wtorek, 30 września 2014

ASTRAL DOORS - Requim of Time (2010)

Astral Doors od samego początku swojej kariery nagrywał solidne albumy i nie jeden fan miałby zgrzyt gdyby tak miał wybrać ten jeden najlepszy z tej bogatej dyskografii. Ja bym bez problemu wskazał na „Requim of Time”, który ukazał się w 2010 roku. Jest on po części skierowany do fanów grania pod styl Dio i Rainbow, ale jest też albumem będącym swoistą kontynuacją stylu wypracowanego na „New Revelation”.

Tak więc Astral Doors postanowił dzielnie szukać swojego własnego stylu, a raczej umacniać go. Słychać nutkę progresywności, te klawisze, które mają więcej symfonicznego charakteru, bardziej urozmaicony wokal Nilsa, który jest kimś więcej niż klonem Dio. „Requim of Time” na tle innych albumów Astral Doors różni się jakby bardziej zaawansowaną przebojowością, bardziej urozmaiconym charakterem i co ciekawe jest to jedyny album, który ma tak rozbudowany materiał, dający nam ponad godzinę muzyki. Fenomenem jest to że taki długi materiał nie nudzi. Mając takie atuty jak Astral Doors nie ma prawa. Otwarcie płyty utworem „Testament of Rock” to przykład że Astral Doors nie zapomniał o przeszłości i wzorowaniu na Dio. Tutaj mamy to klimatyczne wejście w stylu Dio i nasuwa się „Bible of Black”. Sam utwór też pokazuje bardziej agresywne oblicze i jest tutaj też słyszalne to nowe oblicze zespołu. Dalej jest marszowy, ale bardzo chwytliwy „Power and the Glory” który zabiera nas w klimaty Sabaton. Astral Doors nie zapomniał też o szybkich kawałkach, jest tutaj trochę ich. Jednym z nich jest „Rainbow Warrior”, który brzmi jak mieszanka Rainbow i Sabaton. Gitarzyści na każdym utworze dostarczają sporo przeżyć i niezapomnianych momentów. Melodie i urozmaicenie odgrywa tutaj kluczową rolę. Jest też w tym też coś z agresji, a nawet power metalowej konwencji. Wszystko jednak z czasem staje się spójną i logiczną całością. Z większą odwagą zespół wybiera się w hard rockowe granie stylizowane na Rainbow i bez błędnie to wychodzi w „Call of the Wild”. Ponure, mroczne, dość chłodne i przesiąknięte bojowym klimatem „St Peters Cross” czy „So many Days, so many nights” są przykładem, że zespół z wielkim sukcesem zabiera nas w inne sfery metalu niż tylko metal wzorowany na Dio. Ten album to hit za hitem i jeden z najlepszych w dorobku kapeli to „Blood River”. Marszowy kawałek, który jest mieszanką Rainbow, Dio no i Sabaton. Wypełnia go tajemniczy klimat i masa złożonych i chwytliwych riffów. Jest ciężar, zwłaszcza podczas zwrotek, ale są też emocje i podniosłość, zwłaszcza podczas refrenu. Tak wracamy do szybkich kawałków i „Anthem of The dark” to petarda z prawdziwego zdarzenia. Jest szybko, jest power metal, jest coś z Rainbow zwłaszcza jeśli chodzi o klawisze. Co zachwyca to bez wątpienia pomysłowy i zapadający w pamięci refren. Najlepszy sposób by potwierdzić swoją wielkość i geniusz. Mieszanka hard rocka i rasowego heavy metalu z lat 80 można uświadczyć w „Metal Dj” To radosny kawałek, który przypomina Judas priest czy Sabaton. Końcówka płyty dostarcza nam jeszcze sporo emocji i trzeba tutaj wyróżnić cięższy „Fire and Flame” i tutaj jest pomysłowa tonacja i rytmika kawałka. Właśnie tak widzę muzykę Dio w naszych czasach. Po raz kolejny zespół pokazał jak tworzyć chwytliwe i porywające refreny. No i jeszcze jest „The Healer”. Najszybszy utwór na płycie, najbardziej power metalowy i znakomicie oddający kunszt Astral Doors.

Ciężko jest zainteresować słuchacza przez godzinę czasu, ale Astral Doors pokazał że można. Ngrał urozmaicony i równy album. Od początku do końca są emocje i przeboje. Co ciekawe hit goni hit i to jest pierwszy raz taka sytuacja w przypadku Astral Doors. Niestety zespół ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i teraz nie może nagrać niczego równego. Szkoda, ale wciąż czekam z niecierpliwością na album w stylu „Requim of Time”, który łączy w sobie granie pod Dio z autorskim stylem, nie będący kalką patentów znanych nam z lat 80. Taki właśnie jest Astral Doors.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 28 września 2014

ASTRAL DOORS - New Revelation (2007)

