niedziela, 29 listopada 2015

ANNIHILATOR - Suicide Society (2015)

To się narobiło w obozie Annihilator. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych bandów grających thrash/speed metal pożegnał się z Davem Paddanem, który wniósł sporo do tej kapeli. Teraz miejsce zajął Aaron Homma i zespół wydał 15 album zatytułowany „Suicide Society”. Gdzieś tam Jeff Waters i spółka chcieli nawiązać do przeszłości i takich albumów jak „king of Hell”, ale ta sztuka nie do końca wyszła. W efekcie wyszła papka, w której więcej wpływów Megadeth czy Metallica aniżeli samego Annihilator. O ile płyta robi wrażenie pod względem brzmienia, jak i miłej dla oka okładki, o tyle kiedy zagłębiamy się w zawartość to można odnieść wrażenie, że płyta stworzona została szybko i niechlubnie. Za dużo nie potrzebnych motywów i wypełniaczy, które ni jak się mają do całości i thrash metalowego grania. Gdzieś uleciała energia, pomysłowość i agresja, która tak wybija się z „Annihilator”, który ukazał się w 2010 r. Na pewno dobrze prezentuje się złowieszczy otwieracz w postaci „Suicide Society”. Mniej już ważne, że brzmi to jak mieszanka Metallica i Megadeth. Mocny riff, ciekawa praca sekcji rytmiczne i w końcu pomysłowe solówki napędzają jakże ciekawy „My Revenge”. Tak to jest stary dobry Annihilator. Nie potrzebne były tutaj eksperymenty typu „Snap”, który przemyca pewne aspekty komercji i jakiegoś psychodelicznego rocka. Agresywny thrash metal w starym stylu mamy w rozpędzonym „Crepin Again”, z kolei speed metal pełną gębą „Narcotic Avenue”. Te dwie perełki z pewnością pokazują, że album ma sporo atutów i szkoda, że gdzieś tutaj wepchano taki „Snap” czy nijaki „The one You Serve”. Najlepiej Annihilator wypada przy szybkich kompozycjach i dlatego serce szybciej bije przy takim „Break, Enter”, z kolei najbardziej się wyróżnia „Every Minute” jeśli chodzi o stylizację. Tak jak cały album kipi energią i agresją, tak tutaj zespół ucieka w stronę heavy metalu czy hard rocka. Może nie jest to najlepsze dzieło kanadyjskiej formacji, ale z pewnością wstydu nie przynosi. „Suicide Society” przebija „Feast”, ale nie robi takiego wrażenia co „Annihilator” z 2010r.

Ocena: 7.5/10

sobota, 28 listopada 2015

VOODOO CIRCLE - Whiskey Fingers (2015)

