melodii i gdyby tak bardziej dopracować materiał, zmienić wokalistę, to mógłby być z tego niezły album. Nie jest źle, ale mogło być lepiej.


Ocena: 6/10

czwartek, 23 stycznia 2014

LIVING DEATH - Vengeance of Hell (1984)

Jeśli chodzi nazwy kapel heavy metalowe, to zawsze dobrze się sprzedawały te które w nazwie zawierały słowo „Death”, czy „Angel” ot co żeby było mroczniej i brutalniej. Jednym z tych zespołów, który ma w nazwie „Death” i który zasługuje na uwagę każdego fana muzyki metalowej jest niemiecki Living Death. Kapela założona w 1980 r z inicjatywy braci Kelch oraz Franka Fricke dała się poznać jako dość nie typowa formacja, która nie tak łatwo zdiagnozować jeśli chodzi o styl muzyczny. Nie jest to czysty thrash/speed metal, ale też nie można mówić o stu procentowym heavy metalu. Kapela już nie istnieje, ale nie można o niej w żaden sposób zapomnieć, bo jest to jeden z najciekawszych zespołów lat 80, który wydał kilka udanych płyt. Wszystko zaczęło się od debiutanckiego „Vengeance Of Hell”.

To jeszcze nie było to. Słychać na tej płycie brak pewności siebie ze strony muzyków. Wokalista Thorsten Bergmann śpiewa bez przekonania i nieco chaotycznie. Czasami nieco irytuje to jego śpiewanie i tutaj mam na myśli „My Victim”, który byłby ciekawszy gdy linia wokalna by tak nie działała na nerwy. Zespół nadrabia nie doskonałości wokalisty i brzmieniowe szybszą sekcją rytmiczną, a także dobrą pracą gitar. Reiner Kelch może nie wykracza poza standard, ani też nie powalą technicznym aspektem swoich zagrywek, ale rytmiczność, pomysłowość i dynamika potrafią zauroczyć i przekonać do muzyki Living Death na debiutanckim albumie. „Heavy Metal Hurricane” czy speed metalowy otwieracz w postaci „You & Me” pokazują że Reiner jest solidnym gitarzystą. „Living Death” to takie granie przesiąknięte Accept i Warlock, z tym że jest ocieranie się o speed/thrash metal. „Labirynth” nie wiele wnosi do całości, ale pokazuje że instrumentalnie zespół sobie radzi całkiem dobrzy, tylko brakuje im ogłady a także lepszego zaplecza. Brzmienie jest tutaj wręcz amatorskie. Brakuje tutaj tez jakiegoś kawałka wybijającego się ponad przeciętność i nawet „Riding a Virgin” czy toporny „Vengeance of Hell” nie sprostały temu wyzwaniu.

Ciężko ocenia się tą płytę. Z jednej strony mamy potencjał w zespole, jednak na tej płycie jeszcze w pełni się nie ukazał. Kiepskie wykonanie i niezbyt dopracowane aranżacje potrafią nieco odstraszyć. Płyta ma swój klimat i potrafi umilić czas, jednak nie jest to dzieło najwyższych lotów. Najlepsze przed Living Death dopiero.


Ocena: 5.5/10

wtorek, 21 stycznia 2014

BREATHLESS - Breathless (1985)

Breathless to kolejna zapomniana kapela z lat 80, czyli złotego okresu dla heavy metalu. Tym razem mamy do czynienia z belgijskim zespołem, który grał muzykę mieszczącą się w standardach speed metalu. Na tym jednak nie poprzestawali, bo na ich styl muzyczny składają się także elementy wyjęte z NWOBHM, heavy metalu czy hard rocka. Breathless nagrał tylko jeden album i jest nim „Breathless”, który ukazał się w 1985 roku.

Zespół nie daje sobie poznać w żaden sposób, że debiutuje i już w energicznym otwieraczu „Nobody's Perfect” to pokazują. Żwawa sekcja rytmiczna nadaje mocy i to jeden z tych aspektów, który może się podobać w muzyce Breathless. Można dostrzec tutaj analogiczne rozwiązania jak w przypadku zespołów NWOBHM. Co nadaje płycie odpowiedniego kształtu to wokal Pascala Remansa, który nasuwa na myśl Roba Halforda czy Kinga Diamonda, co słychać w takim mroczniejszym „Devils Speed on Her Body”. Pascal może nie grzeszy techniką, ale charyzma i maniera czynią go solidnym śpiewakiem, który nadaje utworom zadziornego charakteru. Nie brakuje też bardziej hard rockowego grania i to słychać w takim „Hell's Fever”. Można się przyczepić do gry gitarzystów, bowiem czasami Speedy i Ragos popadają w nieporadność. W takim „Bring Me back Home” słychać, że uleciała agresja, szybkość i melodyjność. Na szczęście takich momentów jest mniej i raczej można się zachwycać ich grą i płynnością przechodzenia między różnymi motywami. Znakomicie to zostało przedstawione w energicznym „Breathless” czy „On The Wings Of Dragon”. Nie zabrakło też ballady i tutaj dobrze sprawdził się „The Night crusader”.


Płyta skierowana do maniaków heavy/speed metalu lat 80, a także tych co cenią sobie bardziej dobre melodie i solidność, aniżeli oryginalność. Breathless to kawał porządnego i szczerego grania, szkoda tylko że kapela nie została w metalowym światku znacznie dłużej.


Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 20 stycznia 2014

NASHVILLE PUSSY - Up The Domage (2014)


Czego może szukać osoba nie znająca twórczości amerykańskiego Nashville Pussy na ich nowym albumie „Up The Dosage”? Powiem wam czego. Energicznej, chwytliwej, prostej muzyki stworzonej w oparciu o twórczość Ac/Dc. W końcu znajdujący się na okładce piorun do czegoś zobowiązuje.