Dla fanów Astral Doors album „New Revelation” okazał się nie lada zaskoczeniem. Płyta była daleka od typowego dla kapeli grania pod heavy metal z lat 80 spod znaku Dio. Niby kapela dalej obracała się w tych samych gatunkach, czyli melodyjny heavy metal z domieszką power metalu i hard rocka. Jednak można dostrzec sporo różnic. Nils Patrik szukał swojego stylu i bardziej przypominał swój występ z Space Odyssey, klawisze straciły charakter lat 80 i nadały albumowi bardziej hard rockowego wydźwięku, może nawet i progresywnego. Brzmiały już świeżo i nieco nowocześniej. To jak są tutaj komponowane kawałki, jak zrobiono aranżację to można tutaj śmiało przytoczyć bardziej bojowe granie spod znaku Sabaton. Astral Doors na „New Revelation” pokazał, że tez potrafi tworzyć podobne przeboje i refreny co Sabaton. Nieco inne oblicze Astral Doors, może chcieli tutaj być bardziej twórczy niż odtwórczy i to odbiło się na odbiorze tej płyty. Dla jednych nie zrozumiała i niespójna, a dla drugich równie ciekawa co poprzednia. To, że Astral Doors jest inny słychać w otwierającym „New Revelation”. Symfoniczne klawisze, które są czymś więcej niż tłem do gitar i wokalu Nils. Jest bojowy refren na miarę Sabaton, a sam riff bardziej jest bliższy Bloodbound niż Dio. Rasowy heavy metal, ale nie na miarę z lat 80, a bardziej na miarę naszych czasów to właśnie cały „Freedom war” Tutaj słychać, że Nils też chce dać coś od siebie i nie chce być tylko i wyłącznie następcą Ronniego James Dio. „Penecostal Bound” to szybki, energiczny utwór przesiąknięty Rainbow i power metalem. 3 minuty zniszczenia najwyższych lotów. Pozycja godna starych płyt Astral Doors. Potem jest dłuższa chwila z balladami i tutaj zespół wdaje się w romantyczne i emocjonalne granie. Ma to swój urok, ale nie jest to czego oczekuję od tej formacji. Astral Doors obdarty z wtórności, grania pod fanów Dio stawia na nowoczesny wydźwięk, na nutkę progresywności i nawet agresywność. „Planet Earth” to obraz nowej jakości Astral Doors. To już inny zespół, ale wciąż grający ciekawą muzykę. W przypadku tego kawałka można też pochwalić to co gitarzyści tutaj robią. Riffy są ciężkie, ale nie pozbawione melodyjnego charakteru. Znakomity balans tutaj został osiągnięty. Tak Astral Doors jeszcze nie grał, a to mogło się podobać. „Quisling” to kolejny przykład czerpania z Sabaton. Pomyłką okazał się „The gates of Light”, który miał zawierać sporo motywów i zabrać nas w hard rockowy świat, ale okazał się nie spójnym i zakręconym kawałkiem, który niczego nie wnosił do albumu. Na szczęście na koniec dostaliśmy już bardziej klasyczny kawałek w postaci „Mercenary Man”. Wyszedł z tego ostatecznie ciekawy album, który pokazał, że Astral Doors stać na własny styl, że nie muszą kopiować patentów z twórczości Dio. Może nie jest to tak genialny krążek jak dwa poprzednie wydawnictwa, ale wnosi powiew świeżości i dobrze rokował jeśli chodzi o przyszłość zespołu. Pytaniem było tylko w jakim kierunku zespół pójdzie.

Ocena: 7.5/10

sobota, 27 września 2014

FROST COMMANDER - Invincible (2014)

W naszym kraju co raz częściej młode kapele metalowe decydują się na power metal czy speed metal, a to cieszy, zwłaszcza że przez długi czas ten gatunek nie był faworyzowany w Polsce. Night Mistress, Titanium, Crimson Valley, czy Exlibris to przykłady, że można grać u nas power metal i to taki, który dobrze prezentuje się poza granicami naszego kraju. Do tego zacnego grona dołącza warszawski Frost Commander. Grają od roku 2010 r i mają na swoim koncie mini album i singiel, ale debiutancki album zatytułowany „Invincible” ukazał się w tym roku. Płyta pojawiło się znikąd, bo nie było medialnego szumu, ani też promocji na szerszą skalę. A ten zespół jak i ich album zasługuje na to.

