sobota, 31 października 2015

DEF LEPPARD - Def Leppard (2015)

Moja przygoda z heavy metalem zaczęła się w sumie od kapel pokroju Rainbow, Iron Maiden, Ac/Dc czy właśnie Def Leppard. Ci ostatni to jeden z najbardziej znanych brytyjskich bandów, które grają hard rocka w nieco popowej odmianie. Historia kapeli jest bogata i pełna różnych zawirowań. Kapela powstała w 1977 w miejscowości Sheffield i na równi z takimi kapelami jak Saxon, Angel Witch czy Iron Maiden reprezentował NWOBHM. Szybko jednak Def Leppard obrał kierunek hard rocka, potem z czasem poszedł w pop rock. Jakby nie patrzeć na ich osiągnięcia i wpadki to są wielkim i znanym zespołem, który właściwie nic nie musi udowadniać. Najgorsze jest to że zespół dawno nie wydał dobrego albumu. Ostatni klasyczny album, który uwielbiany jest przez fanów to był „Adrenalize” z 1992 . Potem jakimś krzykiem starego Def Leppard był „Euphoria”. Tak potem zespół popadł co raz bardziej obniżał loty. W 2008 r ukazał się średni „Songs from the Sparkle Lounge”, który miał pewne przebłyski. Od tamtego czasu minęło 7 lat. Zespół ruszał w trasy koncertowe odświeżając klasyki i można było czuć że to dobrze nastroi Def Leppard. Zespół przystąpił do nagrywania nowego materiału i zaczęto mówić że zespół nagrał najlepszy album od czasów „Hysteria”. Czy rzeczywiście „Def Leppard” bo tak nosi nowy album Brytyjczyków taki jest?

Zapowiedzi i szum wokół płyty był naprawdę imponujący i to od samego początku. Dawno nie było dobrego albumu Def Leppard to raz, a dwa że zespół miał długą przerwę. To sprawiło, że fani poczuli głód na muzykę Brytyjczyków. Zespół wiedział jak podejść fanów i słuchaczy. Udostępnili światu okładkę, która wygląda wyjątkowo klasycznie. Potem przyszedł czas na singiel w postaci „Let's Go”. Utwór faktycznie potwierdza to, że kapela jest w formie i nawiązuje do czasów „Hysteria”. Znów słychać gitary, moc, zadziorność z pierwszych płyt. Jasne jest nutka komercji, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kawałek jest bardzo chwytliwy i zapada w pamięci. To jest ten klasyczny Def Leppard. Hard rock pełną gębą, mocny riff, ciekawe solówki, typowa oklepana perkusja, no i Elliot, który mimo swego wieku wciąż dobrze brzmi. Utwór ma stylizację trochę w stylu „Pour some sugar on me”. Bardzo dobrze zaprezentował znacznie mocniejszy „Dangerous”, który również na myśl przywołuje klasyczny Def Leppard. Nasuwa się na myśl od razu taki „Highn Dry”. Phill Collen i Vivian Cambell pokazuje się z lepszej strony i słychać że stać ich jeszcze na coś w starym stylu. Szkoda tylko, że to co zespół udostępnił okazało się jednocześnie najlepszymi kawałkami na płycie. Co działo na plus to z pewnością że zespół brzmi na nowym albumie bardziej klasycznie, ale nie boi się próbować nowych rzeczy. Słychać to w nieco komercyjnym, przesiąkniętym Queen czy Ac/Dc - „Man Enough”. Prosty nieco popowy kawałek, który mimo swojego stylu zapada w pamięci, a to już coś. Dalej mamy rockowy i nieco miałki „We Belong”, który ma bardziej balladową formę. To już lepiej posłuchać nieco szybszego „Invicible”. Problem z tym kawałkiem jest taki, że też brzmi bardzo komercyjnie i spokojnie nadałby się do radia. Najlepsze jest to, że mimo tych uwag, mimo tego że słychać popowy feeling, to i tak zespół dawno nie brzmiał tak rockowo i tak klasycznie. Na pewno bije to ostatnie dokonania zespołu. Jeszcze więcej rocka i popu mamy w „Sea of Love”. Jasne nie jest to metal ani porządny hard rock, ale słucha się tego całkiem dobrze, a to już jakiś progres jeśli chodzi o muzykę Def Leppard. Wypełniaczem jest tutaj bez wątpienia „Energized”, który jakoś nie pasuje do reszty. Kolejnym takim klasycznym hitem jest „Broke;n Brokenhearted”. Jest energia, jest pazur, jest przebojowy charakter, a to sprawia że kawałek sporo zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Ballada „Last Dance” niestety nie wypaliła i nie złapała za serce, a szkoda. To była kiedyś broń zespołu i dzięki temu też stali się sławni. Do grona udanych kawałków trzeba też wrzucić mocniejszy „Wings of an Angel”. To jest kolejny utwór który kipi energią i ma w sobie trochę mocy i ducha starych płyt. Szkoda że całość zamyka słaby „Blind Faith”.

7 lat czekania i dużo szumu o nie wiadomo co. Zespół narobił smaka na wielki album, na wielki powrót. Jasne słychać pewien wzrost formy, słychać że chcieli nagrać coś dobrego, coś na czasie i coś w swoim stylu. Jest progres, jest kilka dobrych kawałków i hitów, które zabierają nas do ery „Hysteria”, ale są też kawałki które tylko zapychają album. W sumie nieco się zawiodłem, bo liczyłem na album wypchany kawałkami w stylu „Let's Go”. Niestety tak się nie stało. Albumw zbudzi kontrowersję, znajdzie swoich zwolenników. Choć nie jest to ich najlepsze dzieło, to i tak wszystko wskazuje że jest to faktycznie najlepszy album od czasów „Adrenalize” czy „Hysteria”, tak więc trudno się nie zgodzić z samymi muzykami. Mam nadzieję że kolejny album powstanie szybciej i że będzie w stylu „Dangerous”, a wtedy wszelkie grzechy zostaną odpuszczone.

Ocena: 6/10

LADY BEAST - II (2015)

Młode zespoły heavy metalowe nie mają dzisiaj lekko, zwłaszcza jeśli chcą zadebiutować przed większą publiką. Rządzi technika, agresja, szukanie nowych bodźców, dlatego co raz ciężej błysnąć z klasycznym graniem heavy/speed metalowym, zwłaszcza że ostatnio zrodziło się wiele podobnych kapel i właściwie są to kolejne klony Iron maiden, czy Judas Priest. Trzeba nie lada talentu i pomysłu by wybić się, zwłaszcza że już wiele zostało powiedziane w tym temacie. Jednym z ciekawszych debiutów w roku 2015 jest bez wątpienia Lady Beast. Młoda amerykańska formacja heavy/speed ,metalowa, która chce się stać drugi Savage Master, Warlock czy Chastain i trzeba przyznać, że mają dobre predyspozycje. Potwierdza to oczywiście ich świeży i dynamiczny debiutancki album „II”.

Nazwa nie sugeruje drugiego albumu, no chyba że pod uwagę weźmiemy mini albumu z 2012 r. Kapela ma swoje auty i nie boi się ich wykorzystać. Jednym z nich jest całkiem sympatyczna wokalistka Deborah Levine. Ma specyficzny głos, ale dzięki niej całość jest mocno osadzono w klimatach lat 80. Już patrząc na okładkę to już można poczuć się jak w tamtych czasach. Wszystko zostało dobrze opracowane i to zdaje egzamin. Łatwo wciągnąć się w świat Lady Beast i znów posmakować heavy metalu lat 80 nie skażonego agresją czy techniką, nowoczesnością. Jasne jest to proste i nie zobowiązujące granie, ale radość z słuchania tego jest ogromna. Zaczyna się old schoolowo bo od melodyjnego i urozmaiconego „Heavy Metal Destiny”, który utrzymany jest w stylizacji starego iron Maiden czy Judas Priest. Co od razu wyróżnia się to szybka i żywiołowa sekcja rytmiczna, a także zgrany duet gitarzystów. Może i Chris czy Andy nie tworzą niczego nowego ani ponadczasowego, ale brzmi to jak powinno. Jest radość z grania, jest chemia, jest nastawienie na przebojowość i chwytliwość i to się sprawdza. Nieco agresywniejszy i toporniejszy jest „We are the witches”. Więcej speed metalu i szybszego grania mamy w rozpędzonym „Bind the Runes”. Kawałek wyróżnia się pomysłowym riffem, rytmicznymi zwrotkami i taką lekkością. Zespołowi dość łatwo przychodzi tworzenie hitów, a to już spory plus. Dzięki temu tak łatwo o nich nie zapomnimy. Jednym z takich najlepszych przebojów na płycie jest maidenowy „Heroes of our Time” w którym zespół pokazuje pazur i na co ich tak naprawdę stać. Czuć moc w tym kawałku i on najlepiej pokazuje potencjał jaki drzemie w kapeli. Wystarczy wsłuchać w rozbudowane i przemyślane solówki które są zagrane z polotem i taką miłością do heavy metalu lat 80. „Frost Giants Daughter” to kolejny energiczny kawałek, pełen szaleństwa i hard rockowego feelingu. Na płycie pojawia się wiele ciekawych i zaskakujących motywów i zespół imponuje pomysłowością. Znakomicie ta cecha przejawia się w „Lose To Win” czy w zamykającym „Banshee”, który ma właśnie coś z starego Warlock czy Chastain.

Klasyczne brzmienie, klimatyczna, ręcznie narysowana okładka utrzymana w klimatach lat 80 i wreszcie sam zespół który próbuje zabrać nas w podróż do przeszłości kiedy sławą cieszyły się takie kapele jak Warlock, Chastain czy Hellion. Niby nic odkrywczego, bo przecież jest taki Savage Master czy Christian Mistress, ale z pewnością Lady Beast odnajdzie się w metalowym światku i jeszcze nie raz o nich usłyszmy. Na daną chwilą „II” to jeden z najciekawszych debiutów roku 2015.

Ocena: 8/10

piątek, 30 października 2015

BLAZON STONE - No Sign of Glory (2015)

Zastanawiałem się jak będą wyglądać dalsze losy bocznego projektu lidera Rocka Rollas o nazwie Blazon Stone. W końcu Cederick Forsberg ma na głowie nie tylko Blazon Stone i jego głównym zespołem jest Rocka Rollas, a ostatnio jeszcze doszedł Breitehold. Byłem ciekaw czy wystarczy pomysłów na kolejny album Blazon stone, czy uda się utrzymać taki poziom jak na debiucie.  Blazon Stone od samego początku wygląda jak projekt muzyczny będący hołdem dla starego Running Wild, dla klasycznego pirackiego metalu, który mieliśmy okazję poznać na płytach RW pokroju „Death Or Glory” czy „Port Royal” . Pytanie jakie od razu zrodziło się przy debiucie czy Blazon Stone to projekt na jedną płytę czy raczej na dłużej. „No Sign of Glory” pokazuje że to dopiero początek historii Blazon Stone i raczej na dwóch płytach się nie skończy. Jak wypada najnowsze dzieło Blazon stone?