Alex Beyrodt to zapracowany gitarzysta i cały czas wszędzie go pełno. Gra przecież w Primal Fear, ostatnio doszedł Level 10, czy Silent Force. Mimo to udało mu się nagrać kolejny materiał na poczet swojego zespołu o nazwie Voodoo Circle. Ta niemiecka machina tworząca muzykę w stylu Deep Purple czy Whitesnake działa sukcesywnie od 2008 roku i dorobiła się 4 albumów. „Broken heart syndrome” to prawdziwa perełka i niestety ale „More than one way home” był swego rodzaju rozczarowaniem. To też nadzieje na kolejny album były ogromne, bo to zawsze szansa na odkupienie win. Alex to uzdolniony gitarzysta i bardzo elastyczny. Nie ma problemu przejścia z stylu ostrego heavy metalu rodem z Judas Priest na rzecz lekkiego metalu przesiąkniętego starym hard rockiem z lat 70 czy 80. Nie ma problemu z wygrywaniem finezyjnych, złożonych solówek niczym Ritchie Blackmore, dlatego Voodoo Circle ma w sobie taki potencjał i stać ich na wiele. Ten band to zgraja wielkich muzyków. Jest przecież Mat Sinner i świetny wokalista David Readman, który śpiewa niezwykle piękne i z emocjami. To dzięki nim ta machina tak sprawnie działa. Po upływie dwóch lat czas na nowy krążek i „Whiskey Fingers” to zdecydowanie ciekawsze wydawnictwo niż poprzedni album czy też nawet debiut w postaci „Voodoo Circle”. Znów jest pełno ciekawych melodii, nie brakuje też klimatycznych, bluesowych kawałków, a klimat Deep Purple jest wszędobylski. Muzycy są w lepszej formie i przez to materiał też jest o wiele ciekawszy. Stylistyka na szczęście nie uległa zmianie i to dalej znany nam wcześniej Voodoo Circle. Okładka tym razem taka bardziej w ich stylu i w sumie podobnie jest z brzmienie. Poprawie uległ sam materiał i kompozycje. Mamy energiczny otwieracz w postaci „Trapped in Paradise”. Alex stawia na mocny riff ocierający się o heavy/power metal. Dobrze wpasowane klawisze i wokal Davida czynią ten kawałek prawdziwym hard rockowym przebojem. „Heartbreaking Woman” ma w sobie więcej gracji i lekkości, czyli jest to czego oczekujemy od tego zespołu. Bardzo podoba mi się rozbudowany i nieco bluesowy „Watch and wait”. Z kolei taki agresywniejszy „Medicine Man” to mieszanka Dio i starego Rainbow. Voodoo Circle to specjalista od pięknych kompozycji i to właśnie ukazuje ballada „The day the walls came down” z niezwykle magicznymi solówkami Alexa. Więcej klawiszy, więcej klimatu Deep Purple mamy w przebojowym „Heart of stone” i słychać, że panowie wiedzą jak odtworzyć klimat starego Deep Purple. Kolejnym pięknym kolosem na płycie jest bluesowy „The Rhytm of My Heart”, w którym dzieję się naprawdę sporo. Jak powinien brzmieć Rainbow naszych czasów? Hmm odpowiedź znajdziemy w żywiołowym i energicznym „Devils take me down”. To się nazywa prawdziwa petarda. Całość zamyka piękny i bluesowy „Been said and done”. Co tutaj dużo pisać Voodoo Circle pozbierał się i znów nagrał piękny album, który ma do zaoferowania magiczne solówki, piękne melodie i dużo hard rockowego szaleństwa. Alex zrobił wielką frajdę fanom Rainbow czy Deep Purple tworząc ten zespół i jeszcze większą frajdę sprawia słuchanie takich płyt jak „Whiskey Fingers”. To coś więcej niż tylko heavy metal czy hard rock. To po prostu świat pięknych motywów i pełen magii. Niesamowita płyta, która działa na naszą muzyczną duszę i potrafi wzbudzić emocje o jakich się nam nie śniło. Nie czekać tylko brać i słuchać.

Ocena: 9/10

MIRROR - Mirror (2015)