W odróżnieniu od innych kapel z tego kręgu Frost Commander przenosi nas do świata fantasy i s-f, co zresztą znakomicie pokazuje klimatyczna okładka, która przypomina płyty Scanner i Iron Savior. Muzycznie mamy nawiązania do heavy metalu lat 80, tego wywodzącego się z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Jest też nutka speed metalu i power metalu. Słychać w tym spore wpływy heavy metalu zachodniej Europy, znaczniej mniej w tym Polskiego charakteru. Jednak ma to swoje plusy. Więcej ludzi zrozumie przekaz zespołu i co ważniejsze, pozwoli przebić się na rynku muzycznym poza granicami Polski. Same brzmienie i okładka, są na miarę standardów wyznaczonych przez światowe kapele metalowe, grające na wysokim poziomie. Od strony technicznej właściwie album jest mocny, żywiołowy i brzmi soczyście, pomimo że jest w tym duch lat 80. Jednak największe zaskoczenie dostarcza zawartość. Muzycy pokazują, że wiedza jak grać ten typ muzyki, że tym żyją i to sprawia im wielką frajdę. Nie ma w tym sztuczności, ani też silenia się na dany styl. Muzycy grają bardzo swobodnie i pokazują jaka jest między nimi chemia. Oczywiście największą uwagę skupiają na sobie gitarzyści czyli Przemek i Melchior. Jedni powiedzą, że to zwykłe rzemiosło i kolejne oklepane do bólu motywy gitarowe. Ja pozwolę sobie pochwalić ten duet, za energiczne granie, za sporą dawkę melodyjności i kilka zaskakujących rozwiązań. Panowie nie pozwalają nam się nudzić i cały czas urozmaicają swoją grę, a to poprzez tempo, a to przez bardziej progresywne zacięcia, czy bardziej złożony motyw. Jednym słowem dzieje się sporo w tej kwestii. Frost Commander wyróżnia się na tle innych kapel dość specyficznym wokalistą. Co by nie powiedzieć, to tak łatwo nie da się określić wokalu Szymona. Może jest tam trochę z Bruce'a Dickinsona czy Joacima Jansa, ale o żadnym klonie nie ma mowy. Pomówmy o zawartości lepiej, bo tutaj zespół daje naprawdę czadu. Zaczyna się od klimatycznego intra „Heart of Ahriman” i pierwsze moje skojarzenie to Avantasia i metalowa opera. Szybko wkracza riff rodem z Hammerfall czy Scanner, zespół z heavy metalowego tempa szybko wkracza w wir power metalu. „The greatest King of Hibria” brzmi może jak Iron Maiden na sterydach, ale nie jest to żadna skaza. Utwór trwa prawie 8 min i jest to przykład, że długie utwory nie są straszne polakom. Niczym się w sumie nie różni następny utwór, czyli „Invicible”. Motorykę Iron maiden słychać, ale na pewno co urzeka, to klimat s-f. Najbardziej zaskoczył mnie folkowy początek „Spellforce” i oczywiście pierwsze co na myśl mi się nasunęło to Blind Guardian. Znakomicie zespół odtworzył klimat starego Blind Guardian. Heavy/power metal pełną parą mamy w „Galactic Love” i brzmi to bardzo klasycznie. Średnie tempo, w którym słychać wielkie kapele, ale co najlepsze zespół to robi z wielkim szacunkiem i pokazuje, że można grać w takiej stylizacji pomysłowo. Pojawiają się też krótkie przerywniki jak choćby „Memoirs of the Space” i to jeszcze bardziej podkreśla klimat s-f tej płyty. Mamy też dwóch gości, a mianowicie Artura Rosińskiego i Karinę Duszyńską. Właśnie występ Kariny w „Daughter of The Sun” zaliczam do bardzo udanych. Jest epickość, urozmaicenie i rycerski klimat. Forst Commander potrafi nie tylko grać długie kawałki, bowiem odnajduje się w krótkich i treściwych kompozycjach, co potwierdza energicznym „Grinders Eyes”. Na koniec mamy dwie szybkie, power metalowe petardy. Pierwsza to „Legions in Time” w który jest Running Wild, Blind Guardian, coś z Crystal Viper. Drugi utwór to „Destination Unknown” i to również bardzo melodyjny kawałek, przesiąknięty motywami charakterystycznymi dla wielkich zespołów. Nie ma to znaczenia.

Liczy się energia, wykonanie, pomysłowość, klimat s-f, a także to co gra muzykom w sercu. To wszystko się złożyło, że debiut nie brzmi jak dzieło debiutantów, tylko dzieło doświadczonych muzyków, którzy siedzą w heavy/power metalu od dawna. To się nazywa pasja do muzyki, hołd dla wielkich kapel i lat 80 czy 90. Dobre widzieć kolejną kapelę na rynku polskim, która ma potencjał żeby podbić rynek muzyczny na zachodzie. Czekam na kolejne uderzenie Frost Commander.

Ocena: 9/10

piątek, 26 września 2014

MIDNIGH CHASER - Lion's Choice (2014

Wydany trzy lata temu „Rough and Tough” przez amerykański Midnight Chaser nie podbił mojego serca. Wzorowanie się na Judas Priest, Saxon czy Iron Maiden to jeszcze nie zbrodnia, ale nagrać taki nijaki i bez mocy album to już tak, zwłaszcza że wszystko było podane na tacy. Zapomniałem o nich, ale widać album miał swoich odbiorców, bowiem obecnie promują drugi album „Lions Choice” i można odnieść wrażenie że wyciągnęli wnioski jeżeli chodzi o zarzuty z poprzedniej płyty.