Ciekawym zjawiskiem jest to, że nowy album Blazon Stone ma premierę w tym samym okresie co dwa inne albumy nagrane przez Ceda. Rocka Rollas i Breitenhold również mają premiery swoich nowych albumów i miło widzieć że Ced ma tyle pomysłów i stać go na taki luksus.  Jednak można było zwątpić w to co dostaniemy, czy muzyka będzie równie świetna co na debiucie. Styl został ten sam, dalej Ced serwuje nam stary, dobry Running Wild z lat 80. Dalej to on jest odpowiedzialny za instrumentarium, za pomysły, choć przy komponowaniu  Polak Jan Paweł, zaś przy „A traitor amongst Us”  Mina Walkure. Ced często zmienia osoby do współpracy i tym razem nie było inaczej. Do projektu został zaproszony Georgi Paychev, który jest odpowiedzialny za partie wokalne. Trzeba przyznać, że poradził sobie znakomicie, jednocześnie oddając charakter Rock’n Rolfa i Running Wild. Śpiewa zadziornie i z takim pirackim zacięciem co może się podobać. Brzmienie jak i inne aspekty tego albumu są dopracowane i właściwie zadbano o każdy szczegół. Okładka tak jak w przypadku debiutu jest klimatyczna i utrzymana w klimacie płyt Running Wild. Jednak  do rzeczy, materiał podobnie jak na debiucie jest zwarty i treściwy, nie brakuje dobrych melodii i hitów na miarę starego Running wild. Zaczyna się od intra w stylu Running Wild i „Declaration of War” to melodyjne intro, które wprowadza nas do świata starego Running Wild i o to chodziło. Potem atakuje nas szybki „Fire The Cannons” i to jest prawdziwa petarda, która ma niezłą energią i ciekawe popisy gitarowe. Sam klimat i konstrukcja ma coś z „Pile of Skulls” czy „Blazon Stone”. Klasyczny Running Wild w najlepszym wydaniu. Dalej mamy nieco bardziej rozbudowany „A traitor amongst Us”, który bliżej ma do czasów „Black Hand Inn” i dzieje się tutaj naprawdę sporo. Mamy liczne przejścia, zmiany temp i motywów.  Ten utwór poniekąd promował też album i w sumie nic dziwnego, bo jest to naprawdę świetny kawałek, który od razu daje do zrozumienia co gra Blazon Stone i kto był ich mentorem. „No return from Hell”  ma nieco ostrzejszy riff, lekką nutkę toporności i tutaj można mówić o początkach Running Wild.  Na pewno co wyróżnia ten utwór to niezwykle szybko zapadający w ucho refren i jakże atrakcyjne solówki Ceda. Nie pierwszy raz pokazuje, że ma ciekaw pomysły i potrafi je wprowadzić w życie.  Running Wild nagrał „Bloody Island” a Blazon Stone nagrał „Bloody Gold” i to jest kolejny wielki hit, który pokazuje potencjał Ceda i jego umiejętność odtworzenia złotego okresu Running Wild. Jednym z najmocniejszych kawałków jakie Ced stworzył jest  „Fight or be Dead”. Jasne nic nowego, jasne że kalka Running Wild, ale Ced tutaj pokazuje jaki wpływ na niego miał ten zespół i potwierdza tylko, że jest specem od odtworzenia najlepszego okresu Running Wild. W tym utworze mamy wszystko to co składy się na styl wykreowany przez Rock;n rolfa, mamy piracki refren, mamy atrakcyjne popisy gitarowe Ceda i w sumie jest to kolejny świetny przebój.  Co na pewno by się przydało jakieś zwolnienie, może urozmaicenie, bo co niektórym może się to wszystko zlać jedną całość, co nigdy nie jest efektem do zaakceptowania. W sumie każdy utwór jest podobny do siebie, ale czy to źle kiedy zespół serwuje nam takie petardy jak „Beasts of War” czy „Stranded and Exiled”.  Jeśli chodzi o stylistykę czy konwencję to na wyróżnienie bez wątpienia zasługuje marszowy „No sign of Glory”. Jest to bardziej rozbudowany utwór, który nastawiony jest na ukazanie klimatu pirackiego, epickości i talentu Ceda. Nie ma słabych kompozycji  i to było do przewidzenia.

Nie często się spotyka tak utalentowanego muzyka jak Ced, który potrafi nie tylko spełniać się jako lider Rocka Rollas, ale również w swoich pobocznych projektach muzycznych jak Breitenhold czy właśnie Blazon Stone. Nie tylko nagrywa kolejne albumy, które odnoszą sukcesy, nie tylko tworzy co raz więcej muzyki, gdzie nie jeden artysta wysiada przy normalnym tempie, to jeszcze w dodatku nagrywa takie perełki jak „No sign of Glory”. To jest album pełen cytatów, odesłań do twórczości Running wild, ale przecież taki był cel . Właśnie po to powstał Blazon Stone.  Miał być jedynym słusznym zespołem, który przejmie spuściznę po Running Wild i będzie kontynuował ich misję. Cel został osiągnięty, a my fani Running Wild jesteśmy w pełni zadowoleni. To jest właśnie znak glorii i chwały Ceda i Blazon Stone.


Ocena: 9.5/10

środa, 28 października 2015

CAGE - Ancient Evil (2015)



Co przyniosło sukces Cage? Który album przyniósł im spory rozgłos? Tutaj nie podlega wątpliwości, że „Hell destroyer”, będący swego rodzaju kopią „Painkiller” Judas Priest. Zresztą Sean Peck przy każdej możliwej okazji mówił o tym jaki wpływ wywarł na niego Rob Halfor czy King Diamond. W tamtym czasie tj 2007 r udało się stworzyć dzieło, które pokazało że koncept album nie zawsze musi być nudny i pozbawiony agresji. Amerykańska formacja od 1992 r dzielnie budowało swoje imperium i dość szybko udało im się uzyskać wysokie miejsce w power metalowym światku. Mówi się o nich „amerykańscy królowie power metalu” i coś w tym jest. Ostatni album ukazał się w 2011 r i muszę przyznać, że „Supremacy of Steel” był jednym z najlepszych wydawnictw Cage. Lider grupy stworzył w międzyczasie super grupę Death Dealer i nie dawno doszedł jeszcze Shermann/Denner. O samym zespole Cage było cicho, ale kiedy świat obeszła wieść że zebrano nowy skład to niektórzy zaczęli wątpić czy to jeszcze będzie ten sam zespół. Ze starego składu pozostał gitarzysta Garcia i oczywiście Sean Peck. W efekcie po 4 latach udało się wydać w końcu nowy album. „Ancient Evil” ma być czymś na miarę „Hell Destroyer”, tylko w klimacie grozy.

Sean Peck tym razem postanowił pójść na całość. Napisał nie tylko historię pod sam album, ale pokusił się napisać również horror, który zostanie również wydany w formie książki . Zarówno książka jak i album mają opowiadać historię osadzoną w 1869 i głównym bohaterem jest Elliot Worington, w którego wciela się znakomicie Blaze Bayley. Słychać, że dobrym jest również aktorem. Wszystko zbliżone jest do opowieści H.P Lovecrafta, co mnie niezmiernie cieszy jako fana jego powieści. To tylko niezbity dowód na to, że Sean jest pod wpływem płyt Kinga Diamonda i albumów typu „Abigail” i „Them”. W końcu Sean postanowił stworzyć własny koncept album osadzony w klimacie grozy. Tak więc mamy coś nowego jeśli chodzi o same podejście do utworów, sama konstrukcja i rozkład przypomina nam „Hell Destroyer”. Również muzycznie te dwa albumy są bardzo podobne. Nie znajdziemy tutaj niczego nowego. Dalej Sean śpiewa ostro i nie szczędzi swoich pisków, które niektórych mogą irytować. Nowa sekcja rytmiczna na pewno dodaje pewnej świeżości i nie brakuje im energii i zaangażowania. Technicznie też niczego im nie brakuje. W sferze gitar na pewno zapanował ład i często sięgają po prostsze motywy co cieszy. Każdy kto lubi poprzednie albumy Cage czy też Judas Priest ten będzie zadowolony solówkami, riffami i wszystkimi popisami gitarowymi, które są na wysokim poziomie. Casey Trask może nie wpłynął jakoś na zmianę stylu i właściwie dostajemy to co na poprzednich albumach z tym że wszystko jakby nieco prostsze i nastawione na łatwe i zapadające motywy. Obaj gitarzyści rozumieją się i nadają na tych samych falach co dało w efekcie solidny album. Wszystko pięknie, tylko w tym wszystkim zabrakło tak naprawdę killerów, które zasługują na rozgłos. Całość ma potencjał na coś wyjątkowego, ale to wszystko po świetnym starcie gdzieś znika. Czasy „Hell Destroyer” dobitnie wybrzmiewają w rozpędzonym „Ancient Evil”. To jest Cage do jakiego przywykliśmy. Ostry riff, dynamiczna sekcja rytmiczna, a także sam styl opierający się na twórczości Judas Priest z „Painkiller”. Moim ulubionym kawałkiem z nowej płyty jest prosty i melodyjny „Behind the walls of Newgate”, który ma coś z „i am the king”. Dalej mamy ostrzejszy „The procedure” i tutaj można wyczuć pewne nie dopracowanie i chaotyczne rozplanowanie samej aranżacji. Wokalnie Sean najlepiej wypada w „The Appetite” i to z tego względu że jest mniej pisków i jego popisów. Jest za to rasowe metalowe śpiewanie z pazurem, bez zbędnych krzyków. Jest to również jeden z najciekawszych kawałków na płycie, który porywa swoją prostą formułą. Zespół nigdy nie bał się ocierać o thrash metal i tutaj takim przejawem tego jest „Casandra” czy melodyjny „Blind by Rage”. Bardzo fajnym przerywnikiem jest „Tell Me Everything”, gdzie swój aktorski talent pokazuje Blaze Bayley. Bardzo dobrze wypada też kolejny szybki kawałek w postaci „The Expedition” czy wolniejszy „Beholder”,które oddają w 100 % styl grupy i to co udało im się zbudować przez te wszystkie lata. Troszkę brakuje zaskoczenia, bo na dłuższą metę jest to nieco męczące i brzmi wszystko jakby na jedno kopyto. Pod koniec płyty pojawia się jeszcze killer w postaci „Sinister Six” czy też bardziej rozbudowany „Symphony of Sin”. Na koniec jest jest też „Tommorow Never Come” i to jest najlepszy przykład bezsilności i takiego braku pomysłu na niektóre kompozycje.

Sean Peck rozmienił się na drobne. Kiedyś skupiał się na Cage i przynosiło to dobry efekt. Teraz mamy 3 zespoły i najsłabiej wypada w sumie Cage na tle Death Dealer i Shermann/Denner. Był ciekawy pomysł, odświeżono skład, ale to nie wystarczyło. Nie pomogła historia grozy nasuwająca twórczość Kinga diamonda, muzyka nasuwająca Judas Priest. Niby jest to kawał solidnego heavy/power metalu w amerykańskim stylu, ale brakuje urozmaicenia, zaskoczenia. Nie ma świeżości, ani tez próby nieco podrasowania stylu. Wszystko zostało tak jak było i dodatku źródło mocy się wyczerpało. Mówi się że jest to najlepsze co nagrał Cage do tej pory. Niestety materiał, jakość kompozycji i sam wokal Seana mówi coś całkiem innego. Solidny album Cage i nic ponadto

Ocena: 7/10

MAGNUS KARLSSON'S FREE FALL - Kingdom of Rock (2015)

Co raz modniejsze są różnego rodzaju projekty muzyczne, czy też solowe projekty danych muzyków. Dzięki temu nasi bohaterowie mogą się rozwijać i pokazywać z nieco innej strony. Jednym z takich ciekawszych projektów jakie ostatnio powstały jest solowy projekt uzdolnionego szwedzkiego gitarzysty, a mianowicie Magnusa Karlssona. Znany jest nam bliżej z twórczości Primal fear, czy takich projektów muzycznych jak Kiske/Somerville czy Allen/Lande. W roku 2013 Magnus wydał swój debiutancki album sygnowany jego imieniem i nazwiskiem. „Magnus Karlsson's Free Fall” okazał się naprawdę udanym wydawnictwem, jeśli spojrzeć na inne tego typu projekty muzyczne. Magnus pokazał światu, że można zebrać ciekawych gości i przy tym stworzyć wysokiej klasy materiał, który łączy w sobie takie gatunki jak heavy/power metal, melodyjny metal i muzykę bardziej rockową czy hard rockową. Debiut był solidny i zbierał dobre recenzje, a teraz po dwóch latach mamy drugi album zatytułowany „Kingdom of Rock”.