W przypadku takich płyt liczy się przede wszystkim dobra zabawa, dystans muzyków do tego co robią, a także nacisk na chwytliwość i proste motywy. Kiedy zadba się o te elementy wtedy połowa sukcesu i reszta zależy od skonstruowanych utworów. Tutaj trzeba wtedy się wykazać pomysłowością i szczerymi intencjami. Granie na siłę i chęć szybkiego zarobku szybko da się wyłapać, a wtedy cały misterny plan legnie w gruzach. Tutaj Nashville Pussy nie grzeszy oryginalnością, ale nie od tego są. Błyszczenie świeżymi pomysłami pozostawiają tym co mają ambitniejsze plany. Oni są od dobrego rasowego hard rocka i rock'n rolla przesiąkniętego Motorhead, Ac/Dc, Krokus czy Aerosmith. Charakterystycznym elementem muzyki amerykańskiej formacji jest Blaine, którego wokal jest taki dość charyzmatyczny. Daje również czadu jeśli chodzi o partie wygrywane wspólnie z Ruyterem. Nie brakuje ciekawych pomysłów i taki „Up To Dosage” czy przebojowy „Rub it ot Death” znakomicie o tym świadczą. Szczerość i dynamika 'Til the Meat Falls Off the Bone” sprawiają że płyta brzmi o wiele ciekawej i jakby agresywniej. W takim „Before the Drugs Wear Off” słychać wpływy stooner rocka i starego Black Sabbath. Zespół przede wszystkim dobrze się bawi i chce nas zarazić dobrym humorem zwłaszcza takim luzackim granie jak te zaprezentowane w „Spent”. Zespół czerpie garściami z Ac/Dc i znakomicie o tym dowodzi „Hooray for Cocaine, Hooray for Tennessee” czy „ Pillbilly Blues”.

Szukałem na nowym albumie pozytywnego hard rocka z duża dawką radości i luzu, w którym oczywiście słychać wpływy Ac/Dc i to znalazłem. Tak więc każdy kto ma podobne motywy co ja, może sięgnąć po to wydawnictwo.

Ocena: 6/10

niedziela, 19 stycznia 2014

AXEL RUDI PELL - Into The Storm (2014)

O twórczości Axela Rudiego Pella można wiele powiedzieć. Nigdy jednak nie można było mu zarzucić niskiego poziomu prezentowanej muzyki, ani też zbyt długiego procesu tworzenia poszczególnych płyt, bo zawsze wydawał swoje płyty w regularnych, dwu letnich odstępach. Czy ta dobra passa trwa po dzień dzisiejszy? Poprzedni album „Circle Of The Oath” był solidnym, typowym albumem Axela, ale gdzieś już można było uświadczyć lekki spadek jakości. Tak też apetyt na „Into The Storm” był dość spory i to nie tylko z powodu niespełnionych oczekiwań poprzednim krążkiem, ale też za sprawą pięknej okładki która zdobi nowy album.

To że styl wykrystalizowany przed laty przez Axela nie ulegnie zmianie na „Into The Storm” byłem pewny, bo Axel zawsze stronił od nie potrzebnych eksperymentów. W dalszym ciągu jest wiernym swoim patentom, charakterystycznym zagrywkom, nieco wzorowanymi na stylu Ritchiego Blackmore'a. Najlepiej to słychać w energicznym „Burning Chains”, który brzmi jak kawałek w stylu Rainbow. Oczywiście Axel to wciąż gitarzysta, który nie idzie na łatwiznę i lubi zagrać bardziej złożoną solówkę czy też riff oparty na tradycyjnych rozwiązaniach wyciągniętych z twórczości Rainbow czy też Steeler. Można zarzucić to, że faktycznie kolejna płyta brzmi podobnie jak wszystkie, że każdy utwór gdzieś przybliża nam wcześniejsze kompozycje. Choć ja tam dostrzegam pewną różnicę słuchając „Into The Storm”, a mianowicie taką że jest to najspokojniejszy album tego muzyka i jednocześnie taki bardziej hard rockowy. Z szybkich utworów mamy otwieracza poprzedzonego instrumentalnym intrem. „Tower Of Lies” to taki rasowy kawałek, który nasuwa wiele wcześniejszych albumów. Mocniejszy riff, podniosły i chwytliwy refren zdają swój egzamin. Przede wszystkim co przyciąga uwagę to znakomita forma wokalna Johhnego, który jest jednym z najlepszych wokalistów. I pomyśleć że zaczynał karierę w bardziej rockowych zespołach jak choćby Accomplice. Również pod względem szybkiego tempa wyróżnia się „High Above” i trzeba przyznać że nowy perkusista, a mianowicie Bobby Rondinelli (znany choćby z Rainbow) spisuje się tutaj naprawdę znakomicie. Wnosi jakby więcej luzu i rytmiczności niż Mike'a Terrana. Tak płyta jest bardziej hard rockowa i już taki spokojniejszy „Long Way To Go” nas o tym dobitnie uświadamia. Do tego dochodzą jeszcze ballady i tutaj już czuje jakby zaburzenie sił. Brakuje więcej heavy metalowych kawałków, brakuje mocniejszego uderzenia. „When Truth Hurts” sam w sobie jest dobrą balladą, o pięknej melodii i przekazie, lecz jeśli chodzi o Axela to słyszałem lepsze. O podobnej barwie jest „Hey Hey My My”, który też mógł być ciekawszym utworem. Nieodłącznym elementem płyt Axela są dłuższe i bardziej rozbudowane utwory, które zawsze wzbudzają największy entuzjazm. Tak też jest i w przypadku nowego albumu. Złożony „Touching Heaven” i epicki „Into The storm” to najjaśniejsze punkty nowego wydawnictwa. Może właśnie trzeba było pójść w stronę takich klimatów jak w tytułowym kawałku? Może wtedy zawartość byłaby adekwatna do pięknej okładki.