Zmieniono nieco logo, teraz wygląda bardziej poważnie, bardziej profesjonalnie. Okładka nie jest kiczowata i jednocześnie dalej przypomina nam lata 80. Skład też uległ nieco zmianie, bowiem pojawił się nowy wokalista, a mianowicie pan Shapiro, który nie wyróżnia się na tle wielu innych młodych metalowych wokalistów, ale z pewnością potrafi śpiewać i wie jak nam przybliżyć czasy kiedy furorę robiły takie kapele jak Judas Priest czy Saxon. Jest też nowy gitarzysta, a mianowicie Zack Ohren i słychać, że wniósł zespół na nieco inne tory. Dzięki niemu muzyka nie jest taka sztywna ani amatorska. Jest to wszystko zagrane z pasją, z pomysłem, z miłości do metalu. Mamy do czynienia z wtórnym tworem, który nie da się umieścić w jednym stricte dziale. Jest hard rock, jest heavy metal, a nawet momentami speed metal. To dodaje odrobiny urozmaicenia i zapewni większy wachlarz repertuaru, który może przyciągnąć szersze grono fanów. Brzmienie też jakby bardziej podrasowane, bardziej wyraziste i dalekie od tandety. Zespół gra prosto i w otwieraczu „Lions choice” nie kryją się z tym. Typowy utwór wzorowany na tuzach z lat 80. Słucha się tego przyjemnie i co ciekawe zapada w pamięci. Tak więc jest postęp w stosunku do bezpłciowego debiutu. Hard rock, nutka speed metalu i mieszanka Motorhead i Iron Maiden, a sumą tego równania jest energiczny „Rollin”. Krótki i zwarty kawałek o bardzo pozytywnej energii. Midnight Chaser nie radzi sobie z wolniejszymi kawałkami i to słychać w „White dream”. Na płycie jest więcej solówek, popisów gitarowych, a tego brakowało na debiucie. Dobrze to uchwycono w „Juicer”. Dalej mamy „Cry Wolf” w którym jest mieszanka Judas Priest i Iron Maiden. Riff jest nieco skostniały i zagrany jakby na siłę, a to nieco drażni na dłuższą metę. Lepiej wychodzi im granie z polotem, z większym luzem tak jak to ma miejsce w „Down For Whatever”. Całość zamyka „The Hunt”, który jest najdłuższym utworem na płycie, ale sam kawałek nie wiele wnosi. Ile to już takich kompozycji się słyszało w swoim życiu.

Midnight Chaser stworzył ciekawszy album, ale to wciąż jeszcze nie to. Jednak jest poprawa, jest o wiele więcej ciekawszych motywów, znacznie więcej się dzieje. Nie jest to szczyt heavy metalowego grania, ale już bardziej nadaje się do słuchania niż debiut.


Ocena: 5.5/10

środa, 24 września 2014

ASTRAL DOORS - Astralism (2006)

W szybkim tempie Astral Doors stanowił dla wielu słuchaczy kalkę muzyki Dio, Rainbow czy Black Sabbath z ery Tony Martina. Nic dziwnego, Szwedzi w końcu z wielką determinacją pracowali na ten status. Dobór odpowiednich motywów, riffów, układu kompozycji, czy wokalisty w postaci Nilsa Patricka Johanssona były tylko potwierdzeniem tego co robili. Po znakomitym „Evil is Forever” Astral Doors postanowił pokazać, że stać ich też na pójście nieco w hard rockowe granie, że potrafią też dać coś od siebie, nie patrząc na twórczość Dio. To wszystko zostało zarejestrowane na trzecim krążku zatytułowanym „Astrialism”.

Mimo pewnych drobnych zmian, wszystko zostało po staremu. Nils oczywiście wierny szkole Dio śpiewał mrocznie i głęboko, pokazując swoją moc i charyzmę. Co do partii gitarowych to też nie wiele się zmieniło, bowiem dalej obecne były riffy i melodyjność wyjęta z lat 80, z twórczości Dio czy Black Sabbath. Jednak można było po raz pierwszy uświadczyć troszkę bardziej autorski materiał, troszkę więcej pomysłów skonstruowanych przez Astral Doors, a nie Dio. Ciekawym rozwiązaniem okazało się wtrącenie hard rockowych patentów rodem z Rainbow. Taki styl podzielił fanów i jednym to się podobało, a innym nie. Bez względu na poglądy trzeba przyznać, że materiał stał się bardziej zaskakujący i urozmaicony. Energiczny otwieracz „Evp” nie daje nam poczuć tych zmian, bowiem jest to szybki, nieco power metalowy kawałek przypominający „Bride of Christ”. Właśnie w takiej formule Astral Doors brzmi perfekcyjnie i bezbłędnie. Miło jest usłyszeć, że ktoś kontynuuje twórczość Rainbow i Dio. Ostrzejszy riff, bardziej stonowane tempo i klimat albumu „Last In Line” Dio daje się we znaki w „Black Rain”. Jeszcze dobitniej zespół pokazuje swoje odejście w stronę hard rocka, w stronę jakby łagodniejszego grania w „London Caves” . Nie zabrakło na płycie marszowego kawałka, z bardziej epickim klimatem i dowodem tego jest „From Satan with Love”. Znów szybciej, znów bardziej z czasów Rainbow jest w „Fire in our House” i to jest to co lubię w tym zespole, szkoda że cała płyta nie jest naszpikowana takimi kawałkami. Jest też i Black Sabbath z czasów „Tyr” i najlepiej to oddaje ponury, epicki „Isreal”. Moim faworytem dość szybko został „Tears from a Titan”. Nieco inny utwór niż to co do tej pory nagrywali, nieco inny od dokonań Dio. Bardziej wyeksponowane organy, bardziej epicki charakter i bardziej wysublimowany styl, gdzie zespół ucieka do własnych pomysłów, własnej interpretacji twórczości Dio. Podobnie można rozpisać się o przebojowym „Vendetta”, który zachwyca szybszym tempem i wyrafinowanym refrenem, który podkreśla to wszystko co wyróżnia Astra Doors. Całość zamyka kolos w postaci „Apocalypse Revealed”, który pokazuje zespół z nieco innej strony. Utwór rozbudowany i pełen różnych zmian i przetasowań. Spodoba się z pewnością fanom Black Sabbath z lat 80.