Jak sam tytuł wskazuje drugi album ma być z założenia królestwem rocka i faktycznie tak jest. Jest bardziej rockowo aniżeli na debiucie. Magnus postawił na klasyczne rozwiązania i to słychać. Momentami ma się wrażenie, że słuchamy płyty Magnum, czy Rainbow. Magnus postawił na nieco lżejsze riffy, na bardziej rockowy feeling. Jest sporo lekkich i nieco komercyjnych melodii, a wszystko utrzymane jest w duchu poprzedniego krążka. Magnus nie szczędzi ciekawych zagrywek i cały czas daje pokaz swoich umiejętności. Nie podlega wątpliwości że to jeden z tych bardzo dobrych gitarzystów, którzy wiele potrafią wydusić z jednego motywu gitarowego, z jednej melodii. Faktycznie dzieje się sporo w kwestii instrumentalnych. Jeżeli spojrzymy na listę gości i to co wyprawiają wokalnie, to też można przyznać kolejny punkt tej płycie. Jorn Lande w takich projektach dobrze się sprawdza i nic dziwnego że „Kingdom of Rock”z jego udziałem to znakomity otwieracz. Jest rockowo, jest podniośle i spokojnie można to podciągnąć pod występy Jorna w Avantasia czy w jego bandzie Jorn. Dalej mamy nieco ostrzejszy ocierający się o melodyjny heavy/power metal „Out of the Dark”. Mamy mocniejszy riff, nieco szybsze tempo i bardzo dobry występ wokalisty The Poodles. Bardzo miło jest też usłyszeć po raz kolejny Joe Lynn Turnera w jakimś projekcie muzycznym. Muzyk nie zasypuje nas swoim materiałem więc cieszą chociaż takie fragmenty jak ten w „No Control”. To kompozycja idealnie napisana pod głos Joe'a. Jest komercyjny wydźwięk, jest nutka starego Rainbow, jest taki romantyczny feeling. W takiej strukturze Joe idealnie się sprawdza. Mimo swoich lat wciąż ma w sobie to coś. „When The Sky Falls” ma coś z Black Sabbath. Stworzono tutaj mroczniejszy klimat, jest też bardziej marszowe tempo i nic dziwnego że wykorzystano tutaj głos Tony'ego Martina. Ten utwór to kolejna taka perełka na płycie. Drugim takim przejawem heavy/power metalu na krążku jest „Angel of the Night”, w którym gościnnie występuje David Readman. Kompozycja jest nieco szybsza i ma w sobie znacznie więcej energii niż poprzednie. Dalej jest nieco progresywny „I am coming forf You”, który zawiera elementy wyjęte z twórczości At vance czy Masterplan. Jeśli miałbym wskazać najciekawszy utwór na płycie to wskazałbym niezwykle melodyjny i przebojowy „Another Life” z Rickiem Altzim na wokalu. Folkowa melodia, która pełni rolę tej głównej jest niezwykle atrakcyjna. Do tego pomysłowo rozegrane partie wokalne czy refren, który idealnie nadaję się do rozgrzania publiczności podczas koncertu. Na płycie jest pełno dobrych hard rockowych kompozycji i wszystko idealnie wpasowuje się w tytuł albumy czy też w przekrój samych gości. Hary Hess sprawił, że „A heart so cold” jest kolejnym taki rockowym przebojem, który też potrafi zapaść w pamięci. Niby nic specjalnego, niby nic nowego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Najmniej znaną osobą na płycie jest Rebecca De la Motte, która zaśpiewała całkiem dobrze w „The right moment”, który ma nieco gotyckiego klimatu.

Drugi solowy album Magnusa pokazuje, że jest nie tylko utalentowanym gitarzystą, ale też kompozytorem. Całemu światu pokazał, że można stworzyć ciekawy i wartościowy projekt muzyczny, który zapadnie na długo w pamięci. Jest bardziej rockowo niż na debiucie, ale nie jest to żadna ujma dla „Kingdom of Rock”. W kategorii melodyjnego metalu/hard rocka jest to pozycja, której nie można przegapić.

Ocena: 8/10

GLORYHAMMER - Space 1992 : Rise of the Chaos Wizards (2015)

Kwestię czasu było kiedy tak naprawdę światło dzienne ujrzy drugi album brytyjskiej formacji Gloryhammer prowadzonej przez lidera Alestorm. Christopher Bowes stworzył swoją wersję kapeli grającej czysty, melodyjny power metal zakorzeniony w twórczości Rhapsody, Hammerfall, Helloween, czy właśnie Freedom Call. Debiut z roku 2013 okazał się miłą niespodzianką jeśli chodzi o takie granie. Czy udało się utrzymać formę na „Space 1992: Rise of the Chaos Wizards”?

48 słodkiego power metalu z duża dawką pozytywnej energii, chwytliwych melodii i porywających refrenów to jest to co nas czeka na nowym albumie. Nie ma eksperymentów, czy prób tworzenia czegoś nowego i właściwie mówimy tutaj o swoistej kontynuacji tego co zespół zaprezentował na poprzednim albumie. Christopher wciąż odpowiada za klawisze i tworzenie całej tej melodyjnej i epickiej otoczki. Nie brakuje odesłań do klasyki, nie brakuje rycerskiego klimatu ani też przebojów. Po krótkim intrze atakuje nas słodki, rozpędzony i podniosły „Rise of The Chaos Wizards”, który ma sporo elementów z starego Rhapsody. Miło słyszeć, że ktoś potrafi przywrócić tamte lata, tamten styl i poziom. Nie ma w tym nic oryginalnego, może klawisze są zbyt słodkie, ale słucha się tego przyjemnie i pojawia się uśmiech na twarzy. Fani Hammerfall czy Timelless Miracle pokochają marszowy i rycerski „Legend of the Astral Hammer”. Przebój właściwie goni przebój i za każdym razem pojawia się coraz ciekawsza melodia i pojedynki na solówki też jakby bardziej zagorzałe. Słychać to bardzo dobrze w szybkim „Goblin King of Darkstorm Galaxy” czy ostrzejszym „The Hoolywood Hootsman”, który ma pewne cechy Alestorm. Kiedy myślimy że zespół popadnie w powielanie motywów, a tu nagle atakuje nas takim ostrym riffem w „Questlords of Inverness, Ride to the Galactic Fortress!”. Tytuł może i odstrasza, ale muzyka to kwintesencja power metalu i to co kiedyś prezentował z sobą Freedom Call czy Rhapsody. Świetna mieszanka wielkich kapel w jednym utworze. Słodkość i dyskotekowe klawisze z dominowały „Universe on fire” i tutaj zespół przekroczył granice dobrego smaku. Echa Sabatonu pojawiają się w „Apocalypse 1992”, zaś „heroes” ma coś z Gamma ray i Hammerfall.


Gloryhammer to zespół który jednych będzie śmieszyć, że kiczowaty i będący kalką znanych wielkich kapel z kręgu power metalu. Druga cześć słuchaczy doceni potencjał i będzie się cieszyć, że w końcu ktoś godnie odtwarza power metal europejski z połowy lat 90. Nic nowego nie dostajemy na nowym albumie Gloryhammer, ale czy tego chcemy? Czy może frajdą dla nas jest posłuchać nowego Hammerfall czy Rhapsody pod nazwą właśnie Gloryhammer?

Ocena: 8/10

poniedziałek, 26 października 2015

CHASTAIN - We Bleed Metal (2015)

To już 30 lat minęło od wydania debiutanckiego albumu amerykańskiego bandu Chastain. „Mystery of Illusion” nie jest może najlepszym albumem tej formacji, ale od niego wszystko się rozpoczęło. Tutaj po raz pierwszy raz usłyszeliśmy niesamowity głos Leather Leone, która wstrząsnęła rynkiem muzycznym i pokazała, że kobieta może śpiewa równie agresywnie co facet. Ten album ukazał też geniusz Davida T. Chastaina, lidera który stworzył jeden z najciekawszych zespołów heavy/power metalowych. Wraz z kolejnymi albumami zespół zdobył więcej fanów, stali się jeszcze bardziej rozpoznawalni i każdy album wydany w latach 80 to prawdziwa klasyka gatunku i najlepsze co zespół zrobił. Potem było co raz gorzej, odejście Leather, nowa wokalistka, wielkie zmiany i w końcu gdzieś zespół przepadł bez echa. Wszystko ożyło kiedy znów wróciła Leather, a zespół po 9 latach przerwy wrócił z nowym albumem. „Surrender to No One” był daleki od klasycznych albumów, ale kiedy udostępniono próbki nadchodzącego „We Bleed Metal” to ożył duch dawnych płyt Chastain. Czyżby zespół postanowił zmobilizować się i wrócić do korzeni?

Na nowym albumie słychać z pewnością progres w stosunku do poprzedniego albumu. Jest ostrzejsze, o wiele mocniejsze brzmienie, która ma klimat produkcji z lat 80, co akurat jest dobrym znakiem. Nawet okładka frontowa ma coś z lat 80 i faktycznie może nasuwać nam klasyczne albumy Chastain. Skład też wciąż pozostaje klasyczny, bo jest Leather na wokalu, za partie gitarowe odpowiada David, a za bas odpowiedzialny jest Mike Skimmerhorn, który jest w zespole od 1984r. Jednak skład to też nie wszystko, bo przecież poprzedni album nagrał ten sam skład, a jednak czegoś zabrakło. Tym razem David nieco odszedł od nowoczesnego charakteru, odpuścił nieco mroczny klimat i toporne riffy, starając się przywrócić dawny blask zespołu. Postanowił postawić na zadziorność i nieco thrash metalowy klimat, który przypomina choćby taki „Ruler of the Wasteland”. Jest agresja, ale David stara się nie zapominać o melodyjności. Tak nowy album już znacznie lepiej wypada pod względem melodie w stosunku do „Surrender to no one”. Nie brakuje petard, ani przebojów i to bardzo cieszy. Jasne nie jest to płyta idealna, ale w końcu udało się nawiązać do klasycznych albumów i w końcu brzmi to jak Chastain z lat 80. Na to czekał każdy fan tego zespołu. Zaczyna się od hymnu w postaci „We Bleed Metal”. Pierwsze skojarzenie to „All We Are” Warlock. Prosty riff, jeszcze bardziej banalny refren ale zdało to swój egzamin. To jest właśnie taki klasyczny Chastain. David brzmi o wiele bardziej naturalnie, jego zagrywki są zagrane z polotem i lekkością. Brakowało mi tego na ostatnim albumie. Co ciekawe Leather też brzmi o wiele lepiej niż na poprzednim albumie. Minęło prawie 30 lat od takiego „Ruler of the Wasteland”,a ona nic nie straciła na agresywności i swojej drapieżności. Jedna z najlepszych heavy metalowych wokalistek i to nie podlega wątpliwości. Album promował rozpędzony „All hail the King” i to jest najlepszy utwór jaki zespół stworzył od czasów odejścia Leather z zespołu. Agresywny riff, duża dawka melodyjności, ciekawe i nieco shredowe solówki, do tego chwytliwy refren. Klasyka sama w sobie. Dalej mamy kolejny imponujący i również klasyczny „Againts all the gods”. Słychać tutaj elementy thrash metalowe, ale słychać też nawiązania do twórczości Judas Priest czy też najlepszych płyt Chastain. Jest to nieco rozbudowany kawałek, który wyróżnia się nie tylko pomysłowym riffem i agresją, ale też dobrze wykorzystanymi motywami akustycznymi. Trzeba przyznać, że już sam początek w postaci tych 3 utworów niszczy poprzednie albumy i ostatnie dokonania Chastain. Mrok i nieco toporności której było pełno na poprzednim wydawnictwie daje o sobie znać w mocniejszym „Search Time For You”. Choć stylizacja nie do końca atrakcyjna, to jednak marszowe tempo, taki mroczny klimat sprawia że utwór ma w sobie też coś klasycznego. Najlepsze jest w tym to, że nawet w tym kawałku jest sporo dawka melodyjności, czy przebojowości. David na starych płytach nie szczędził ciekawych, nieco shredowych zagrywek i właściwie płyty były pełne takich motywów i gdzieś z czasem to wszystko uleciało. Na szczęście nowy album w tej kwestii też jest powrotem do korzeni. Wystarczy odpalić energiczny „Don't Trust Tommorow”. Zespół nie obniża w żaden sposób poziomu i można poczuć się jakbyśmy słuchali płytę nagraną po świetny „The voice of The Cult. Już nie chodzi o brzmienie, o formę muzyków, ale też o chemię, czy też właśnie styl kompozycji. Ciężko w to wszystko uwierzyć, bo rzadko kiedy udaje się kapeli nawiązać do swoich najlepszych albumów i odtworzyć tamte czasu. Nieco słabszy jest „I am the warrior” bo tutaj zespół znów wkracza w toporność. Jednak słabość nie oznacza w tym przypadku gniot czy wypełniacz. Jest to również ciekawa kompozycja, która pokazuje, że zespół potrafi nieco urozmaicić swój materiał. David stara się przemycić więcej nowoczesnego metalu i takiego thrash metalowego feelingu w mocnym „Evolution of Terror”. Klasycznie również brzmi nieco stonowany „The Last ones Alive”, który mógłby śmiało znaleźć się na „Ruler of the wasteland”. Znów tutaj David nie żałuje agresywnych riffów i solówek, co jeszcze potęguje skojarzenia z tamtym albumem. Całość zamyka klimatyczny i złowieszczy „Secrets”, który ma coś z twórczości Dio czy Black Sabbath. Jest to jedyny utwór skomponowany przez Leather Leone co też warto mieć na uwadze.