Axel Rudi Pell osiągnął już wiele. Nagrał sporo klasyków, sporo znakomitych albumów i właściwie jego dyskografia jest bogata i co ciekawa bardzo udana. Ciężko wymienić jakiś słabszy krążek, bowiem każdy ma w sobie to coś. „Into the storm” to solidny album, ale czegoś tutaj zabrakło. Nie ma już takich wyrazistych przebojów, gdzieś też uleciała pomysłowość. Jasne wykonanie, dbanie o aranżacje i forma muzyków jest godna podziwu. Od lat nie schodzą poniżej pewnego poziomu i „Into The Storm” też wstydu nie przynosi. Jednak nie tak sobie ten album wyobrażałem. Może chciałem mocniejszy materiał? Bardziej energiczny? Może marzył mi się drugi „Between The Walls”? Nie do końca jestem zadowolony z końcowego efektu „Into The Storm”. Ale może trzeba nagrać spokojniejszy album by w przyszłości nagrać coś cięższego? Mam wrażenie, że kończy się dobra passa dla Axela. Czas pokaże jak będzie wyglądać przyszłość Axela Rudiego Pella.

Ocena: 7/10

BLOWIN FREE - The Knife And Flosie (1986)

Gdy wszelkie nowości nie spełniają wymagań, bądź nie zadowalają w pełni swoją konwencją czy poziomem, to jedyną ucieczką od tego problemu jest zapuszczenie jakiegoś starego i zapomnianego zespołu. To właśnie w latach 80 kapele grały prosto z serca, z miłości do muzyki metalowej, nie patrząc na to co jest modne i co pozwoli zarobić jak najwięcej. Tamten okres nie został odkryty przeze mnie w pełni, ale wciąż odkrywa co raz to mniej mi znane zespoły i wiecie co? Wciąż nie mogę się na dziwić ile to jeszcze znakomitych zespołów jest tam gdzieś pogrzebanych w niepamięci i gąszczu bardziej komercyjnych kapel. Ile to świetnych kapel i płyt nie została odkryta i nie poznana przez słuchaczy. Jednym z takich zespołów, który zasługuje na szczególną uwagę to Blowin Free, który zrodził się 1981 w Austrii. Dwa albumy na swoim koncie, a ja chciałbym wam przedstawić „The Knife And The Floosie”, który się ukazał w 1986 roku. Ostatni album tej formacji, który znakomicie podsumowuje twórczość kapeli.

Nie ukrywam, że jestem fanem szybkiego grania, a także melodii, które zostają w pamięci na dłużej niż tylko przelotną chwilę. Cenię sobie też zagrywki gitarowe, które urzekają swoją pomysłowością, techniką, rytmiką, a także agresją. Oczywiście też muszą zaskakiwać i być utrzymane w szybkim tempie. Wokalista powinien śpiewać emocjonalnie, pewnie, nie bać swojej maniery wokalnej i nadawać kompozycjom tajemniczości i przebojowości. Sekcja rytmiczna powinna nadawać mocy całemu albumowi i także nie popadać w monotonię. Nie mam nic przeciwko też przybrudzonemu i bardziej thrash metalowemu brzmieniu. Ciężko znaleźć płytę, która potrafi oddać te wszystkie cechy, ale czasami można znaleźć prawdziwą perełką. Taką właśnie jest Blowin Free. Słyszałem sporo z tamtego okresu, ale Blowin Free zaliczam do tych najlepszych zespołów. Chłopcy nie bali się szybkiego grania ani też bawienie się konwencją i choć słychać speed/thrash metal to nie było to żadną przeszkodą żeby zawrzeć w muzyce trochę patentów z kręgu heavy/power metal. Mieszanka wybuchowa,ale Blowin Free wyszedł z tego obronną ręką. Gary Wheeler to urodzony wokalista heavy metal i słuchając „Heroes Die Lonely” można się o tym przekonać. Śpiewa w wysokich rejestrach, co się zawsze chwali. Jednak to jeszcze nic w porównaniu z tym co wyprawia duet gitarzystów. Gerard i Kurt grają energicznie, z polotem, dbając o finezyjny wydźwięk, jednocześnie zachowując agresję i melodyjność. Wątpliwości? To posłuchajcie „When You Do It” czy „Hell Is Danger”. Nawet taki krótki „The Knife and Flosie” potrafi zauroczyć motoryką przypominającą nieco Motorhead. Wolniejsze motywy w których słychać Accept, Warlock też zespołowi znakomicie wychodzą i dobrym tego przykładem jest „Bad Habit”. Mocnym atutem tej płyty jest przebojowość i właściwie hit goni hit. W tej kategorii wyróżnia się taki „Too Late” czy szybki „Find Out Who You Are”. Zespół zachwyca pomysłowymi motywami, które nie są tandetną kopią, co przedkłada się na jakość kompozycji. „Midnight In July” może i ma coś z Iron Maiden, ale zespół czyni z tego własny kawałek, nie bawiąc się w kopiowanie stylu żelaznej dziewicy. Całość zamyka 11 minutowy „Mother” i tutaj już w ogóle zespół daje upust swojemu geniuszowi. Znakomity kolos, który zawiera wszystko to co składa się na styl Blowin Free.

To wszystko można skwitować jednym słowem, a mianowicie arcydzieło. Płyta jak dla mnie perfekcyjna i nie mam się do czego przyczepić. Brzmienie takie jakie być powinno przy takim graniu, zaś same kompozycje to uczta dla fanów muzyki z pogranicza heavy metalu, speed metalu, thrash metalu i power metalu. Szkoda, że zespół po tym krążku się rozpadł, bo czekała ich świetlana przyszłość. No cóż pozostaje tylko rozgłaszać, że był kiedyś taki zespół i nagrał znakomity album o którym powinno się pamiętać. Od wydania „The Knife And Flosie” minęło 27 lat, a płyta brzmi wciąż świeżo i wciąż zachwyca swoim charakterem i pozytywną energią. Ciężko dzisiaj o takie płyty. Perełka lat 80. Gorąco polecam


Ocena: 10/10

piątek, 17 stycznia 2014

TITAN FORCE - Winner/Looser (1991)

Amerykański Titan Force przyciągnął uwagę swoim debiutanckim albumem i sukces tamtej płyty pozwolił zespołowi dalej funkcjonować i tworzyć muzykę. Materiał, który się znalazł na drugim albumie zatytułowanym „Winner/Looser” choć utrzymany w klimacie poprzedniego, to jednak się różni i to w wielu kwestiach.