„Astralism” to bardzo istotny album w dorobku Astral Doors. Umocnił ich pozycję i pokazał, że mają styl, pomysł na granie i potwierdzają to tym albumem. Nie eksperymentują i nie porzucają tego co tak ciężko wypracowali. Jednak ten album po raz pierwszy pokazał, że muzycy też chcą dać coś od siebie, a nie tylko jechać na patentach wypracowanych przez Dio w latach 80. Takie podejście zawsze się ceni. Minusem może być tutaj produkcja, która nie jest tak przyrządzona jak ta na „Evil is Forever”, no i jest bardziej hard rockowo. Mimo to jest to jeden z najlepszych płyt szwedów. Polecam.

Ocena: 9/10

wtorek, 23 września 2014

CYRAX - Reflections (2013)

Nie wiem do jakiej kategorii zaliczyć mam zespół Cyrax i ich muzykę. Bardziej nasuwa się kategoria dziwactw i rzeczy niezbyt łatwych do zrozumienia. Oficjalnie grają progresywną odmianę metalu, choć w ich muzyce jest trochę elektroniki, trochę epickich motywów, trochę muzyki poważnej czy rocka. Ciężko jest to ogarnąć i słuchając takiego kawałka jak „Blue Mist” zastanawiam się jako to ugryźć, żeby w pełni pojąć styl zespołu. Wokal Marco też jest specyficzny i bardziej rockowy niż metalowy. Ma to swój urok, zwłaszcza jeśli ktoś przepada za takim graniem. W „Doom” jest coś z nu metalu, industrial, sporo elektroniki i tutaj można wpaść w konsternacja, z czym mamy właściwie do czynienia. W „Fight” mamy nieco więcej metalu i więcej progresywności, ale to jeszcze nie jest coś co rzuca na kolana. Epicki chórki gregoriańskie, wymieszanie heavy metalu i progresywnego rocka usłyszymy w „Last Call”.Do mnie przemawia najbardziej agresywniejsze oblicze zespołu, gdzie słychać więcej heavy metalu i takiego kopa, którego mi brakuje przez większość część płyty. Przykładem tego charakteru jest „Horse” czy progresywny „Venice” z pewnymi cechami Deep Purple czy Dream Theater. Zespół jednak mimo tych cech, jest czymś innym i jego styl nie jest tak łatwo określić. To coś innego, może mało zrozumiałe, może i ciężkie do przetrawienia, ale to jest właśnie Cyrax. Każdy kto gustuje w bardziej wyszukanym graniu, czy w progresywnym metalu, ten z pewnością znajdzie tutaj coś dla siebie. Pozostała cześć słuchaczy, raczej może sobie darować przygodę z tym zespołem. Brawo dla zespołu za ciekawe podejście do tematu i spróbowanie czegoś nowego.

Ocena: 2.5/10

poniedziałek, 22 września 2014

ASTRAL DOORS - Evil is Forever (2005)




Logiczną decyzją było w przypadku szwedzkiego Astral Doors nagranie kolejnego albumu  w stylu Dio, kontynuując w najlepsze to co niegdyś robił Ronnie James Dio. Kiedy ma się takie atuty jak Nils Patrik w roli wokalisty i umiejętność tworzenia kompozycji na miarę tych kreowanych przez Dio to nic dziwnego, że chce się budować na tym swój fundament, swój własny styl. Astral Doors nie postanowił psuć swojego wizerunku ani zaprzepaścić sukcesu debiutu, więc nagrał album identyczny co „Of The son and the father”, z tym że „Evil is Forever” jest jednym z ich najlepszych wydawnictw. Z czego to wynika? Bo przecież nie ze zmian stylistycznych czy personalnych.

Astral Doors trzyma się kurczowo swoich ram muzycznych określonych na pierwszym albumie. Grają w dalszym ciągu heavy metal lat 80, przesiąknięty hard rockiem lat 70, a wszystko z myślą o fanach Dio, Rainbow i Black Sabbath ery Tonego Martina. To nie jest wadą, lecz zaletą, bo nie wielu tak gra i na takim poziomie. Duch Dio znów ożył i to w najlepszy sposób. Stylistycznie nie uświadczymy większych różnic. Choć zespół jakby pewniej kroczy obraną ścieżką, bardziej zaskakuje, nie boi się użyć odważniejszych motywów, zaryzykować stawiając na dłuższe kompozycje, czy też pójść w nieco inne rejony. Balladowy wstęp w „Lionheart” to przykład rozwoju kapeli. Nie starają się tkwić w miejscu i grać w kółko tego samego. Tak szybko jak w „Bride of Christ” zespół jeszcze nie grał i momentami ociera się to power metalowe granie. Jest szybko, melodyjnie, ale też w końcu mamy rasowy przebój, który od razu zapada w pamięci, bez dłuższego maltretowania płyty. Znakomity otwieracz, który uchyla nam kilka tajemnic. Przede wszystkim, zespół nie zdradził swojego stylu i zagłębił się w twórczość Dio, jednocześnie dając coś od siebie. Astral Doors na tym albumie jest bardziej dojrzały i każdy utwór jest starannie opracowany, przemyślany i dopasowany. Nie ma tutaj miejsca na pomyłki. Hard rockowy „Time To rock” to przykład, że można zabrać z Rainbow i Dio, jednocześnie nie stając się małowartościowym plagiatem. Utwór może nie porwie was dynamiką czy ostrym riffem, ale z pewnością skusi was swoją lekkością i rytmicznością. Piękny, nostalgiczny, wręcz taki romantyczny klimat można uchwycić w bardziej złożonym „Evil is Forever”, który w początkowej fazie przypomina nam lata 70 i Deep Purple. Znakomicie zespół odnajduje się w energicznych kompozycjach, w których zawierają element power metalu i to właśnie taki „Pull The break” czy melodyjny „The Flame” to prawdziwe petardy i siła tego zespołu. Jest czas na spokój, czas na szybkość i czas na epickość i mroczny klimat. Astral Doors odważył się przekroczyć czas utwory liczący 5 minut i w „Path To Delirium” zabrał nas na 7 minutową wycieczkę w mroczne rejony Black Sabbath z czasów „Headless Cross” czy „Tyr”.