25 lat przyszło nam fanom Chastain czekać na materiał godnej tej nazwy, na materiał klasyczny i nawiązujący do najlepszego okresu zespołu. Jasne może nie jest tak dynamicznie i tak przebojowo jak choćby na takim „Ruler of the Wasteland”, jednak jest spory postęp w porównaniu do ostatnich wydawnictw. David wziął sobie do serca głosy nie zadowolonych fanów z „Surrender to no one” i postanowił zmienić nieco styl, wrócić do korzeni. Jest heavy/power metal na wysokim poziom z takim amerykańskim pazurem i nutką thrash metalu. Dawno Chastain nie brzmiał tak jak nowym albumie. Dawno nie było tak przebojowo i tak gitarowo. To co był tylko marzeniem stało się rzeczywistością. Chastain nagrał album na miarę swoich klasyków. To ci dopiero niespodzianka i wielki powrót. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

BLACK MAJESTY - Cross of Thorns (2015)

Sekcja rytmiczna to jest problem, który od samego początku dotykał australijski Black Majesty. Nie chodzi tutaj o jej poziom, a raczej osoby odpowiedzialne za nią, które często gdzieś tam się zmieniały. W bieżącym roku skład zasilili perkusista Ben Wignall i basista Evan Harris. Black Majesty gdzieś troszkę zatracił swój potencjał i to jak kiedyś był postrzegany ten band. Mieli swój styl, wiedzieli jak stworzyć mistyczny klimat, jak zagrać ciekawą i wyróżniającą się melodią. Od czasu wydania „Tommorowland” stali się bardziej pospolici i raczej można mówić o nich jako jednej z wielu kapel power metalowych, które gdzieś tam żyje w cieniu Gamma Ray, Edguy czy Helloween. Wydany w 2012 r „Stargazer” był wyjątkowo udany i naprawdę pokazał, że jeszcze stać ich na dobry zryw i stworzenie czegoś na poziomie. Tego też oczekiwałem od następcy. „Cross of Thorns” może nie jest ich najlepszym wydawnictwem, ale z pewnością nie można zlekceważyć tego albumu, jeśli kocha się wcześniej wspomniane zespoły.

Black Majesty stracił na oryginalności i to żadna nowość. Jednak od dawna miał ten zespół pewne problemy z stworzeniem ciekawego materiału. Forma wróciła na „Stargazer” i została utrzymana na „Cross of Thorns”. Z pewnością nie można mówić o jakimś wysokim poziomie czy albumie, który rzuci na kolana. Jednak, jeśli cenimy sobie mocne riffy, złożone i lekkie solówki, jeśli liczy się dla nas porządna melodia i spora ilość przebojowości, to z pewnością nowy wytwór Australijczyków Was nie zawiedzie. Zaczyna się dość standardowo bo od energicznego otwieracza i tutaj „Phoenix” sprawdza się idealnie. Wokalista John to znak rozpoznawczy tego zespołu. Co jak co, ale koleś ma talent i śpiewa niezwykle czysto i bardzo technicznie. Nadaje kompozycjom odpowiedniego klimatu, a to się ceni. Słychać jego dobrą formę w „Anneliese”. Nutka progresywności i mroku pojawia się w znakomitym „Vlad the Impaler”, który idealnie odzwierciedla umiejętności i potencjał tej kapeli. Zespół na przestrzeni lat pokazał nie raz że potrafi tworzyć złożone i przesiąknięte romantyzmem kompozycje i taki „Crossroads” jest właśnie tego typu utworem. Na płycie znalazło się miejsce dla coveru Gary'ego Moore'a i kultowego „Out in the fields”. Tyle razu już był przerabiany ten utwór, że już nieco się znudziło słuchanie kolejnej wersji, która brzmi jak wszystkie inne. Jeśli chodzi o szybsze tempo i więcej power metalowej formuły w europejskim wydaniu to warto zwrócić uwagę na energiczny „Misery”, toporniejszy „Emptiness Ideal” czy na zamykający „Escape”, który ma coś z Gamma Ray. Reszta utworów troszkę poniżej oczekiwań i nie wywołuje tyle emocji.

Black Majesty nagrał album solidny, przewidywalny i pozbawiony oryginalności. Więcej w tym schematów i sprawdzonych patentów, aniżeli zaskoczenia które nam zespół serwował na pierwszych płytach. Na pewno zespół trzyma fason i wciąż gra power metal, ale to już nie to i nawet do „Stargazer” nie ma startu nowe dzieło. Może jeszcze uda im się powrócić kiedyś do tego co prezentowali na początku i może znów zaczną błyszczeć. Zobaczymy.

Ocena: 6.5/10

sobota, 24 października 2015

CHAOS MAGIC - Chaos Magic (2015)

Cati Torrealba to wokalista, którymi pod względem bardziej pasowałaby do świata mody, a nie muzyki heavy metalowej. Wokalistka do tej pory nie była rozpoznawalna i w sumie wszystko zmienił występ u boku znanego i szanowanego muzyka tj Timo Tolkkiego. Założyciel Stratovarius swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą, ale ostatnio wszędzie go pełno. Mimo braku stałego bandu, wciąż tworzy muzykę i nieustannie o sobie przypomina. Do najnowszego projektu Timo zaprosił mało znaną Cati i razem stworzyli Chaos Magic. Nasuwa się wiele słów jeśli chodzi o debiutancki album zatytułowany po prostu „Chaos Magic” ale z pewnością nie są to słowa pochlebne.

Timo pokazał się z dobrej strony na nowej płycie projektu Allen/ Lande, czy też pamiętnym albumie Symfonia. Tak poz tym to ostatnia opera w postaci Avalon jest tylko dobrym potwierdzeniem jakby wypalenia Tolkkiego. Chaos Magic od samego początku był skazany na klęskę, Zbyt dużo komercji, nie trafiona wokalistka i mało samego metalu w tym wszystkim. Można odnieść wrażenie, że płyta skierowana jest do młodszego grona słuchaczy. Słodkie, komercyjne, wręcz radiowe melodie i motywy, które muszą się ocierać o Nightwish czy Within Temptation. Szkoda, tylko że Timo nie ma większego doświadczenia w takich klimatach, a Cati nie jest drugą Tarją. Jeśli pominiemy te jakże oczywiste kwestie to zostanie sam styl i poziom zawartej muzyki. Niestety ta sama w sobie jest pozbawiona wyrazu, charakteru i metalowej mocy, Jest za to nadmiar komercji,rockowego grania, które znalazło by swoje miejsce w pop liście. Jednak, żeby nie być zbyt surowy co do płyty, to pozwolę sobie przytoczyć kilka plusów. Z pewnością wyróżnić należy wyróżnić klimatyczny i mroczny „Seraphim”. Podniosły „Dead memories” też potrafi porwać swoim marszowym tempem i formułą symfonicznego heavy metalu. Od Timo raczej oczekuje się power metalowych petard, które będą niezwykłe melodyjne i zapadające w pamięci. Te cechy po części spełnia zamykający „The Point of no return”, który jest tylko cieniem tego co kiedyś grał Timo. Resztę kompozycji należy przemilczeć, bo nie warto o nich wspominać ze względu na poziom.

Za dużo komercji, za dużo rockowego grania, za dużo zbędnych wypełniaczy, które miały porwać najwidoczniej młodszą grupę słuchaczy. Niestety styl i dobór nie odpowiedniej wokalistki stały się gwoździem do trumny Chaos Magic. Timo Tolkki coś ostatnim czasy nie potrafi nagrać nic wartego uwagi, Nie wyszło z Avalon i teraz z Chaos Magic. Czyżby to już koniec jednego z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów power metalowych?

Ocena: 3/10

czwartek, 22 października 2015

VINDICTIV - World of Fear (2015)

Tommy Karevik obecnie robi karierę w Kamelot, a jego poprzedni band Vindictiv by móc dalej działać, potrzebował nowego wokalistę i padło na Marka Boalsa. Bez wątpienia jeden z najlepszych wokalistów na scenie metalowej, jeden z tych głosów, które potrafią złapać za serce i porwać swoją manierą i kunsztem. Prawdziwa magia i sprawdza się on w melodyjnym metalu, w progresywnych czy neoklasycznych odmianach. Tak więc Vindictiv to idealny zespół dla Marka, zwłaszcza że genialny band Holy Force z nim w składzie zamilknął. Warto też wspomnieć, że Vindictiv to żadna nowość na rynku muzycznym. Zespół działa od 2004 roku i ma na swoim koncie 4 albumy, z czego „World of Fear” ukazał się w tym roku.

Zespół dojrzał i każdy z muzyków rozwinął się i to słychać. Klawiszowiec Pontus postawił tym razem na większy klimat, na bardziej wyszukane melodie ze świata progresywnego i neoklasycznego metalu. Skrzydła rozwinął też gitarzysta Stefen Lindholm, który więcej daje z siebie i kładzie nacisk na emocje, na finezję, a także inne kwestie, co pobudzić naszą duszę i emocje, które nam towarzyszą podczas słuchania. Tworzy magiczną otoczkę i to dzięki niemu nowy album brzmi niezwykle klimatycznie. Jest taka magia jaką dostrzegłem wtedy na albumie Holy Force. Sam zaś Mark Boals jak zawsze świetny i dzięki niemu całość brzmi jeszcze bardziej magicznie. Motywy neoklasyczne rodem z twórczości Yngwie Malmsteena dają o sobie znać w szybszym „Prophecy”. Dalej mamy rytmiczny „Why” w którym udało się przemycić troszkę hard rockowej tonacji. Więcej progresywności mamy w zakręconym i bardziej złożonym „Clay”. W tym utworze można delektować się jakże pięknymi popisami gitarowymi Stefana. Coś pięknego i tego należy oczekiwać od tego typu albumów. Dalej mamy nieco mistyczny „Day”, który też jest bardziej progresywny niż neoklasyczny. Soczyste solo, ciekawa linia melodyjna to atuty tytułowego „World of Fear”. Często pojawiają się tutaj jakieś ciekawe i intrygujące motywy i jednym z takich jest „Till The Dawn”. Jeśli chodzi o jakąś nutkę power metalu czy nieco szybsze tempo, to należy tutaj wyróżnić „Dead man” . Jeśli chodzi o przebojowość to bardzo przypadł mi do gustu lżejszy „Wall of Pain”. Na sam koniec hołd dla Yngiwego Malmsteena czyli cover „Far Beyond The Sun”.