Przede wszystkim na drugim albumie zespół oddalił się od power metalowej stylistyki, porzucając tym samym szybsze tempo i bardziej rozpędzone partie. Tą lukę wypełnili jeszcze większą dawką progresywnego heavy metalu, jeszcze bardziej złożoną melodyjnością i charakterem, który bazował na kilku jakby różnych patentach. Tylko „One And all” jest nieco szybszym utworem, ale też dalekim od tego co było na debiucie. Styl uległ zmianie, ale cała reszta właściwie została bez zmian. Harry wciąż śpiewa znakomicie i wciąż odgrywa kluczową rolę w muzyce Titan force. Słuchając takiego intrygującego otwieracza w postaci „Fields Of Valor” można odnieść wrażenie, że śpiewa jeszcze lepiej niż na debiucie. Ten utwór potrafi zauroczyć pomysłowością, którą cechował się zespół na debiucie, ale przede wszystkim aranżacją. Duet Bill/ Mario dwoi się i troi żeby nas zaskoczyć jakąś niepowtarzalną melodią i urozmaiconą formułą. Taki chwyt zdaje swój egzamin. Wszyscy ci co cenią sobie właśnie gitary ponad wszystkie elementy będą uradowani słuchając popisów gitarzystów Titan Force. Ocieranie się o shredowe granie zawsze jest mile widziane i tutaj aż się prosi podać za przykład „Winner- Looser”. Mroczny klimat też daje tutaj o sobie znać i najlepiej to można uchwycić w „Face To Face”. Każdy będzie miał tutaj swój ulubiony kawałek, moim obok debiutu pozostaje wciąż nieco szybszy „Small Price To pay”, który najbardziej przybliża styl i poziom muzyczny z „Titan Force”. Takich przebojów mogło być znacznie więcej, ale ograniczono się właściwie do dwóch czy trzech, a szkoda.

Album jest krótki i nie ma tutaj zbytecznego wydłużania tego czasu. O samej płycie mimo nieco innego charakteru można mówić same dobre rzeczy. Znakomity popis Harrego, intrygujące melodie i bardziej wyszukane motywy, które wyróżniają Titan Force na tle innych kapel czy w końcu doszlifowane kompozycje, które pokazują że ta amerykańska formacja to nie kolejny zespół, który kopiuje i stara się zaistnieć w świecie metalową nie dając nic od siebie. Szkoda że kapela się rozpadła i nie nagrała niczego nowego. Ale może to i lepiej? Poco psuć status kultowego i wyjątkowego? Polecam


Ocena: 7/10

czwartek, 16 stycznia 2014

MAJESTY OF REVIVAL - Iron Gods (2014)

Wschodnia część Europy zawsze wzbudzała małe zainteresowanie, zwłaszcza jeśli chodzi o heavy metal. Czasami można trafić na jakiś ciekawy zespół, ale jest to zjawisko bardzo rzadkie. Jednak zdarza się usłyszeć o jakieś młodej formacji, która próbuje swoich sił w metalu. Jedną z takich młodszych formacji jest Majesty Of Revival. Jest to ukraińska kapela założona w 2009 roku i jakoś o nich nigdy nie słyszałem, a zainteresowałem się ich muzyką po tym jak dostałem wiadomość od jednego z członków tej formacji. Muzyka nie wiele odbiega od tego co lider zespołu Dimitriy Pavlovskiy prezentuje z swoim zespołem o nazwie Dimitriy Pavlovskiy Power Squad o którym już pisałem na łamach bloga. Powód dla którego zainteresowałem się Majesty Of Revival to drugi album zatytułowany „Iron Gods”, którego światowa premiera jest przewidziana na 17 Stycznia roku 2014.

Płyta wzbudza we mnie takie same pozytywne uczucia co projekt Dimitriego o nazwie Power Squad i tutaj nie ma większych różnic jeśli chodzi o stylistykę. Też Majesty Of Revival gra muzykę w której pojawiają się elementy power metal, symfonicznego metalu, progresywnego metalu, speed metalu czy też nawet hard rocka. O unikatowym stylu formacji przesądza sam gitarzysta Dimitriy, który nadaje całości wydźwięku bardziej neoklasycznego i to może się podobać. Choć Majesty Of Revival przypomina twórczość Power Squad to jednak mam wrażenie, że tutaj jest troszkę gorzej. Przede wszystkim brakuje mi jakiegoś wyrazistego przeboju, bardziej wybijających się kompozycji. Wykonanie i aranżacje są tutaj pomysłowe i bardzo przemyślane co przedkłada się na poziom muzyczny. Płyta może się spodobać fanom progresywnego grania i tutaj wystarczy odpalić zamykający „Iron Gods” żeby poczuć ten progresywny charakter kompozycji. Dimitriy jest dobrym gitarzystą i to dzięki niemu nie brakuje szybkich, energicznych riffów, czy emocjonalnych solówek. Jednak lepsze wrażenie robiłyby krótsze utwory. Mamy tutaj też występ gościnny Jouni Nikula, Magnusa Nordha czy Nelly Hanael. Ci co lubią neoklasyczny power metal powinni zainteresować się szybkim „Masked Illusion” czy agresywniejszym „ Nameless Guest”. Dobrze wypada też żywiołowy „Lost Empire” . Fani europejskiego power metalu spod znaku Stratovarius czy Helloween powinni polubić takie utwory jak „Close Your Eyes” czy „Nocturnas Gate”.