Muzycy z Cypru, Wielkiej Brytanii i Ameryki połączyli siły by dać światu coś wyjątkowego. Tegoroczny Mirror to nie lada gratka dla fanów takich formacji jak Black Sabbath, Dio czy Deep Purple. Klasyczne brzmienie osadzone w latach 70, nutka stoner rocka w samych partiach gitarowych, nieco mroczny klimat, teksty okultystyczne, no i ciekawy styl, który już na samym wstępie daje przewagę Mirror nad innymi kapelami. Mirror to band złożony z ludzi doświadczonych, którzy grali w Satan's Wrath, czy eletric Wizzard. Postanowili stworzyć muzykę, która zabierze nas do lat 70, do zupełnie innego świata. W tym świecie panuje mroczny klimat, nie ma miejsce na komercje, na klonowanie innych, na dziwne i nie potrzebne eksperymentowanie. Zespół stawia na klasykę i to w każdym wymiarze. Brzmi to wszystko imponująco. Pomijam klimatyczną okładkę, dobrze dopasowane brzmienie czy talent muzyków. Sama muzyka potrafi wgnieść w fotel, namieszać w głowie i na długo zostać w pamięci. Dawno nie było tak ciekawie zagranego heavy metalu z elementami stoner rocka. 9 utworów tworzących idealną całość, 9 kawałków stanowiących definicję rocka w stylu Deep Purple, metalu w stylu Black Sabbath i wszystko co zrodziło się z klasyki. Brzmi to wszystko autentycznie i aż dziw, że to płyta z roku 2015. To co takiego znajdziemy na płycie? Na sam start mamy melodyjny, nieco progresywny „mirror”. Tutaj już na samym wstępie Matt i Stamos raczą nas piękną solówką. Świetnie wejście i wprowadzenie w ten mroczny klimat. Na szczęście to nie klimat gra tutaj główną rolę, a gitary. Kawał dobrej roboty. Jest melodyjnie, jest pomysłowo i co chwile się coś dzieje. Nie ma mowy o nudzie. Jimmy Mavromitas dał niezły popis wokalnych umiejętności i jest to bez wątpienia jeden z ciekawszych występów roku 2015. Wokal czysty, zadziorny, a zarazem budujący napięcie. Za każdym razem jak go słyszę to mam ciarki na plecach. To się nazywa magia. Więcej stoner rocka mamy w rytmicznym „Curse of The Gypsy”. Marszowy i mroczny „Year of red Moon” zabiera nas w klimaty Black Sabbath, a także pięknych i finezyjnych solówek. Bardzo fajnie wtrącono tutaj motywy rodem z twórczości Deep Purple. Nie brakuje na płycie prawdziwych, rasowych rockowych przebojów. Przykładem tego jest „Heavy King”. Black Sabbath z ery Dio ma swój wydźwięk w cięższym „Madness and Magik”. Znalazło się nawet miejsca na wpływy Iron Maiden i słychać to w rozpędzonym „Galleon”. Do ostrzejszych kawałków na pewno warto też zaliczyć nieco hard rockowy „Cloak of Thousand Secrets”. Całość zamyka mroczny, marszowy „Elysian”, który też mocno osadzony jest w świecie Black Sabbath. Zespół dobrze się bawi przez cały album, a my razem z nimi. Klasyczne rozwiązania, pomysłowość i talent muzyków sprawił że powstał album idealny. Prawdziwa perełka w metalowym światku. Nie grozi jej upływ czasu, ani to że ktoś o nich zapomni. Świetny debiut i dowód na to, że można świetnie wymieszać elementy wielkich kapel typu Black Sabbath, Iron Maiden i Deep Purple. Obok takiego Mariusa Danielsena jedna z najlepszych płyt roku 2015. Gorąco polecam !

Ocena: 10/10

ELETRIC LIGHT ORCHESTRA - Alone in The Universe (2015)

W latach 70 czy 80 sporą sławą cieszył się Eletric Light Orchestra, która na zawsze zmienił progresywny rock. Tworzyli muzykę klimatyczną, nieco futurystyczną, pełną ciekawych i wyszukanych melodii. Faktycznie nie brakowało w tym wszystkim orkiestrowego klimatu i nutki symfonicznego rocka. Podniosłe chórki i masa przebojów, które podbijały stacje radiowe. To był złoty okres twórczości tego bandu i jego lider Jeff Lynn stał się ikoną i żywą legendą jeśli chodzi o rock. Macał on palce przy różnych projektach jak choćby Traveling Wilburys i nagrywał także solowe albumy. W 1986 r był „Balance of Power”, potem odszedł Jeff Lynn, a Elo dalej działało sygnowany nazwą Elo part II. Nagrali bez Jeffa dwa albumy i tak potem zespół przepadł. Dopiero w 2001 r Jeff Lynn powrócił z nowym albumem ELO. „Zoom” w sumie był solową płytą Jeffa i jakoś nie zdobył uznania słuchaczy czy fanów. Może to wynikają z nieco innego brzmienia, za mało tradycyjnego charakteru utworów i w dodatku tak jakby Jeff Lynn przeniósł tutaj doświadczenia z innych swoich płyt. Nie do końca to przyniosło pożądany efekt. Teraz po 14 latach mimo 68 lat Jeff Lynn chce znów przypomnieć światu o sobie i swoim wielkim zespole.