Vindictiv przeżywa drugą młodość i zmiany personalne dobrze zrobiło temu zespołowi. Muzyka stała się bardziej dojrzała i bardziej emocjonalna. To co znajdziemy na „World of Fear” to wysokiej klasy progresywny metal z domieszką neoklasycznego. Solidny materiał, utalentowani muzycy sprawili że słucha się tego z wypiekami na twarzy i chce się jeszcze większej dawki. Warto zapoznać się z tym dziełem, zwłaszcza jeśli się siedzi w takich właśnie klimatach.

Ocena: 8/10

wtorek, 20 października 2015

MASTERS OF METAL - From Worlds Beyond (2015)

W 2013 światło ujrzało nowe wcielenie Agent Steel. Jeden z najważniejszych speed metalowych zespołów z lat 80 powrócił pod nazwą Masters of Metal. Mini album „Masters of Metal” pokazał, że muzycy, którzy tworzyli Agent Steel pamiętają jak grać speed metal i jak nawiązać do lat 80. Udowodnili całemu światu, że warto czekać na pełnometrażowy album. Ten czas nadszedł i dzisiaj już możemy delektować się „From Worlds Beyond”, który jest gdzieś poniekąd swoistą kontynuacją „Order of Iluminati” czy „Alienigma”. Pytanie czy poziom jest równie podobny?

Mini album miał przeboje, ciekawe melodie i miał w sobie energię. Mam wrażenie, że pełnometrażowy album jest okrojony z tego. Brakuje wyrazistych hitów i wszystko jest zagrane jakby nieco na siłę, tylko po to by wydać w końcu premiowy materiał. Gdzieś tam są echa Agent Steel, ale to jest strasznie dalekie od tego co prezentował w owym czasie Agent Steel. Została gdzieś konwencja, jednak pomysły nie są w pełni trafione. Uleciała przebojowość, ciekawe zagrywki gitarowe i tutaj Juan i Bernie jakoś nie popisali się specjalnie. Wokal Berniego też jakiś taki bez mocy i bez wyrazu, a dwa lata temu wręcz zachwycałem się tym jak śpiewa. Na „From Worlds Beyond” niestety ten aspekt kuleje i nieco irytuje. Miało ostro, szybko do przodu, z dużą dawką przebojowości. Co ciekawe otwieracz w postaci „Supremacy” zwiastuje raczej dobry album, a już z pewnością taki utrzymany na wysokim poziomie. Speed metal pełną parą i to przypomina wczesny Agent Steel. Jeden z jaśniejszych punktów tej płyty. „Third Eye” pokazuje właśnie, że nie jest taka pięknie jak mogło się wydawać. Toporny riff, mało atrakcyjny motyw i jakoś bez pomysłu sama aranżacja to dowody na to, że zespół tworzył ten album troszkę po łebkach. Dobrze prezentuje się nieco thrash metalowy „Tomba of Ra”, który ma coś z Agent Steel z lat 90. Tutaj partie gitarowe są zagrane jakoś z pomysłem, bez udawania i silenia się. „Eclipse” to jakaś parodia Anthrax, zaś „The mindless” porywa tylko od strony czysto instrumentalne. Wypełniaczem na tej płycie jest bez wątpienia nudny „Mk Ultra”, który niczego nie wnosi, a jedynie zabija cenny czas. „Doors Beyond our Galaxy” to kolejny dowód, że zespół nie miał ewidentnie pomysłu na ten album, nie wiedział jak stworzyć ciekawy utwór. To też powstały właśnie takie koszmarki, który nie da się w żaden sposób przetrawić. Jak powinien brzmieć ten album? Odpowiedź znajduje się w rozpędzonym „Evolution of Being”, który pokazuje potencjał tej kapeli, przypomina stare dobre czasy Agent steel. Kawałek pełen energii, zbudowany na chwytliwej melodii i prostym motywie. To sprawiło, że jest to najlepszy kawałek na płycie. Gościnnie pojawił się tutaj też James Rivera i utwór „Veangence and might” to świetne zamknięcie płyty. Ta kompozycja to prawdziwy killer, który pokazuje agresję, ale zarazem potencjał jaki drzemie w muzykach z Agent Steel.


Miał być wielki powrót do czasów świetności Agent Steel, miało być prawdziwe uderzenie i speed metal na wysokim poziomie. Niestety otrzymaliśmy album nie dopracowany i pełen wad, a w dodatku za mało jest tutaj hitów, które zapadłyby w pamięci. Został styl jak i muzycy, teraz trzeba jedynie odzyskać dawną formę. Kto wie może następny album będzie tym czego oczekują fani od Masters of Metal. Warto posłuchać bo „From Worlds Beyond” to solidny krążek, który może się spodobać fanom Agent Steel.

Ocena: 6/10

niedziela, 18 października 2015

SACRED BLOOD - Aleksandros (2012)

Aleksander Wielki to postać, które zapisała się w historii na długie lata i po dzień dzisiejszy historia o jego dokonaniach i podbojach inspiruje wiele muzyków. Najlepiej to widać i słychać na drugim albumie greckiej formacji Sacred Blood. Grecka formacja postanowiła na podstawie bogatej historii Aleksandra Wielkiego zbudować koncepcyjny materiał. Tak o to powstał „Aleksandros”, który ukazał się w 2012 r. Dla wielu jest to jeden z mocniejszych albumów Sacred Blood. Czy faktycznie tak jest?

Nie da się ukryć, że Sacred Blood znalazł swoje miejsce na rynku heavy metalowym. Od samego początku obrali sobie za cel granie epickiego heavy metalu w rycerskiej oprawie. Szybko udało im się wykreować własny styl, w którym nie brakuje pewnych elementów progresji. W ich muzyce słychać nawiązania do Battleroar, Manowar czy Elwing. Tak jak w tamtych kapelach tak i tutaj wszystko buduje podniosły i bojowy głos wokalisty. Epeios Phoceus odnajduje się w tym co gra zespół i faktycznie można poczuć ten rycerski klimat,który zagrzewa do walki. Jeśli chodzi o sferę instrumentalną to tutaj bardziej musiał się wykazać Polydeykis. Może nie wygrywa nic nowego, może gdzieś tam inspiruje się dokonaniami Manowar czy Elwing i wcale nie kryje się z tym. Plusem jest to, że nie trzyma się jednego motywu i stara się nam pokazać różne strony Sacred Blood. Mamy motywy ostre, dynamiczne, ale też takie które łapią za serce swoim klimatem, podniosłością czy złożonością. Z pewnością nie jest to tez muzyka, która jest łatwa i szybko wpadająca w ucho. Jak przystało na koncept mamy wiele instrumentalnych przerywników, mamy spory nacisk położony na epickość, na klimat. Słychać bogate aranżacje i urozmaicenie, a czasami tego wszystkiego jest jakby za dużo. Na szczęście jest jest kilka mocnych kompozycji, które czynią ten album atrakcyjny. Mamy rozbudowany „The Bold Prince of Macedonia”, które znakomicie interpretuje styl grupy i pokazuje jednocześnie co to znaczy wysokich lotów epicki heavy/power metal. Jest też niezwykle melodyjny i bardziej klasyczny „The Battle of the Granicus (Persian in Throes)”, w którym można podziwiać zgrabnie zagrane melodyjne solówki. Nie brakuje marszowego tempa, toporności i pełno tego mamy w „Marching to war” czy „Macedonian Force”. Jeśli chodzi o bardziej energiczne i ocierające się o power metal granie to z pewnością warto tutaj wyróżnić „Death behind The walls” czy ostrzejszy „Ride Through the Achaemenid Empire”. Nie można narzekać na rutynę jeśli chodzi o materiał, szkoda tylko że nie wszystkie utwory trzymają równy wysoki poziom.

„Aleksandros” to kawał solidnego epickiego heavy metalu, który zadowoli fanów gatunku. Mamy sporo ciekawych, melodyjnych solówek, jest rycerski klimat i dbałość o urozmaicenie. Zabrakło tylko większej liczby przebojów i bardziej równego poziomu, bez wdawania się w niepotrzebne wstawki. A to już coś.

Ocena: 6/10


MOTORHEAD - Bad Magic (2015)

Pewne rzeczy się nie zmieniają. Styl Motorhead też należy w liczyć w to, bo choć lata lecą, Lemmy się starzeje, a przybywają płyty to i tak ich styl jest wciąż taki sam. Szybki, energiczny, nieco bluesowy rock;n roll z domieszką metalu i hard rocka. Dobra zabawa i szaleństwo to jest co z czego słynie Motorhead. Można się pogubić w liczbie płyt, można pogubić się w rozróżnieniu poszczególnych kawałków, ale właśnie taki jest Motorhead. Można ich lubić albo nienawidzić. Zespół regularnie wydaje albumy i nic dziwnego że szybko po premierze „Aftershock” przyszedł czas na kolejny czyli „Bad Magic”. Poprzedni krążek brzmiał świeżo i wniósł sporo do dyskografii, a z pewnością pokazał, że wciąż ich stać na udany album. Czy sukces został powtórzony?

No właśnie ciężko jednoznacznie stwierdzić. Nie mam eksperymentowania i to żadna nowość, jednak gdzieś uciekła ta magia i lekkość z „Aftershock”. Tutaj mamy takie miks dobrych kompozycji i takich nieco nijakich. Na pewno Motorhead wciąż jest sobą, wciąż potrafi grać szybko i energicznie, wciąż gra na wysokim poziomie i dostarcza sporo emocji. Fani hard rocka nie będą narzekać to na pewno. Od strony technicznej jest znacznie gorzej niż na ostatnich albumach. Brzmienie jakieś takie rozlazłe i nie dopracowane. Jedynym plusem jest nieco przybrudzony charakter. Lemmy mimo swoich lat wciąż dobrze radzi sobie z śpiewaniem i w sumie już „Victory or Die” dobrze nastraja. Jest energia, ciekawy motyw, jest chwytliwa melodia, a wszystko przypomina najlepsze lata zespołu. Jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Równie dobrze wypowiedzieć się o rock'n rollowym „Thunder and Lighting” czy cięższym „The Devil”. Obok otwieracz warto zwrócić uwagę na pozytywnie zakręcony „Electricity”, który pokazuje jak powinien brzmieć album. Dobrze wypada też mocniejszy „Tell me Who to Kill” ale można odczuć że to wszystko to za mało, by mówić o czymś na miarę „Aftershock”.

Tak jak w przypadku innych płyt Motorhead fajnie się tego słucha, są ciekawe melodie, jest rock'n roll pełną parą, jest nutka szaleństwa, ale tym razem ucierpiała jakość. Brzmienie nieco niedopracowane, wokal Lemmiego nieco bez przekonania, do tego sam materiał nieco nierówny i właściwie w pamięci zostają 2-3 kawałki. Dobrze widzieć, że Lemmy i spółka dobrze się mają i wciąż nagrywają kolejne albumy, ale może czas troszkę zwolnić i bardziej się przyłożyć?

Ocena: 6.5/10

sobota, 17 października 2015

BLYND - Punishment Unfolds (2012)

Cypryjska scena metalowa to nie tylko epicki heavy/power metal, to nie tylko progresywność na wysokim poziomie. Jak się okazuje ta scena metalowa kryje też ciekawe kapele grającą melodyjną odmianę thrash metalu. Jednym z takich bandów, który zaskakuje swoim stylem, pomysłowością jest bez wątpienia Blynd. Kapela działa od 2003 roku i ich celem jest połączenie starej szkoły thrash metalu z heavy metalową melodyjnością i nowoczesnym brzmieniem. Można w ich muzyce doszukać się elementów power metalu, czy też death metalu a nawet metalcoru. Kapela inna niż te na które można trafić i może dlatego też tak zapada w pamięci. Mają na swoim koncie już 3 albumy. Najlepiej na start nadaje się „Punishment Unfolds” z 2012 r.