Nie łatwo jest nagrać drugi podobny album do debiutu, nie zmieniając jego zalety, jego cechy, nie zmieniając stylu ani poziomu owej muzyki. Rzadko kiedy to się udaje, jednak Astral Doors podobał i w moim odczuciu nagrał album bardziej dojrzały, bardziej przemyślany i bardziej przebojowy. Astral Doors rośnie w siłę z każdym krążkiem, wszystko w imię chwały heavy metalu i Dio.

Ocena: 9/10

sobota, 20 września 2014

JOHN STEEL - Freedom (2014)

Pewnie się zastanawiacie co tam porabia były wokalista Iron maiden, a mianowicie Blaze Bayley. Ostatni jego dobry album solowy ukazał się w 2010r i od tamtego czasu nic ciekawego wokalista nie wydał. Mam nawet wrażenie się wypalił i z toczył niczym inny były wokalista Iron Maiden – Paul Di Anno. Mamy rok 2014 i o dziwo Blaze wystąpił gościnnie na debiutanckim albumie bułgarskiego zespołu John Steel. Album zwie się „Freedom” i przykuwa uwagę klimatyczną okładką, na której widnieje logo Blaze'a. To już daje sygnał, że Blazea jest całkiem sporo na tej płycie i faktycznie tak jest. Bułgarska formacja gra od 2007r i to potwierdza że jakieś doświadczenie muzyczne jest. Zostaje tylko kwestia samego materiału i tego co dostaje na albumie „Freedom”. Muzycznie nie odbiega to od tego co gra Blaze Bayley. Tradycyjny heavy metal, pełen ostrych riffów, urozmaiconych temp począwszy od tych wolniejszych po szybsze. Nie ma tutaj kombinowania, ani nic nowego, to typowy i oklepany heavy metal. Nie ma się co oszukiwać, muzyka nie jest wysokich lotów, ale i tak jest lepiej niż na ostatnich płytach Blaze'a. Jego wokal jest agresywniejszy i mocniejszy niż na „King of Metal”. Co więcej gitarzyści Ivan i Victor tworzą odpowiednie tło pod wokal Blaze'a. Słychać kawał solidnego grania, pomimo że nie grzeszą wyszkoleniem technicznym czy pomysłowością. Trochę tego brakuje, bo wtedy i płyta zyskała by porządnego kopa. Utwór „Freedom” to prosty heavy metal, taki oklepany, ale słucha się tego dość przyjemnie, zwłaszcza że Blaze'a niczego ostatnio nie nagrał, co byłoby godne uwagi. „Change” ukazuje melodyjne oblicze zespołu i tutaj można poczuć potencjał jaki drzemie w zespole. W „The crow” mamy z kleoi mroczniejszy klimat i znacznie cięższy podkład. To jest to co najbardziej pasuje do wokalu Blaze'a. Nie zabrakło też wolniejszych kawałków i „The Voice of Sorrow” można nawet uznać za swego rodzaju balladę. Taki spokojniejszy utwór w rockowej tonacji. Bardzo dobrze wypada agresywniejszy „Nightmare” i chwytliwy „Evil sky”. Jeszcze jest „Angel” i „Leviathan Rises” z Dillanem Arnaudovem na wokalu , ale nie robią takiego wrażenia jak kawałki z Blazem. Nie jest to złe, ale czuje nie dosyt, bo mogło być to znacznie mocniejsze granie. Jest to solidna porcja heavy metalu i pomimo takich wad jak brak killerów czy wykorzystanie oklepanych motywów to i tak płyta ciekawsza niż ostatnie dokonania pana Blaze'a. Warto obczaić co porabia były wokalista Iron Maiden.

Ocena: 6.5/10

ELVENSTORM - Blood leads to Glory (2014)

Krew, pot i dobra taktyka prowadzi do zwycięstwa, do prawdziwej glorii i chwały. Francuski zespół o nazwie Elvenstorm od 2008 roku solidnie pracował na swój sukces, na te znakomite wyniki. Debiut z 2011r „Of Rage And War” namieszał troszkę w heavy metalowym światku. Zespół od razu zyskał popularność i wyróżnili się tym, że są jednym z tych nielicznych heavy metalowych zespołów, gdzie funkcję wokalisty pełni kobieta. W latach 80 było to na porządku dziennym, co potwierdzały takie kapele jak Hellion, Chastain, czy Warlock. Dzisiaj już trudno o takie kapele, ale jak się dobrze poszuka to można znaleźć kilka jakże znakomitych zespołów. Elvenstorm jest jednym z nich. Wrócili z nowym albumem zatytułowanym „ Blood Leads to Glory”i lepiej nie można było dobrać tytułu. Tak krew i wysiłek całego zespołu doprowadził do sukcesu.