To on zawsze był liderem tej grupy to też nie powinno dziwić, że przyjęto nazwę Jeff Lynn;s Elo. „Alone in the Universe” to najnowsze dzieło, które ukazało się po 14 latach przerwy. Minęło tyle lat, tyle już czasu minęło też od klasycznych albumów jak „Discovery”, czy „Out of the Blue”. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś dostaniemy album, który gdzieś troszkę dorówna poziomem tamtym albumom. Jeff Lynn to nie tylko świetny wokalista, specjalista od dobrych melodii, ale też pomysłowy kompozytor. Na nowym albumie udało mu się odtworzyć klimat starych płyt. Można znów poczuć ten klimat s-f, tą nutkę baśniowego świata, który gdzieś zawsze jest na okładkach Elo. Wokal Jeffa na nowym albumie jest jak za dawnych lat, brzmi po prostu idealnie. Jest ten bluesowy charakter i ta ciepła barwa, która zawsze była atrakcją ELO. Nie brakuje też ciekawych riffów i motywów, które złotym okresie Elo było czymś na porządku dziennym. Płyta jest lekka, przyjemna w odsłuchu i każdy utwór daje solidną i przemyślaną całość. Nie brakuje też intrygujących i klasycznych aranżacji. Jeff wraca do korzeni i to w wielkim stylu. Płytę promuje „When i Was Boy” i tutaj słychać klimat starych płyt. W przeszłości Jeff stworzył wiele równie ciepłych i wciągających kawałków i balladowej konstrukcji. Ciepło bije z tego kawałka. Nie przeszkadza nawet to że dużo tutaj z The beatles. Dawno Elo nie było w takiej formie i tak nie łapało za serce. Dawno też nie było takich hitów jak „Love and Rain”. Takiego Elo chce się słuchać, bo tutaj jest właśnie to wszystko za co ich kochamy. Prosty, nieco bluesowy riff, z dużą dawko progresywności i futurystycznego klimatu. Chwytliwy riff, ciekawe solówki no i przebojowy refren. Klasyczny kawałek i nawet fajnie wpasował się w to wokal córki Jeffa. Kolejnym wielkim hitem jest klimatyczny „Dirty to the Bone”, który na myśl przywołuje nieco album „Time”. Dynamiczny kawałek osadzony w świecie s-f. Spokojniejszy „When the night Comes” ma coś z reggea, ale to wciąż Elo i szkoda, że poziom tutaj jest nieco niższy niż na poprzednich utworach. Dawno nie było też tak udanego rockowego kawałka jakim jest niezwykle melodyjny „Aint it a drag”. Sporo wolnych i klimatycznych utworów na tej płycie, ale taki „All my life”, w którym sporo z The beatles jest niezwykle piękny i wzruszający. Podobne uczucia wywołuje ponury „Im leaving You”. Do płyty „Time” wracamy też przy okazji żywszego „One Step at a Time”. Na koniec mamy niezwykle podniosły „Alone in The Universe”, który brzmi jakby pochodził z czasów „Out of the Blue” czy „Time”. Znów przepięknie wymieszany progresywny i symfoniczny rock.

Wiele wielkich muzyków wciąż powraca z nowymi albumami, wciąż robimy szumy wokół siebie. Zazwyczaj z wielkiej chmury mały deszcz. Jeff Lynn podszedł na spokojnie i nagrał album prosto z serca. Tak jakby robił to dla siebie i dla fanów. Nie dla kasy, nie dla zrobienia szumu wokół swojej osoby. Nie zawsze udaje się nagrać album przemyślany i klasyczny, który można postawić obok tych najlepszy. Jeff Lynn tego dokonał i nagrał krążek klimatyczny i bardzo ciepły. To jest właśnie legenda rocka, która potrafi zaskoczyć nawet w takim niespodziewanym momencie. W końcu po tylu latach dostajemy klasyczny album Elo. Brawo. Oby następny powstał o wiele szybciej.