Patrząc na okładkę już wiadomo że nie jest to tradycyjny thrash metal. Nasuwają się różne formacje grające death metal czy metalcore. Fakt są pewne elementy wyjęte z takiego grania. Słychać to choćby w brutalnym brzmieniu, w rozpędzonej sekcji rytmicznej czy w agresywnym wokalu Andreasa. Każdy z tych elementów pasowałby właśnie do tamtych gatunków. To przyczynia się do tego, że album brzmi nowocześnie i świeżo. Najciekawsze jest to, że Blynd cały czas dba o to żeby muzyka była przystępna i melodyjna. Tak więc mamy mocne riffy, chwytliwe i pełne energii solówki, które są główną atrakcją tego wydawnictwa. Płyta robi wrażenie od samego początku i szczerze można powiedzieć, że brakuje takich płyt w sferze thrash metalowej. Na wstępie mamy klimatyczny i nieco symfoniczny „Divine Gathering”, które jest tylko krótkim intrem. Prawdziwa jazda zaczyna się wraz z agresywnym „Arrival of The Gods” i słychać podobieństwa z takim Bullet for My Vallentine. Zespół stawia na proste motywy, na agresję, dynamikę i melodyjność. Nie kombinują i trzymają się tego schematu. Dzięki temu na płycie jest pełno killerów. Jednym z nich jest „As punishment Unfolds” który ma w swojej strukturze pewne cechy death metalu. Płytę tą promował z dość sporym sukcesem „The Chosen Few”. Jest to kompozycja pełna energii i agresji, ale najlepiej oddaje to co gra zespół i jaki poziom prezentują. Nie brakuje mroku, nie brakuje jeszcze ostrzejszego grania co Blynd potwierdza wraz z złowieszczym „Sins to the Cross”. Warto też wspomnieć o przebojowym „The Final Resistance „, który ma w sobie więcej z klasycznego thrash metalu. Na koniec mamy równie dwa udane killery czyli szybki „Divine Conspiracy” i ocierający się o death/black metal „Infinity Race”.

Blynd pokazał tym albumem, że można grać thrash metal i zachowując przy tym melodyjność. To jest dobry przykład, że można grać nowoczesny i agresywny thrash metal, który nie nudzi i pokazuje na każdym kroku pazur słuchaczowi. Od premiery minęło trochę czasu, ale mimo to płyta wciąż zachwyca i wciąż brzmi świeżo. Gorąco polecam fanom mocnego brzmienia.

Ocena: 8/10

ARRYAN PATH - Terra Incognita (2010)

Dzisiaj cypryjski band Arryan Path jest znany i lubiany w świecie progresywnego czy też epickiego metalu. Ciężko zespół pracował na swój sukces i to już od roku założenia czyli 1997 roku. Początki nie były łatwe i w sumie pierwsze wydawnictwa też były nie do końca dopracowane i były słychać, że zespół bada teren i swoje możliwości. Jednym z pierwszych albumów tej formacji jest bez wątpienia drugi album zatytułowany „Terra Incognita”.

Cypryjski band nie brzmiał tutaj pewnie i do końca też nie był przekonany do tego co gra, co z reszta słychać. Był pomysł na siebie i na to co ma być zawarte na albumie. Zespół od samego początku chce zawrzeć w swojej muzyce klimat starożytnej Mezopotamii , Grecji czy Egiptu. Starają się tworzyć własne i dość oryginalne motywy, stawiać na urozmaicone i wyszukane melodie. Zespół nie idzie na łatwiznę i przez to ich muzyka jest bardziej wymagająca. Stylistycznie jest to epicki heavy/power metal w progresywnej odmianie. Specyficzna okładka i wyważone brzmienie raczej sugerują prowizorkę i płytę spisaną na straty. Nie do końca tak jest. Jeśli ktoś lubuje w twórczości Rhapsody, Crimson Glory czy Queensryche ten może odnaleźć się w tym co gra cypryjski band. Już otwierający „Cassiopeia” to złożona kompozycja, która najlepiej prezentuje styl grupy i ich muzyczne fantazje. Jest ostro, jest urozmaicenie, a miłym dodatkiem jest epicki klimat, który od samego początku otacza nas. Mocnym ogniwem zespołu jest świetny wokalista Nicholas Leptos, który jest pod wielkim wpływem Kiske czy Fabio Leone. Znakomicie wchodzi w wysokie rejestry, nie gubiąc się w technice. To właśnie dzięki niemu ten zespół tak daleko zaszedł. Gitarzysta Socratis i klawiszowiec George dobrze się rozumieją i ten duet sprawdza się przede wszystkim w takich szybszych kompozycjach jak „Molon Lave”. Cała płyta przepełniona jest klimatem starożytnych cywilizacji, o czym pisałem na samym początku. Dzięki tym elementom całość jest mocno progresywna. Dobrze to obrazuje klimatyczny „Terra Incognita” czy ponury „Ishtar”. Jeszcze inaczej zespół brzmi w ostrzejszym „Open Seasons”, który jest prosty i bardziej przebojowy. To taki rasowy power metal w europejskim wydaniu. Podobnie wypada melodyjny „The Blood Remains on the Believer”. Mocny riff, chwytliwa formuła, nacisk na przebojowość i wpływy Black Majesty czy Insania sprawiają że ten utwór zapada w pamięci. Do gronach udanych kawałków warto zaliczyć mocniejszy „Elegy” i marszowy, bardziej epicki „Minas Tirth”.

Płyta nie jest łatwa w odbiorze, można też doszukać się niedociągnięć, ale ostatecznie album broni się. Wszystko dzięki klimatowi, który jest pełen smaczków i nawiązań do starożytności. Sam materiał też jest równy i pełen ciekawych kawałków, które razem tworzą całość, która zabiera nas do innego świata. Dobry przykład, że progresja i epicki heavy/power metal mogą iść w parze. Początki dla cypryjskiego bandu nie były łatwe, ale zespół ciężko pracował i nawet drugi album mimo pewnych wad zaliczyć należy do udanych i warty uwagi.

Ocena: 7.5/10

piątek, 16 października 2015

STORMZONE - Seven Sins (2015)

Dwa lata przyszło czekać fanom Stormzone na nowy album. „Seven Sins” to piąty studyjny album Brytyjczyków i właściwie nie ma co liczyć na niespodziankę. Dostajemy stu procentowe wydawnictwo Stormzone, gdzie jest hard rocka, heavy metal i nutka power metalu. To ten sam zespół, który próbuje porwać nas solidnym materiałem, prostymi motywami, chwytliwymi refrenami i oklepaną formułą. Do tego dorzucają ciekawą historię Dr. Dealera i Batsheba, a także ich przygodach. „Seven Sins” to album z kategorii posłuchać i zapomnieć. Takich płyt jest sporo w tym roku i właściwie trzeba nieźle przebierać, żeby odsiać to co wartościowe i odrzucić to co jest stratą czasu. Stormzone akurat jest gdzieś tak pośrodku, bo ich nowy album ani grzeje ani ziębi, właściwie jest jakiś taki nijaki. Niby dobrze się tego słucha, niby są ciekawe melodie i dobre riffy, to jednak na dłuższy dystans zaczyna to być nużące i zbyt przewidywalne. Kolorystyczna okładka, soczyste brzmienie to jedne z tych cech, które gdzieś tam podświadomie nas przyciągają, ale nie to jest ważne w odsłuchu. Liczy się przede wszystkim materiał, a ten tutaj po prostu nie zachwyca. „Batsheba” na pewno nie sprawdza się w roli otwieracza. Brakuje mu energii i prawdziwego kopa. Z kolei „Another Rainy night” jest zbyt lekki, komercyjny, rockowy, a za mało treściwy. Nawiązanie do Iron Maiden też jest nie udane i taki „Your Time Has Come” też nie wypada korzystnie. Duet gitarzystów Baxter/Moore dopiero w „The One that got away” odżywa i pokazuje pazur. Pomysłowy riff, który nieco nasuwa „Demonseed „ Gamma Ray. Jest mrok, jest moc, a przede wszystkim słychać jakąś pomysłowość. Utwór może i banalny, ale zapada w pamięć. Zespół idzie za ciosem i dalej serwuje nam petardę w postaci „I know Your Pain” i tutaj słychać owe wpływy power metalu. Gdyby cały album był taki to nie byłoby powodów do narzekania. Tytułowy „Seven Sins” też nie jest najgorszy, a wszystko dzięki patentom wzorowanym na Iron Maiden i nieco marszowym stylu. Jeśli chodzi o przebojowość to z pewnością należy wyróżnić energiczny „You're not the same”, który ma coś z Helloween czy Edguy. Do grona ciekawych i wartych uwagi utworów z pewnością należy zaliczyć „Abonded Souls”, a także rytmiczny „Special Brew”, które mają w sobie jakiś potencjał. Na „Seven Sins” są wzloty i upadki, są ciekawe motywy, ale są też wpadki i niepotrzebne kawałki, które można by sobie darować. Sam album jest warty uwagi i wysłuchania, choć pewnie i tak będzie tak jak u mnie. Nie wiele zostało w pamięci i nie ma chęci by wracać jeszcze do tego wydawnictwa.


Ocena: 6/10

czwartek, 15 października 2015

STONECAST - Heroikos (2013)

Mówi się o nich synowi żelaza, stali i heavy metalu. To hasło w pełni oddaje charakter francuskiego bandu, który się zwie Stonecast. Istnieją od 2002 r i już mogą się pochwalić występami na większej scenie i u boku wielkich kapel. Mają na swoim koncie również dwa albumy i są to pozycje godne uwagi. Każdy kto lubi mieszankę true heavy metalu, wszelkiej ilości epickości z nutką power metalu i progresji ten w pełni odnajdzie się w świecie Stonecast. „Heroikos” to ich ostatnie wydawnictwo, które pochodzi z 2013 r, jednak jest to płyta która po takim czasie wciąż jest miłym kąskiem dla maniaków tradycyjnego heavy metalu, w którym są echa Manowar, Iron Maiden, czy Iced Earth.

Bardzo dobrym zabiegiem okazała się klimatyczna i nasuwającą epicki heavy metal okładka. Od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Zespół zadbał na swój sposób o soczyste i mięsiste brzmienie, które tylko potęguje doznania jeśli chodzi o płytę. Dzięki temu jest moc i gitary brzmią o wiele agresywniej. Tak to jest atut, choć bardziej techniczny. Jak sam zespół wypada? Czy materiał zapada w pamięci? Czy mamy dobre kompozycje i czego można się spodziewać po całości? Tak to są jakże ważne pytania, ale możecie być spokojni bowiem Stonecast wybrnął ze swojego zadania i zadbał o doznania słuchacza. Sporo elementów przerysowano z Manowar i obecność ex perkusisty tego zespołu tj Rhino tylko podkreśliła to. Rhino tutaj odwala kawał dobrej roboty i sprawia, że nawiązania do twórczości Manowar są szczere i nie wymuszone. Całość dzięki niemu brzmi o wiele ciężej i mocarniej. Dzięki niemu ta płyta zyskuje tylko w naszych oczach. Jeśli jeszcze doceniacie epicki klimat, zaskoczenie, urozmaicenie i heavy metal pełen smaczków to będzie to dla Was prawdziwa uczta. Płyta może nie jest banalna ani też łatwo strawna, ale ma swój urok. Warto też pochwalić dość specyficznego wokalistę Francka, który idealnie podkreśla oryginalność bandu. Najwięcej pracy włożyli gitarzyści, czyli Seb i Bob. Partie gitarowe zostały zagrane z pomysłem polotem, nutką fantazji. Miał być hołd dla Manowar i to się na pewno udało. Płytę otwiera 6 minutowy marszowy walec w postaci „Jakuta”. Tak to jest prawdziwy true heavy metal będący znakomitym hołdem dla Manowar. Jest mocny riff, mocna sekcja rytmiczny i jeszcze ciekawszy riff. To od razu ustawia nas w szeregu i pokazuje z jak mocnym zespołem mamy do czynienia. Troszkę w tym wtórności, ale oddaje ducha starego Manowar, a o to dzisiaj ciężko. Znacznie ostrzejszy jest „The Barbaric Rhyme”, który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Gdzieś tam wybrzmiewa thrash/speed metal. Prawdziwa petarda i chce się jak najwięcej takich kompozycji na płycie. Sporo dzieje się w „Triumph” i to taki typowy kawałek dla tej formacji. Urozmaicenie, nutka fantazji, nacisk na epicki klimat i wtrącenie akustycznych gitar. Jest w tym coś magicznego. Troszkę słabiej wypadają takie wolniejsze kawałki jak „Substance”. Jednak mimo braku ostrych riffów i mocnego uderzenia, te utwory bronią się. Wszystko dzięki pomysłowym motywom i epickiemu klimatowi. Z tych lepszych kawałków warto wyróżnić melodyjny „Of Fire and Ice”, nieco toporniejszy „Gods of Dust” i bezbłędny „Savage Princess”, który przypomina mi najlepsze kawałki Manowar. Czysta perfekcja i to tylko pokazuje jaki potencjał drzemie w tym zespole.