Wszystko mogło by brzmieć lepiej, gdyby zespół bardziej by określił swój styl, gdyby było więcej bardziej treściwych utworów i więcej przebojów, które by zostały w pamięci na dłużej. Słucha się tego przyjemnie, tylko kto będzie pamiętał o tej płycie za parę miesięcy? Pewnie garstka ludzi. Potencjał jest, ale jeszcze nie w pełni wykorzystany. Zobaczymy co przyszłość przyniesie.


Ocena: 5.5/10

środa, 15 stycznia 2014

TITAN FORCE - Titan Force (1989)

Fanom amerykańskiego heavy metalu nie trzeba przedstawiać wokalisty Harrego Conklina. Osoby, która jest znana z swojej bogatej historii w Jag Panzer i Satans Host. Dzięki niemu płyty nabierały klimatu i progresywnego wydźwięku. Jednak jest jeszcze jeden zespół w którym się udzielał i który jest w cieniu tych dwóch wielkich nazw. Mowa o Titan Force, który powstał w 1987 roku. Zespół nagrał dwa albumy studyjne i zapisał się w historii amerykańskiego metalu jako kapela grająca progresywny heavy/power metal w stylistyce Queensryche, Fates Warning, czy też Cloven Hoof. Obecny status kapeli jest niby aktywny, aczkolwiek nie wiele dzieje się w obozie Titan Force, jednak nic nie muszą udowadniać. Swoje zrobili, a taki debiutancki album „Titan Force” można śmiało zaliczyć do kultowych albumów lat 80.

Motorem napędowym płyty jak i całego zespołu jest bez dwóch zdań sam Harry, którego wokal jest nietuzinkowy i bardzo emocjonalny. Kiedy trzeba to postawi na agresję i zadziorność, a czasami kiedy utwór tego wymaga, to stawia na emocje i technikę. Właśnie taką odskocznią na płycie jest taki „Toll of Pain”. Pytanie czy Titan Force miał rację bytu ze względu na samego Harrego? Czy tylko to dzięki niemu ten zespół zaliczany jest do kultowych? Otóż nie. To jest sukces całego zespołu. Każdy odegrał swoją rolę i zostawił swoje piętno. Energiczna i rozpędzona sekcja rytmiczna nadała płycie power metalowego charakteru, który został podkreślony w takich petardach jak „Blaze Of Glory” czy melodyjny „Wing Of Rage”. Gitarzysta Bill Richardson zmarł 1998 roku, ale ten album pozwolił mu się zapisać w amerykańskim metalu, bo to właśnie jego popisy z Mario Floresem czynią Titan Force zupełnie innym tworem niż taki Jag Panzer. Titan Force w swojej muzyce nie krył zamiłowania do tradycyjnego metalu, NWOBHM, ale przede wszystkim starali się wykreować styl będący wypadkową power metalu i progresywnego metalu. Udało się to osiągnąć i nie tracąc tym samym na melodyjności czy przebojowości, a nie zawsze jest to możliwe. Najlepiej styl Titan Force oddają dłuższe utwory w postaci „Fool On The Run” czy nieco hard rockowy „New Age Rebels” gdzie są finezyjne popisy gitarowe i nacisk najbardziej wyszukane melodie i motywy. Mocnym autem debiutu Titan Force jest jego urozmaicenie i to słychać na wstępie gdzie mamy bardziej tradycyjny heavy metal w takim „Chase Your Dreams”, zaś w następnym utworze zatytułowanym „Master Of Disguise” mamy mieszankę NWOBHM i true metalu. Co do drugiego kawałka, to pierwsze skojarzenie to nic innego jak „Heaven And Hell” Black Sabbath. Warto jeszcze wspomnieć o takim instrumentalny „Will O The Wisp”, który pokazuje jak radzą sobie gitarzyści. Kawał bardzo dobrej roboty i słychać że to nie było wcale takie proste i oklepane granie, że jednak starali się stworzyć coś własnego, niepowtarzalnego. Za to im się należy pochwała.

Tak o to narodził się znakomity zespół, który zauroczył swoim geniuszem i pomysłowością. Urozmaicony materiał, klimatyczna okładka, soczyste i nieco przybrudzone brzmienie, a także niesamowity Harry Conklin to właśnie debiut Titan Force. Koneserzy dobrej muzyki metalowej, poszukiwacze bardziej wyszukanych melodii i motywów powinno zapoznać się z tym albumem i to obowiązkowo.



Ocena: 9/10

wtorek, 14 stycznia 2014

SUICIDAL ANGELS - Divide And Conquer (2014)

To już 13 lat z nami jest grecki Suicidal Angels, który właśnie promuje swój piąty album zatytułowany „Divide And Conquer”. I choć czas płynie do przodu to ta kapela nie wiele się zmieniła. Można odnieść nawet wrażenie, że styl opracowany na debiutanckim „Eternal Domination” był tylko umacniany i dopieszczany. Kto by w roku 2001 pomyślał że rodzi się jedna z tych młodych kapel, która urośnie do rangi takiego wielkiego zespołu. Thrash metal ma swoją nową gwiazdę.