Ocena: 9/10

piątek, 27 listopada 2015

IN MY EMBRACE - Dead to Dust Descend EP(2014)

Szwedzki In my Embrace nie ma lekko w świecie muzyki metalowej. Działają od 11 lat, a jeszcze nie dorobili się jakiegoś statusu, czy nawet debiutanckiego albumu. Niczym nie wyróżniająca się formacja tworzy muzykę z pogranicza melodyjnego death i black metalu. Często ich muzykę porównuje się do Black Funeral czy Immortal. Nie są mistrzami w tym co robią, ale znają się na rzeczy i potrafią grać. By dobrze zapoznać się z muzyką szwedów najlepiej sięgnąć po mini album w postaci „ Dead to dust descend” który ukazał się w 2014. Na płycie znalazło się 7 utworów dających 25 minut soczystej muzyki z pogranicza death/black metalu. Zespół opiera się na brutalnym wokalu pana Larssona i zgranym duecie gitarowym. Wokal jest mocny, zadziorny i słychać, że ma być motorem napędowym całej tej szwedzkiej machiny. Nie można niczego też odmówić zapleczu instrumentalnemu. Zwłaszcza gitarzyści dają czadu jeśli chodzi o riffy i solówek, które są energiczne i bardzo melodyjne. Tak więc udało się zachować podstawowe elementy gatunku nie tracąc na jakości. Mroczna okładka, ponury klimat i mocarne brzmienie są tylko dopełnieniem całości. Jednak ostateczny werdykt i ocena albumu zależy tak naprawdę od zawartości i tego co słyszymy. Tytułowy kawałek to idealny otwieracz, który pokazuje potencjał i zgranie samego zespołu. Z kolei energiczny „To forevermore” to prawdziwa petarda, która podgrzewa temperaturę. Jest szybkość, agresja i ciekawy główny motyw co sprawia że mamy melodyjny death metal na wysokim poziomie. Bardzo klimatyczny jest „Av Skimming kommen, Mot Gryning Gar”, który bardziej urozmaica sam materiał. Johan i Bosse większy popis swoich umiejętności prezentują w złowieszczym „Diabolical Masquerade”. Warto jeszcze zwrócić uwagę na bardziej złożony i klimatyczny instrumental w postaci „Remembrance”. Może i materiał jest krótki i nie ukazuje jeszcze w pełni potencjału kapeli, a grac potrafią i tworzyć również. Efektem tego jest naprawdę przemyślany i solidny album z muzyką death/black metalową w melodyjnej odmianie. To się nazywa naprawdę dobry początek kariery. Oby tak dalej. Czekamy teraz tylko na pełnometrażowy debiutancki album.

Ocena: 7/10

THE SILVERBLACK - The Grand Turmoil (2015)

Fani muzyki ekstremalnej, a także wszelkiego rodzaju odmian muzyki alternatywnej pewnie już zapoznali się z włoskim zespołem o nazwie The Silveblack. W tym roku kapela wydała swój debiutancki album w postaci „The Grand Turmoil”. Ciężko w przypadku tego wydawnictwa mówić o muzyce, która jest łatwa i miła w odbiorze. Na pewno łatwiej będą mieć osoby siedzące w takich klimatach, zwłaszcza fani twórczości Marlina Mansona czy Ramstein. The Silverblack to kapela która powstała w Torino z inicjatywy multiinstrumentalisty Neroargento, który chciał grać muzykę nowoczesną będącą mieszanką alternatywnego i gotyckiego metalu. Nowoczesne brzmienie to jeden z atutów płyty, a tych nie jest za wiele. Nie podoba mi się jakość, chaos jaki panuje na płycie i zbyt duża ilość dziwnych wstawek i nijakich melodii. Brakuje pomysłu na same kompozycje, przez co sam materiał jest okrojony z dobrych kawałków i mamy właściwie tylko strzępy. Co ciekawe kapeli nie pomógł wokalista Claudio znany z 5 star grave, który obraca się w melodyjnym death metalu. Tutaj na płycie brzmi sztucznie i stara się brzmieć bardziej w stylu wokalisty Ramstein, co nieco irytuje. Nie ma w tym ekspresji ani przekonania, co tylko źle rzutuje na całość. Nawet jeśli pominiemy kwestie stricte techniczne to i tak zostaje nam słabej jakości materiał. Zbyt duża ilość wypełniaczy i zbyt mało konkretnych motywów sprawia że nie ma właściwie nic wartego uwagi. Już otwieracz „The Grand Turmoil” nastawia negatywnie. Totalny chaos i nic nie zapada w pamięci. Nieco komercyjny i dyskotekowy „Anymore” może ma ciekawy motyw główny, może jest dość melodyjny, ale dalej to za mało. W podobnych klimatach utrzymany jest nieco futurystyczny „Retaliation”. Zespół stara się za wszelką ceną brzmieć nowocześnie i alternatywnie co słychać w takim ponurym „As good as Dead”. Jeśli chodzi o ciekawe momenty to należy tutaj wyróżnić na swój sposób chwytliwy „Attic Hime” i stonowany „Might get worse before it gets better”. To tylko potwierdza że płyta jest niespójna, a sama stylistyka nie ułatwia nam życia podczas słuchania płyty. Mamy typowy przykład nieudanego eksperymentu, który przepad w gąszczu wielu innych ciekawszych wydawnictw.