O nowym albumie można mówić jako hołd dla starych kapel z lat 80, mieszankę heavy/speed/power metalu utrzymanego w stylu Stormwarrior, Running Wild, Lonewolf, czy White Skull. Choć często spotkamy się z etykietą drugiego Crystal Viper. Jakbyśmy nie nazwali nowego albumu, to trzeba jedno przyznać, jest to jeden z najlepszych albumów z taką muzyką jaki ukazał się w tym roku. Soczyste, wręcz perfekcyjne brzmienie osadzone w niemieckim klimacie i w sumie to nas nie powinno dziwić, w końcu tym zajęli się Piet Sielck i Lars Ramcke. To już zapewnia jakiś poziom muzyczny tego wydawnictwa. Co ciekawe, płyta nie brzmi jak Iron Savior, co jest plusem zwłaszcza w przypadku charakterystycznego ustawienia brzmienia przez Pieta. Tym razem udało się uniknąć tego. Brzmienie można porównać do dwóch pierwszych płyt Stormwarrior. W sumie ta cecha dotyczy się riffów, solówek, konstrukcji utworów. Sporo w tym starego Stormwarrior, co z pewnością ucieszy tych co się zawiedli „Thunder & steele”.Kolejnym zespołem który mocna przemawia w muzyce Elvenstorm to oczywiście Crystal Viper. Nic też dziwnego, że nawet gościnnie pojawiła się Marta Gabriel. Jej wkład w „Mistress from Hell” jest słyszalny i to też składa się na to, że jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. To wszystko sprowadza się do tego, że mamy też wpływy Running Wild. Francuzi się z tym wcale nie kryją i sprawia im to wielką frajdę. Znakomicie to podkreślają w szybszym „Black Hordes” , w „Fallen One”, który jest osadzony w „Port Royal” czy „Death or Glory” czy w klimatycznym „Sirens of Death”. Album brzmi klasycznie i bardzo w stylu lat 80. Otwarcie instrumentalnym intrem w postaci „Sanguis ad gloriam” to tylko potwierdza. Styl i układ melodyjny to taki miks Crystal Viper i Running Wild. Wraz z wejściem „Reign in Glory” wszystko staje się jasne i od razu można wytoczyć inną tezę. Zespół jest tutaj bardziej dojrzały, bardziej doświadczony i wie jak podejść do tematu żeby nie robić jakiś głupich błędów. Jest energia, radość z grania, jest hołd dla lat 80 i wielkich kapel. Z tego wszystkiego najbardziej zachwyca wykonanie, sposób w jaki zespół gra, no i sama pomysłowość. Gdyby nie ten ostatni czynnik, to z pewnością album by się nużył i nie byłby taki energiczny i zapadający w pamięci. „Werewolves of the East” brzmi jak kawałek wyjęty z płyty Lonewolf, ale to też potwierdza w jakiej formie jest Elvenstorm. Właściwie muzycy są tutaj bez błędni. Najbardziej imponuje gitarzysta Michael, który w każdym utworze daje popis swoich umiejętności i jest czym się zachwycać. Złożone solówki, ostre, żywiołowe riffy i sporo szaleństwa. To musi się podobać. Fani Crystal Viper powinni szczególną uwagę zwrócić, na stonowany i bardzo melodyjny „Temple of the Sun”. Elvenstorm na pewno nie przebija Crystal Viper wokalnie, bo Laura to nie Marta i nie ma takiego ostrego głosu. Jej wokal jest czysty, techniczny i na swój sposób specyficzny. Może być to nawet przeszkoda dla niektórych. Dalej mamy „Ruler of the Night”, który wybija się na tle innych znakomitą solówką i ciekawym motywem w środkowej części. Oczywiście piękna okładka przesiąknięta rycerskim klimatem i epickim charakterem została tutaj zastosowana nie bez powodu. Znakomicie odzwierciedla to co mamy w marszowym „Where Angels Dare to Die” , który nawiązuje do muzyki Manowar. Elvenstorm znakomicie odnajduje się w graniu heavy/speed/power metalu, zwłaszcza w tym osadzonym w latach 80 i nic dziwnego że postanowili jakoś to udowodnić na koniec płyty. Dobrym rozwiązaniem okazało się wstawienie covera Savage Grace, który przecież jest kultowym zespołem obracających się w rejonach speed metalu. „Into The Storm” to znakomity kawałek, który potwierdza geniusz zespołu.

Cel osiągnięty. Elvenstorm nagrał perfekcyjny album, który oddaje piękno heavy/speed/power metalu i muzyki lat 80. Każdy kto gustuje w Crystal Viper, Running Wild, Hellion, Warlock, Lonewolf, czy Stormwarrior będzie zachwycony tym albumem. Właśnie narodziła nam się nowa gwiazda heavy/speed metalu. Czekamy na więcej.