Tutaj nie chodzi o bycie oryginalnym, nie ma też znaczenia, że kapela czerpie garściami z thrash metalu niemieckiego pokroju Kreator czy Sodom, czy też amerykańskiego Slayer. Liczy się to, że Suicidal Angels wie jak nagrać prawdziwe thrash metalowy album. Czyli taki w którym nie ma upchanej komercji, słodkich melodii czy też ugrzecznionych riffów. Taki Suicidal Angels za każdym razem kiedy wydaje album przywraca wiarę w thrash metal i pokazuje całemu światu jak powinno się grać thrash metal. To jest właśnie to co czyni ten zespół tak wysokiej klasy. Mało kto może się pochwalić tym, że wydaje piąty z rządu bardzo dobry album, który właściwie niczym nowym nas nie zaskakuje. Nie tak łatwo nagrać nie wiele różniący się krążek od poprzednich, który utrzymany jest w takiej samej stylistyce, które jednocześnie wciąż będzie zachwycał jak te wcześniej wydane. „Divide And Conquer” podobnie jak poprzednie albumy jest krótki i zwarty, choć nie brakuje tutaj utworów bardziej rozbudowanych. Bardziej stonowany „Seeds Of Evil” brzmi jak mieszanka Metaliki i Anthrax. Ale ma to swój urok, podobnie zresztą jak rozbudowana forma. Też sporo dzieje się w bardziej klimatycznym „Control The Twisted Mind”. Jest jeszcze nieco bardziej heavy metalowy „White Wizzard”, który trwa prawie 9 minut. Ten grecki zespół od początku swojej kariery dał się poznać jako formacja, która wie jak grać szybko i agresywnie. Właśnie kawałki utrzymane w takiej konwencji najlepiej się sprzedają, Już otwierający „Marching Over Blood” eksponuje zalety tej formacji. Czyli rozpędzoną sekcję rytmiczną, złowieszczy wokal Nicka, która idealnie wpasowuje się w tło gitarowe tworzone przez niego i Chrisa. Może nie ma w tym oryginalności, ani też niczego nadzwyczajnego, ale brzmi to tak jak powinno. Jest agresja, jest szybkość, jest nieco przybrudzone brzmienie i o to chodzi. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest szybki „Divide And Conquer”. Jeszcze bliżej niemieckiego thrash metalu i Kreator zespół jest w „Terror Is My Name”, a kolejne utwory nie odbiegają od tej konwencji. W takim „Kneel To The Gun” można chwycić nieco progresywny charakter thrash metalu, a „Lost Dignity” to jazda bez trzymanki.

Ktoś powie co w tym graniu niby ciekawego? Nic oryginalnego, nic ponadczasowego, ani też pomysłowego. Tylko wymieszane patenty Slayer, Metaliki, czy Anthrax. O sukcesie Suicidal Angels i ich muzyki nie przesądza tyle ich styl, co jakość, aranżacje i to w jaki sposób grają thrash metal. Co więcej 5 z rzędu album jest zagrany na wysokim poziomie. Czy można zlekceważyć ten argument? Dla fanów thrash metalu pozycja obowiązkowa.


Ocena: 8/10

PRIMAL FEAR - Delivering The Black (2014)

Jak rodzą się wielkie kapele? Czy to nazwa wzbudza respekt? A może to właśnie pomysłowość muzyków, ich zgranie odgrywa największą rolę? Oczywiście że tak, ale bez poparcia tego dowodami, ciężko to udowodnić. Co jakiś rodzę się takie zespoły, w których można upatrywać wielki zespół z przyszłość, który stanie się legendą, czymś więcej. Jednak często te kapele, gdzieś gubią się w swojej karierze, zatracając swój talent. Gdy w roku 1997 został założony z inicjatywy Ralfa Scheepersa i Mata Sinnera Primal Fear czułem, że to będzie wielka kapela, który przejdzie do historii heavy/power metalu. Przez lata budowali swoją pozycję, pokazując że są kapelą z wielkim potencjałem. Co jest potrzebne by zostać zespołem wielkości takiego Judas Priest? Przede wszystkim znakomite albumy, który utrzymane są na wysokim poziomie, kompozycje które nie są na jeden sezon, no i muzycy którzy nigdy nie zawodzą. Primal Fear właściwie przy każdym albumie udowadniał swoją wielkość. Jasne był moment słabszy jak w każdym zespole, ale w roku 2012 za sprawą „Unbreakable” Primal Fear powrócił do korzeni i przeżywa swoją drugą młodość. A najlepszy dowodem na wielki powrót Primal Fear do grania z pierwszych albumów jest nowe wydawnictwo o tytule „Delivering The Black”. Jeden z najbardziej wyczekiwanych krążków roku 2014 i jeden z tych wobec którego miał spore oczekiwania. Jeden z tych albumów, który wypada najlepiej w pierwszych tygodniach nowego roku.

Od nowego albumu wymagałem podobnego poziomu do „Unbreakable”, żeby nie pojawiały się zbędne wypełniacze, żeby było sporo killerów i żeby zespół w dalszym ciągu grał heavy/power metal przesiąknięty Judas Priest z ery „Painkiller”. „Delivering The Black” spełnia te wymagania, ale czy mogło być inaczej skoro mamy tutaj udaną kontynuację tego co słyszeliśmy na poprzednim wydawnictwie. Choć mimo wszystko można odnieść wrażenie, że tym razem mamy do czynienia z mocniejszym materiałem. Z czego to wynika? Najbardziej z tego co wyprawiają Alex i Magnus, bo to jest godne uwagi każdego smakosza szybkich, energicznych popisów gitarowych, które są oparte przede wszystkim na agresji, mrocznym klimacie i stylistyce Judas Priest. Momentami można odnieść wrażenie, że ta praca między dwoma gitarzystami układa się znacznie lepiej niż na poprzednim krążku. Już dwie pierwsze petardy są najlepszym dowodem na to. Otwierający „King For A Day” to kompozycja krótka, zwarta i dynamiczna. Tym razem Primal Fear stworzył kawałek, który spodoba się fanom „Nuclear Fire” czy „Devils Ground”. To jest właśnie cały primal fear, który nie bez powodu nazywany jest „niemieckim Judas Priest”. Podobne skojarzenia mogą się pojawić słuchając najszybszego i najagresywniejszego na płycie „Rebel Faction”. Też tutaj zespół próbuje stworzyć coś na miarę „Angel In Black” czy „Demons And Angels”. Ta sztuka się udało, bo i Ralf brzmi jakoś tutaj agresywniej jak za dawnych lat. Rob Halford byłby z niego dumny. Nie da się ukryć, że Ralf Scheepers to jeden z najlepszych wokalistów i po raz kolejny to udowadnia. Jednak płytę nie promował żaden z tych powyższych utworów, a właśnie nieco dziwny „When Death Comes Knocking”. Dziwny, dlatego że tutaj mamy stonowane tempo, nieco taki inny klimat, ale z drugiej strony słychać tutaj, że zespół chciał stworzyć coś na miarę „Defenders of The Faith” Judas Priest. Sam kawałek nawet się fajnie słucha i pewnie lepiej zabrzmi na koncercie. „Alive & On Fire” jakby stworzony na podobieństwo kompozycji Sinnera, ale zadbano o to, żeby brzmiało znacznie ostrzej i tak też jest. Przede wszystkim co może się podobać na tym albumie to spora ilość szybkich, rozpędzonych kawałków nasuwających „Nuclear Fire” czy „Devils Ground”. Nic dziwnego, że to właśnie taki „Delivering The Black” czy „Inseminoid”są mocnym punktem albumu. Ten drugi kawałek nawet złudnie przypomina „Nuclear Fire”, może to przez podobnie rozegraną linię melodyjną? Jeśli chodzi o średnie rytmy i bardziej stonowane tempo to rządzi tutaj „Road To asylum” który charakteryzują się podobnym klimatem co taki „Bad Guys Wear Black”. Z kolei taki „Never Pray for Justice” wydaje się nieco hard rockowy, ale dobra rytmika i dobrze dopasowana melodia czyni ten utwór kolejny udanym przebojem. To właśnie dzięki takim przebojom przetrwał lat i wyrobił swoją markę stając się zespołem takiej klasy. Dobrze, na płycie mamy jeszcze balladę w postaci „Born With a Broken Heart” i tutaj czuje niedosyt. Może lepiej byłoby gdyby tego kawałka już tutaj nie było? No warto też zaznaczyć, że Primal Fear pierwszy raz postarał się o 9 minutowy utwór i choć „One Night In December” brzmi jak zagubiony utwór z „New Religion” to jednak się broni. Ale śmiało można było go skrócić.