Klonów Manowar troszkę powstało, ale w sumie żaden nie brzmiał jeszcze tak autentycznie, szczerze i żaden z nich nie brzmiał tak ambitnie jak francuski Stonecast. Od premiery „Heroikos” minęły dwa lata, a ta płyta wciąż brzmi świeżo i wciąż zachwyca swoją jakością i lekkością. To jest prawdziwy epicki heavy metal ku chwale twórczości Manowar, a nie jakaś tandetna podróbka. Gorąco polecam każdemu fanowi Manowar, ale też wszelakiego melodyjnego epickiego heavy metalu.

Ocena: 8/10

ARMAGEDDON REV 16:16 - Sundown on Humanity (2014)

Jednym z najdłużej działających zespołów na terenie Cypru jest bez wątpienia band o nazwie Armageddon rev 16:16. Nazwa dość powszechna, co może nieco utrudnić kapeli zaistnienie na dłuższą metę. Kapela powstała w roku 1984 jeszcze pod wczesną nazwę tj Heavy Duty i od tamtego czasu co jakiś czas przejawiała aktywność. Do tej pory to były dema i mini albumy. Różne zmiany personalne i trudności losu sprawiły, że band nigdy nie wydał całego debiutanckiego albumu. Teraz po latach tą szanse dostali od wytwórni Pitch Black records. „Sundown on Humanity” to dzieło, które powinno zainteresować fanów progresywnego power metalu, zwłaszcza takich kapel jak Arrayan Path, Fates Warning czy Queensryche.


Płyta ukazała się w roku 2014 i pomimo upływu czasu można stwierdzić że jest to solidny album. Motorem napędowym są mocne riffy, bardziej wyszukane melodie czy motywy. Nieco nie pewnym ogniwem w zespole jest specyficzny wokalisty Jimmy, który nie do końca się sprawdza w takim graniu. Brakuje gdzieś w tym techniki i składu. Ten element z pewnością wymaga poprawy, ale na szczęście jest Elias i Soteris. Ich duet gitarowy jest motorem napędowym całości. To właśnie oni dostarczają nam ciekawe zagrywki, spore ilości atrakcyjnych, miłych dla ucha melodii. Dzięki ich współpracy jest skład i porządek, a motywy potrafią zapaść w pamięci. Sporym atutem jest tutaj to, że panowie nie trzymają się kurczowo jednego patentu, jednego motywu czy stylu. Starają się urozmaicać i mamy elementy wyjęte z power metalu, z melodyjnego metalu czy nawet hard rocka. Brzmienie dobrze wyważone i sprawia że gitary brzmią znacznie ostrzej. Materiał na swój sposób jest urozmaicony i raczej nie ma większych wpadek. Dobrym wyborem na otwieracz okazał się instrumentalny „E. K 40”. Czysta progresja wybrzmiewa w „Human Sundown”, który ma dość ciekawy motyw główny i wtrącenia czysto symfoniczne. Nie brakuje nutki hard rocka co słychać w „Strange Dreams” czy w „new day will Come”. Na płycie pojawia się często mroczny klimat, zespół również nie boi się pójść w cięższe granie co w efekcie dostajemy takie toporniejsze kompozycje jak „Fallen Angels and lost Souls”. Więcej energii i czystego power metalu pojawia się w szybszym „13 seventh eleven”. Tutaj zespół pokazał pazur, a także wykazał się dodatkową pomysłowością. Miłym dodatkiem są zagrywki akustyczne. Zespół jest pod wpływem wielu klasycznych zespołów i to słychać w marszowym, epickim „Why”. Już chwaliłem gitarzystów i ich talent, ale warto jeszcze raz wspomnieć o nich przy okazji melodyjnego „Heavy Metal”, w którym zostały zawarte bardzo chwytliwe partie gitarowe. Końcówka płyty jest bardziej udana bo pojawiają się dwa szybsze kompozycje utrzymane w stylizacji stricte power metalowej. Warto pochwalić zarówno za klimatyczny „United” i agresywniejszy „Icy Blackness”.


Po wielu próbach, po tylu latach udało się w końcu cypryjskiej formacji wydać debiutancki album. Nie obyło się bez wpadki i nie powodzeń. Pojawiają się elementy i melodie, które wypadałoby dopieścić i poprawić. Jednak efekt końcowy jest zadowalający. Armageddon rev 16.16 wykazał się doświadczeniem, talentem do tworzenia zróżnicowanego materiały i wiedzą co to progresywny power metal. Zobaczymy czy ta wiedza i umiejętności pozwolą im przetrwać na rynku. Póki co zachęcam do zapoznania się z „Sundown on Humanity” bo warto.

Ocena: 7/10

środa, 14 października 2015

STEEL RAISER - Unstoppable (2015)

Jeśli ktoś myślał, że słabszy „Regeneration” z roku 2013 powstrzyma włoski Steel Raiser przed dalszym nagrywaniem albumów i tworzeniem mało oryginalnego, ale szczerego heavy/power/speed metalu ten był w błędzie. Wciąż pamiętam znakomity „Race of Steel” z roku 2008, który był znakomitą mieszanką stylów Primal Fear, Gamma Ray, Helloween, Nightmare czy Judas Priest. Tak było 7 lat temu, a jak jest teraz? Nowy album „Unstoppable” właściwie pojawił się bez większych zapowiedzi i zespół jakoś nie wziął sobie do serca aspekt promowania nowego działa. Troszkę szkoda takiej decyzji, bo Steel Raiser nagrał świetny album bez skazy i idealnie oddający charakter heavy/power metalu. Tak, udało się powtórzyć sukces debiutu.

Steel Raiser to band, który działa nie od dziś i może pochwalić się doświadczeniem w graniu heavy/power metalu. Co ich wyróżnia na tle innych zespołów? Z pewnością charyzmatyczny wokalista Alfonso Giordano, który ma coś z maniery Ralfa Sheepersa czy Andiego Derisa, ale stara się być sobą do samego końca. Z pewnością jego image też na długo zostaje w pamięci. To co pozwoliło przetrwać zespołowi na rynku to przede wszystkim zgrany duet gitarzystów Rossi/Seminara. Panowie troszkę idą na łatwizną bo nie starają się zbytnio kombinować, zaskoczyć nas czymś nowym, albo urozmaicić swój repertuar. Jednak to ma swoje plusy. Dostajemy ostre, energiczne riffy, czysty heavy/power metal o jaki dzisiaj ciężko. Kto lubi szybkie granie, z dużą dawką przebojowości i duchem Judas Priest ten będzie w pełni zachwycony. Zespół jest pod wielkim wpływem albumu „Painkiller” i to słychać już w otwierającym „Inexorable”. Szybka sekcja rytmiczna, agresywny riff, niezwykły wokal Alfonso ocierający się o Halforda i Sheepersa sprawiają że mamy prawdziwy killer. Taki wstęp robi smaka i chce się więcej takich petard. Steel Raiser słynął na debiucie z ciekawych refrenów i łatwo zapadających melodii. Przebojowy „Decepitator” to idealny przykład, że to na nowym albumie funkcjonuje. Znakomity hołd dla Judas Priest i nawet ery z Ripper za sitkiem. Kto woli bardziej Gamma Ray czy Helloween ten z pewnością polubi szybki i melodyjny „Fast as a light”, który ma w sobie już więcej tradycyjnego power metalu wykreowanego w latach 90. Zespół troszkę zwalnia w toporniejszym „Scent of Madness”, który ma w sobie pewne elementy Accept. Sam utwór wyróżnia niezwykle klimatyczny i łatwo wpadający w ucho refren. Słychać inspiracje latami 80 i twórczością W.a.s.p. Co ciekawy „Dreaming of You” to żadna tam ballada, tylko kolejny ostry kawałek w stylu Judas Priest. Najlepsze jest to, że stylistycznie utwory są do siebie podobne, ale nie nudzą w żaden sposób. Wysoki poziom utrzymany jest przez ten cały czas. Francuski Nightmare i jego charakter wybrzmiewa dość wyraźnie w „Thousand Blades”. Klasycznie brzmi też tytułowy utwór, który zabiera nas do lat 80 i ta wycieczka jest pełna emocji i wspomnień związanych z płytami z tamtego okresu. Kto lubi Dio ten z pewnością po lubi zadziorny „Mole Breaker” i właściwie od całej reszty wyróżnia się tylko klimatyczny i podniosły „The last tears”, który ma najbliżej do ballady.

Niemożliwe stało się możliwe Steel Raiser po nieudanym „Regeneration” nagrał świetny album,który w swojej konwencji jest idealny i przebija pod każdym względem świetny debiut. Przede wszystkim „unstoppable” to płyta przemyślana, energiczna i niezwykle przebojowa. Każdy kto ceni sobie ostre riffy, ciekawe popisy gitarowe i całą masę nawiązań do Judas Priest z ery „Painkiller” ten będzie czuł się jak w siódmym niebie, Zespół gwarantuje nie lada zabawę z ich nowym materiałem,a co najlepsze album jest pozbawiony wypełniaczy i wpadek. Tak się nagrywa świetne albumy, które niszczą konkurencję. Steel Raiser rośnie w siłę i teraz nikt ani nic nie jest wstanie ich powstrzymać. Gorąco polecam.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 12 października 2015

DRAGONHEART - The battle Sanctuary (2015)

Swego czasu, kiedy power metal miał się bardzo dobrze i w okresie lat 90 powstało wiele ciekawych kapel była sobie pewna brazylijska kapela o nazwie Dragonheart. Znakomicie łączyli stylistykę Rebellion, Hammerfall i pochodnych formacji pokroju Helloween czy Gamma Ray. W okresie 2000-2005 wydali 3 jakże udane albumy, które zapisały się w historii power metalu. Kapela potem przepadła bez wieści i właściwie zyskała swój zasłużony status w gatunku melodyjnego power metalu. Lata mijały i pogodziłem się z tym że jedna z ciekawszych brazylijskich formacji już nigdy niczego nowego nie wyda i zostaje nam wałkowanie tego co wydali. Jednak nie możliwe stało się możliwe i kapela powróciła po dekadzie milczenia z nowym albumem w postaci „The battle Sanctuary”. Pytanie jakie należy sobie zadać, czy zespół przetrzymał próbę czasu i są w stanie jeszcze coś zaoferować? Jak to wszystko odbiło się na ich muzyce?