Ocena: 10/10

ASTRAL DOORS - Of the son and the Father (2003)



Nagrać wtórny materiał, który do bólu przypomina pierwowzór to żadna sztuka. Bo w końcu wykorzystujemy styl i sposób grania taki jaki został przed laty opracowany przez innych muzyków, a naszym zadaniem zostaje stworzenie kompozycji i zagrania tego z pasją, jakby pochodziło od samych muzyków na których się wzorujemy. Ta pierwsza sztuka jest łatwa do osiągnięcia i nie wymaga większego wkładu ze strony zaczynającego zespołu. Prawdziwa sztuka zaczyna się kiedy bazując na czyimś stylu chce stworzyć coś własnego, coś równie genialnego. Odtworzyć erę Dio, muzykę tego wielkiego wokalisty to mogłoby się wydawać rzucenie się na głęboką wodę. Nie wszystkim udało się przypomnieć nam tamte czasy i wielu poległo. Problem tkwił głównie w komponowaniu i osobie wokalisty. Wiadomo Ronnie był tylko jeden. Ale szwedzki band o nazwie Astral Doors okazał się jedynym zespołem, który wie jak odtworzyć muzykę Dio i co ciekawe nawet nie odczujemy różnic pod względem wokalu. Powstali w 2002 roku i już w 2003 ukazał się „Of the son and father”.

Nikt przed nimi, ani po nich nie odważył się zmierzyć z twórczością Dio. Może jego kompozycje z czasów „Holy Diver” czy „Last in Line” tnie były skomplikowane i trudne do odtworzenia, ale wymagały pomysłowości, wymagały tego pazura i najważniejsze, wokal. Bez agresywnego, mrocznego i głębokiego wokalu daleko się nie zajdzie. Astral Doors ma to wszystko co potrzeba i choć nie zależy im na oryginalności, kierując się miłością do heavy metalu lat 80 wykreowanego przez Dio, Rainbow czy Black Sabbath z ery Tonego Martina to jednak wiedzą jak to wykorzystać na ich korzyść. Sposób tworzenia melodii, kreowania motywów, budowania klimatu nasuwa stare dobre lata Dio. Martin Hanglund i Joachim Nordlund postarali się by brzmiało to autentycznie, jakby wyszło od samego Ronniego.  Brzmi to autentycznie i świeżo, nie ma mowy o nudzie ani też o sterylności. Udało się uciec od sztuczności i nachalności.  Debiut Astral Doors to badanie czy fani są jeszcze głodni na taki klasyczny heavy metal zakorzeniony w latach 80. Gwiazdą tutaj jest bez wątpienia Nils Patrik Johannson, który brzmi jak brat bliźniak Dio. Ta sama charyzma, mrok, styl, maniera, nawet technicznie obaj panowie brzmią podobnie. Najlepszy i właściwie jedyny jego godny następca. Co ciekawe zespół postawił na krótkie utwory i to można uznać za zaletę. Zaczyna się dynamicznie bo od szybkiego „Cloudbreaker” i to taka miła mieszanka Rainbow i Dio. Klawisze może nieco schowane, ale odgrywają znaczącą rolę. Solówki są tutaj wręcz zjawiskowe. Proste, zagrane z pasją, polotem i podobać mogą się te pojedynki gitarzystów. Materiałem na dłuższą kompozycją był „Of the Son and the Father”. To taki stonowany i epicki kawałek na miarę „Heaven and Hell”. Nie uświadczymy tutaj słodkich refrenów, czy do bólu chwytliwych, słodkich melodii, bo nie o tutaj chodzi, ma być prosto i szczerze, ma to być hołd dla Dio. W „Hungry People” słychać echa „We Rock”, ale kompozycja troszkę ospała i momentami nieco drażni. Nie zabrakło elementów bardziej hard rockowych, a przykładem tego jest „Slay the Dragon”, który bardziej osadzony jest w stylizacji Deep Purple czy Rainbow. W końcu Joakim Roberg  jest bardziej wyrazisty i jest bardziej zauważalny. Jeden z najlepszych kawałków na płycie, które nie jest typową kalką twórczości Dio. Miłym zaskoczeniem jest „Ocean of Sand”, w którym zespół zabiera nas w rejony muzyczne określane neoklasycznym metalem, słychać to choćby za sprawą głównego motywu gitarowego. Kolejny raz też można wyłapać wzorce zaczerpnięte z Rainbow. Jeden z najszybszych i zarazem najlepszych kawałków Astral Doors na tym albumie. Tak samo można napisać o rozpędzonym „Burn down the wheel”. Zespół znakomicie się bawi i nie popada w rutynę, ani nie przestaje nas zaskakiwać. Radość słychać w pogodnym „Night Of The Witch”, zaś „Rainbow in Your Mind” wykazuje cechy hard rocka lat 70 i to nie są typowe, rasowe kawałki w stylu Dio, co też cieszy. Był człowiek na srebrnej górze, to teraz jest człowiek na skale. „Man on the rock” to oklepany motyw i znajomo brzmiący refren, ale to właśnie cieszy fanów starego heavy metalu.

Tyle lat wyczekiwano zespołu, który podejmie się tematu twórczości Dio, który będzie kontynuował tą właśnie ideologię heavy metalu z lat 80. Brzmi to o tyle świeżo, bowiem takich formacji jak Astral Doors nie ma za dużo no i nie każdy może się pochwalić wokalistą, który śpiewa jak sam Dio. Znakomity debiut, który otwarł Szwedom drzwi na świat.

Ocena: 8.5/10