Tak wydawało się przed laty, że Primal Fear się wypalił, że kapela odpuszcza sobie walkę na rynku, jednak „Ubreakable” i teraz „Delivering The Black” pokazują że Primla Fear wrócił na dobre i nie wybiera się póki co na emeryturę. Nagrali znakomity album, który przypomina nieco czasy „Nuclear Fire”, troszkę debiutu no i ostatniego „Unbreakable”. Król heavy/power metalu wrócił i to nie tylko na jeden dzień, ale już na dobre. Póki co najlepszy album tego roku.


Ocena: 8.5/10


P.s Podziękowanie dla HMP za udostępnienie materiału

poniedziałek, 13 stycznia 2014

HUMAN FORTRESS - Raided Land (2013)

Niemiecki Human Fortress przerywa 5 letnie milczenie i robi to w najlepszy sposób a mianowicie poprzez wydanie nowego albumu,który jest zatytułowany „Raided Land”. Wielkie wyczekiwanie, niecierpliwość i ciekawość towarzyszyły od samego początku powstawania albumu i jest to jedno z ważniejszych wydarzeń roku 2013.

Nie wszystkim spodobało się nowe oblicze zespołu, jakie zostało zaprezentowane na „Eternal Empire” z 2008 roku. Zespół tam odszedł od bardziej klasycznego brzmienia znanego choćby z debiutu, na rzecz nowocześniejszego grania, w którym można było doszukać się coś z metalcoru. Mimo że zespół tam zaprezentował się z innej strony, to jednak do dziś miło wspominam ten album. Dużo się tam dzięje, dużo energii tam upchano, a całość ma niezłą dynamikę. Sądziłem, że te cechy zostaną przerysowane na nowy album i tutaj się zawiodłem. „Raided Land” nagrany w nieco innym składzie i w nieco innym, bardziej klasycznym stylu nie porywa tak jak poprzednik, ani też nie zapada w pamięci jak debiut. W czym leży problem? Zespół uzupełnili Andre Hort jako basista i Gus Monsanto z Revolution Rennaisance jako wokalista. Sprawdzają się oni w takim graniu i najlepiej wypada Gus, który ma w swoim głosie coś urzekającego i przekonującego. Choć jest agresja i energia, to jednak nie przedkłada się to na kompozycje, które są nieco ospałe i takie bez werwy. Dobre kompozycje, które jako tako są atrakcyjne można policzyć na palcach ręki, a przecież tą kapelę stać na więcej. Dobrze wykreowana melodia otwierającego „Raided Land” dobrze otwiera album i jest to jeden z najlepszych momentów na płycie. Szkoda tylko, że cały album nie jest taki intrygujący. „Child Of war” miał być epicki i marszowy i ostatecznie wyszło to dość średnio. Prawdziwą perełką jest tutaj bez wątpienia dynamiczny „The Chosen One”. Nie można było stworzyć więcej takich przebojów? „Shelter” już spokojniejszy i bardziej progresywny w swoim stylu, ale też nie do końca mnie ta mieszanka przekonuje. Bardzo podniosły klimat udało się stworzyć w „Restless Souls”. Brakuje tej płycie ciekawych melodii, brakuje mocy i energii, z której ten zespół słynął. Zawsze mieli ciekawe pomysły na aranżacje, a w tym przypadku zabrakło tego i przez co kompozycje brzmią jakby nie były dopracowane i nie przemyślane. Na koniec chciałbym wyróżnić jeszcze „Under Siege” który jest jakby na pocieszenie.

Human Fortress wrócił do swoich korzeni, grając heavy metal i to bez zapędów do nowoczesnych patentów, będąc wiernym stylowi z debiutu. Jednak coś kosztem czegoś. Wrócili do starego stylu, jednak zatracili energię i pomysłowość w sferze tworzenia nowych utworów. Kilka utworów to za mało, żeby cieszyć się z tego powrotu Human Fortress. Po nowym krążku został wielki niedosyt i rozczarowanie.


Ocena: 5/10

sobota, 11 stycznia 2014

RULER - Rise To Power (2013)

Wiele młodych kapel za wzór do naśladowania bierze sobie wielkie marki pokroju Iron Maiden, Judas Priest, czy Wolf. Nie inaczej jest z włoskim Ruler, którego przekaz muzyczny nie różni się do Skull Fist, Enforcer czy Striker. W tym roku wydali swój drugi album zatytułowany „Rise To Power”.