To są ciężkie pytanie, jednak uspokoję Was i powiem że stylistycznie słychać że jest to stary poczciwy Dragonheart. No dobrze, może bardziej to przypomina Hazy hamlet i trochę muzyka straciła na jakości. Przede wszystkim tamte płyty były pełne energii, wypchane ciekawymi melodiami i właściwie każdy kawałek zasługiwał na miano przeboju. Słuchało się tego jednym tchem i zapadało na długo w pamięci. Z nowym albumem nie do końca tak jest. To jest mniej więcej tak jak zespół chciałby odtworzyć tamte czasy, tamten styl i to co grali. No nie do końca ta sztuka się udaje, bo brakuje momentami ciekawych pomysłów. Na pewno nie można też skreślić tą płytę i powiedzieć że tego nie da się słuchać. Jest to solidny heavy/power metal który zabiera nas w różne rejony, jednak nie zawsze musi się nam podobać ta wycieczka. Doświadczenie i status zespołu podciąga ten album i ratuje go przed niepowodzeniem. Brzmienie jest jak za dawnych lat i tutaj jak najbardziej plus. Okładka kolorystyczna i pełna detali, ale ma w sobie to coś co przyciąga potencjalnego słuchacza. Prawie godziny czystej muzyki rozłożonej w 11 kompozycjach to też ciekawa zagrywka. Mamy kompozycje które zapadają w pamięci i sporo takich których obecność na tej płycie jest tajemnicą. Samo otwarcie jest na miarę klasycznych albumów Dragonheart. „Far from heaven...close to hell” to prawdziwa power metalowa petarda. Dynamiczna sekcja rytmiczna, zadziorny jak za dawnych lat wokal Andre i równie ciekawe popisy gitarowe z Marco. Nutka toporności z mieszaną z ostrymi zagrywkami gitarowymi i dużą dawką melodyjności. To jest właśnie to co ich charakteryzowało. Bardziej rozbudowany „Black Shadow” zaczyna się zupełnie inaczej. Jest mrocznie, jest nutka niemieckiej toporności rodem z Accept. Ciekawa kompozycja, ale nie robi już takiego wrażenia jak otwieracz. Zespół znacznie lepiej wypada w szybszych kawałkach i to słychać w rozpędzonym „The Arcane's Palace”. Dalej mamy nieco przesiąknięty Gamma Ray rytmiczny „Inside The Enemy's Mind”. Tempo zostaje podkręcone w energicznym „Forged into Metal” i to jest też bardziej klasyczna kompozycja w wykonaniu brazylijskiej formacji. Nieco hard rockowy jest „Battle Lines” i właściwie to jest taki typowy przebój. Pod tym względem album słabo dość wypada. Niby są melodie i szybkość, ale gdzieś tam ciężko strawne jest i nie wszystko trafia do potencjalnego słuchacza. Urozmaicenia dodaje klimatyczna ballada”Marching Under The stars” utrzymana w stylu Blind Guardian. Nie potrzebnie znalazł się na płycie nijaki „Circle on One” czy nieco przekombinowany „The Battle Sanctuary”. Całość zamyka nieco dłuższy „Time Will Tell” i to jest taki Dragonheart do jakiego przywykliśmy. Szybkość, agresja i przebojowość podana w topornej oprawie.

Nie udało się nagrać albumu równie świetnego co te wydane w okresie 2000-2005. To było w sumie do przewidzenia, bo nie zawsze udaje się powrócić po takim długim czasie milczenia i to w szczytowej formie. Dragonheart powrócił i to się liczy. „The Battle Sanctuary” nie jest dziełem idealnym, ale z pewnością jest to kawał solidnego heavy/power metalu, które powinno zadowolić fanów tego bandu jak i samego gatunku. Polecam

Ocena: 7/10

sobota, 10 października 2015

GUS G - Brand New Revolution (2015)

Istnienie Firewind na daną chwilę stoi pod znakiem zapytania i raczej nie prędko dostaniemy nowy album tej formacji. Lider tej kapeli czyli uzdolniony gitarzysta Gus G realizuje się w karierze solowej. Wydany w roku 2014 „I am the Fire” nie wzbudził większego zainteresowania i przeszedł bez większego echa. Brak hitów, niezbyt przekonująca formuła i zboczenie Gusa G z tego co wyznaczało jego własny styl sprawiło że poniósł klęskę. Co ciekawe wyprawa w nowe rejony nic go nie nauczyła, bowiem w tym roku znowu atakuje nas nowym albumem. „Brand New Revolution” to żadna rewolucja i właściwie mówimy tutaj o swoistej kontynuacji poprzedniego albumu. Kontynuacja ta przejawia się nie tylko w stylu, ale też niestety jakości prezentowanej muzyki. Gitarzysta Firewind właściwie na nowym albumie starał się wcisnąć więcej nowoczesnego metalu, więcej charakterystycznych zagrywek i może choć trochę przypomnieć stary Firewind. Niestety zbyt dużo kombinowania, przesadzenie w nowoczesnej konwencji i spora ilość hard rocka przesądziła o wartości tego krążka. Na pewno do plusów należy zaliczyć okładkę, która jest utrzymana w duchu Firewind, czy też brzmienie, które nadaje całości odpowiedniej mocy. Pomówmy jednak o samej zawartości bo ta jest tutaj najbardziej intrygująca. 12 w miarę zróżnicowanych utworów nie jest w stanie nas porwać w żaden sposób. Co z tego, że energiczny „The Quest” ma w sobie ducha Firewind? Jak zaraz wszystko psuje nijaki „Brand New Revolution”, który ma być przykładem nowoczesnego heavy metalu. „Burn” w swojej mroczniejszej stylizacji przypomina ostatni solowy album Ozziego i to akurat spory atut tego kawałka. Nie brakuje mocniejszych riffów, popisów gitarowych co pokazuje „What Lies Below”. Paradoks tkwi, że jest to jeden z najsłabszych momentów tej płyty i można doznać szoku jak poziom obniżył człowiek, który skomponował takie hity „Tyranny” czy „Into The Fire”. Ciężko na tej płycie o hit i właściwie jeden utwór zasługuje na to miano i jest to „if it ends today” , który ma w sobie chwytliwy i zapadający w głowie riff i bardziej żywy refren. To jest właśnie to co chciałbym usłyszeć na tym albumie, ale w większej ilości. Niestety płyta wlecze się i nudzi od samego początku. Nawet obecność znanych wokalistów nie zmieniła tego.

Ocena: 2.5/10

piątek, 9 października 2015

GRAVE DIGGER - Exhumation - The Early Years (2015)

Niemcy słyną z pracowitości i to przedkłada się również na sferę muzyczną. Spójrzmy tylko na niemiecką potęgę heavy/power metalu w postaci Grave Digger, który cały czas mocno pracuje by pozostać w formie i nie zapomnianym zespołem. Co ciekawe ilość w ich przypadku również przedkłada się na jakość i nie ma mowy o słabych wydawnictwach. Jednak czy potrzebne było wydanie komplikacji w postaci „Exhumation – The Early Years”? Odświeżone i na nowo zagrane kawałki z z pierwszych płyt wydanych w latach 80 z nowym brzmieniem i produkcją to ciekawy zabieg, który będzie nie ladą atrakcją dla fanów Grave Digger, a także tych którzy nie znają początków kapeli, bądź w ogóle nie mieli do czynienia z twórczością niemieckiej formacji.

Z pewnością na plus trzeba zaliczyć, to że zespół postanowił poświęcić czas by stare kawałki odświeżyć, a nie tylko zebrać wszystko do jednej kupy. Na plus trzeb oddać to, że nie które kompozycje brzmią o wiele lepiej niż w oryginalnej wersji, a to już coś. Dobrze dopasowana okładka, mocne i soczyste brzmienie też mają dobry wpływ na całość. Jednak największym atutem jest to że mamy zbiór największych hitów z początków grupy. Nie zabrakło takich hitów jak „Witch Hunter” czy „Headbanging Man”, które brzmią o wiele mocniej niż w latach 80. Zespół obrał sobie za cel odświeżenie hitów z „war games”, Witch Hunter” i „Heavy metal Breakdown”. Sporo szybkich kawałków trafiło na tą składanką. Tak więc mamy tutaj jeden z moich faworytów w postaci „Enola Gay – Drop The Bomb”, który brzmi jeszcze agresywniej. Pojawił się „Shoot Her down”, który oryginalnie znalazł się na demie z 1982 r, a także „Stand Up and Rock”, który pochodzi z płyty wydanej pod pseudonimem Digger. Składankę promował słusznie jeden z największych hitów zespołu, a mianowicie „Heavy Metal Breakdown” do którego nakręcony pomysłowy klip. Na płytę trafił też mocniejszy „Get Away” nieco hard rockowy „We Wanna Rock You”. Najsłabszym momentem na płycie jest nijaki „Playing Fools” czy „Here i Stand”. O wiele lepiej wypadają hard rockowe kompozycje w postaci „Tyrant” czy „Paradise”. Słychać w nich przynajmniej więcej polotu i zaangażowania.

Parę utworów zyskało na jakości, parę utworów nieco straciło i właściwie można było sobie darować całe to zamieszanie wokół tej komplikacji. Zespół stracił czas, a mógł go zainwestować nieco lepiej. Komplikacja nie jest zła i na pewno miło jest usłyszeć na nowo zagrane kawałki z początkowej kariery Grave Digger, jednak jest to raczej atrakcja dla fanów. Tak to też trzeba traktować – miły prezent dla fanów niemieckiej formacji, która przymierza się do wydania nowego albumu w 2016, a póki co zaspokaja głód fanów tym wydawnictwem.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 października 2015

UNHALLOWED - Enter Damnation (2015)



Klagenfurt to miejsce narodzin pewnej austriackiej formacji grającej melodyjny death metal.  Działają od 2010 roku i już mają za sobą demo w postaci „Blackened skies”. W tym roku udało się tej grupie nagrać swój debiutancki album, tym samym pokazując światu swoje prawdziwe oblicze i talent.  Tą kapelą jest  Unhallowed.  W swojej muzyce nie kryją inspiracji Death, Darkness, Destruction, Kalmah  czy wielu innych znanych kapel z tego kręgu. Jednak na debiutanckim albumie zatytułowanym „Enter Damnation” przekonacie się, że ta austriacka grupa nie potrzebuje podrabiać czyjś styl i bardziej jejzależy na swoim autentycznym i szczerym stylu, który będzie ich wizytówką.

Z pewnością mocnym atutem tej grupy jest to, że nie boją się eksperymentować, kombinować i wtrącać pewne smaczki. Najważniejszy by w ich muzyce nie brakowało odesłań do skandynawskiego death czy Black metalu.  Z jednej strony starają się być agresywni, z drugiej strony inwestują w chwytliwe melodie i bardziej przystępne motywy, które porwą słuchacza. Essark sprawia, że takie utwory jak „Dawnbringer” dzięki jego partiom wokalnym niszczy obiekty i pokazuje to co najlepsze w melodyjnym death metalu.  Pierwszym rasowym hitem na płycie jest bez wątpienia „Chosen Destiny” czy melodyjny „Chalice of Blood”.  Nebirus i Bloodthirst to kolejne dwa ważne ogniwa tej formacji. To dzięki nim każdy kawałek kipi energią, pomysłowością i chwytliwością.  Napędzają te utwory i czynią je znacznie żywszymi. Jest technika, jest agresja, ale panowie trzymają się  łatwo zapadających melodii i atrakcyjnych solówek co czyni materiał wysokiej jakości. Dobrze to uchwycono w „Epigone Nocturne  czy w ostrzejszym „Rise of The Four”, w którym zespół stara się być bardziej nowoczesnym. Każdy utwór ma w sobie potencjał i każdy z nich potrafi rozgrzać i zaskoczyć. Gdybym miał wskazać ten najlepszy to wybrałbym „Blackened Skies”. Może dlatego że słyszę w nim echa Running Wild? A może że najlepiej oddaje on poziom muzyków i styl grupy?

Bez względu na dywagację o materiale, pomijając kwestie techniczne i historię zespołu to i tak wnioskiem z słuchania tej płyty Unhallowed jest taki że nie można pominąć tego wydawnictwa.  Panowie nie dają po sobie poznać, że to ich pierwszy album. Krążek dopracowany i nie ma się do czego przyczepić.Solidność, szczerość i miłość do melodyjnego death metalu dało w efekcie płytę, która nie nudzi i pozwoli dać kopa. Polecam.

Ocena: 8/10