Na próżno szukać tutaj oryginalności, czegoś nie powtarzalnego, ale przecież nie o to tutaj chodzi włoskiej formacji. Ich celem jest grać czysty heavy metal, który przypomni nam lata 80, czyli najlepszy okres dla tej muzyki. Szczerość, nastawienie na dobre i łatwo zapadające melodie i granie prosto z serca to jest właśnie to co opisuje muzykę Ruler i ich nowy album. Już sama okładka mówi nam z czym mamy do czynienia. Kolorystyczna okładka nasuwa nic innego jak okładki Iron Maiden, nawet główna postać jest podobna do Eddiego. To nie jedyne skojarzenie z żelazną dziewicą. Sekcja rytmiczna, brzmienie ocierające się o NWOBHM czy w końcu wokalista Deniele Valentini, który nie kryje inspiracji Brucem Dickinsonem. Z jednej strony to wszystko już gdzieś było i gitarzysta nie wygrywa niczego nowego, z drugiej strony Matti wie jak stworzyć ciekawą melodię i jak zwrócić uwagę słuchacza. Nie popisuję się tyle techniką, co właśnie pomysłowością. Świetnie obrazuje to energiczny „Moonlight Wanderer”, który jest instrumentalnym popisem Mattiego. Co może się podobać to, że płyta jest krótka i nie jest zapchana utworami na siłę. Przebojową listę Ruler otwiera „The ships Of Trafalgar”, który nasuwa wczesną karierę Iron Maiden. „Back To The Glory Days” zachwyca dynamiką, zaś „Another Fight” rytmicznością, a wszystko podane w bardzo atrakcyjnej formie. Epickie rytmy, w których słychać inspiracje Manowar czy Running Wild zostały uchwycone w „The temple Of Doom”, co bardziej urozmaica materiał. Nie trudno tutaj o przebój i taki „Rise To Power” to potwierdza. Nieco odstaje hard rockowy „Mirror Of lies”. Całość zamyka 14 minutowy kolos „...In Conspiracy”, który jeszcze bardziej przypomina twórczość Iron Maiden, ale sam utwór nie takiej klasy jak te żelaznej dziewicy.

Młoda formacja Ruler pozostaje wciąż na powierzchni i póki co dobrze sobie radzi na rynku muzycznym. „Rise To power” nie jest wybitna płytą, ale znakomicie umila czas, zwłaszcza jeśli ma się słabość do lat 80 i twórczości Iron Maiden. Zgrabnie poukładany album, który dobrze wypada na tle innych podobnych albumów. Śmiało można sięgnąć po ten krążek.


Ocena: 7/10

piątek, 10 stycznia 2014

SKULL FIST - Chasing The dream (2014)

Jednym z moich pretendentów do najlepszej płyty miesiąca styczeń roku 2014 był od samego początku „Chasing The Dream” młodej kanadyjskiej formacji o nazwie Skull Fist. Zespół szybko odniósł sukces i zdobył nie małe grono fanów. Nic dziwnego skoro ich debiutancki album był jednym z najlepszych w roku 2011, a sama kapela była odkryciem muzycznym ostatnich lat. Nawet nie dopuszczałem myśli, że może coś pójść nie tak. Pewnie nie jeden z was nurtuje pytanie czy kapeli udało się utrzymać wysoki poziom muzyczny z debiutu?

Nie będę was długo trzymał w niepewności, ale wiele aspektów przemawia za tym, że debiutancki album”Head Of The Pack” zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że sam zespół nie dał rady jej przeskoczyć, czy też nawet uzyskać podobny wynik. Choć „Chasing The Dream” brzmi jak kalka poprzedniego albumu, to jednak jest kilka różnic. Przede wszystkim brakuje mi tej świeżości, brakuje mi tego elementu zaskoczenia, który był mocną stroną poprzedniego albumu. Ale na tym nie kończy się moja lista zarzutów wobec Skull Fist. Co najbardziej się rzuca w przypadku nowego albumu to akurat brak tak rasowych przebojów jak na debiutanckim krążku. Jasne jest taki energiczny „Mean Street Rider” czy melodyjny „Sing Of warrior”, które brzmią jak zagubione utwory z debiutu. Niestety ale liczba przebojów jest znacznie mniejsza no i pozostaje też kwestia jakości. Tutaj zespół jako tako wiele nie stracił na atrakcyjności, bo dalej gra melodyjny heavy/speed metal zakorzeniony w latach 80. „Hour To Live” to bardzo dobry otwieracz, który wyznacza pewien standard, który zachowuje Skull Fist. Wokalista Jackie dalej śpiewa w swoim stylu, dzięki czemu Skull fist pozostaje sobą. Debiutancki album to była prawdziwa uczta dla maniaków gitarowych popisów, dla koneserów mocnych, energicznych riffów i nie było tam miejsca dla takich komercyjnych hard rockowych utworów jak „Bad For Good”. To że gitarzyści grają tutaj nieco się gubią w swoich pomysłach i grze świadczyć może instrumentalny „Shreds Not dead”. Oczywiście solidność i zagwarantowanie równego w miarę materiału czyni ten album bardzo dobrym i godnym uwagi. Taki „Chasing The dream” , rytmiczny „Call Of The Wild” czy szybki w stylu Enforcer „You're Gonna Play” zapewniają niezłą rozrywkę w rytmach heavy/speed metalu.

Można zapomnieć, że nowy album Skull Fist zrobi taką furorę co „Head Of the Pack” i choć album jest słabszy i mniej przebojowy, to jednak jest to wciąż bardzo dobre speed metalowe granie w starym stylu. Brakuje takich płyt, takiego grania, to też Skull Fist w tej tematyce odnosi sukcesy i ma tylu wiernych fanów. Jestem troszkę rozczarowany, ale humor poprawia mi fakt, że zespół zagra w Polsce i to z Enforcer.


Ocena: 8/10