Ocena: 2/10

czwartek, 26 listopada 2015

SKYLMAGOGHNAR- Emergence (2014)

Skylmagoghnar to projekt muzyczny stworzony przez dwóch miłośników black i death metalu. Nimblkorg odpowiada za warstwę instrumentalną, a także wspomaga wokalistkę Skierge w warstwie wokalnej. Sama osoba Skierge też odgrywa kluczową rolę. W końcu to ona jest odpowiedzialna za komponowanie i tworzenie symfonicznej otoczki w ich muzyce poprzez klawisze. Jest to o tyle ciekawy projekt, bowiem pokazuje że muzyka z kręgu black i death metalu nie musi być sztywna i pozbawiona ciekawych i chwytliwych melodii. Zespół nie boi się mieszać tych gatunków z innymi, tak więc nie powinno nikogo zdziwić pojawienie się elementów progresywnego i symfonicznego heavy metalu. Jest to wszystko tak wymieszane, że muzyka staje się o wiele łatwiejsza w odbiorze i bardziej zapadająca w pamięci. Sam projekt działa już od ponad roku i w 2014 r wydali bardzo dobrze przygotowany debiut w postaci „Emergence”. To jest żywy przykład, że młodzi muzycy są wstanie stworzyć czasami coś świeżego i porywającego. Może nie ma tutaj nic nowego, ale sam album jest zróżnicowany i przemyślane. Wystarczy wsłuchać się w soczyste i mocarne brzmienie by się o tym przekonać. Jedynym minusem w sumie jest braku pełnego zespołu i nieco słabszej jakości wokal. Natomiast materiał i kompozycje składający się na niego są naprawdę dopracowane i godne podziwu. Płytę otwiera rozbudowany i nieco progresywny „I am the Abyss”, który pokazuje, że zespół wie jak tworzyć ciekawe melodie. Nutka starego Running Wild przewija się w szybszym „Emergence”, który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Nie mogło też zabraknąć czegoś ostrzejszego i brutalniejszego, a dowodem tego jest złowieszczy „Edin in Ashes”. Z kolei taki „This World Shall Fall” ukazuje niezwykły klimat jaki panuje na płycie, a także dbałość muzyków o aspekt techniczny utworów. Kolejnym bardzo melodyjnym i przebojowym kawałkiem na płycie jest bez wątpienia „Eternal Forest”. Zespół pokazuje się tutaj z nieco innej strony. Jest wolniejsze tempo i spokojniejszy klimat. Death/black metal pełną gębą mamy w agresywniejszym „The Cosmic Tide”, z kolei podniosły „The Sun no longer” to idealne zwieńczenie tej niezwykłej płyty. Mało znany projekt muzyczny złożony z dwóch muzyków nagrał krążek, który ukazuje nieco inne oblicze death/black metalu. Pokazuje przede wszystkim to, że taki rodzaj muzyki może być podniosły, klimatyczny, epicki, a zarazem przebojowy i zapadający w pamięci. Bardzo pomysłowy i zróżnicowany materiał, tylko ukazuje potencjał jaki drzemie w muzykach jak i samym projekcie Skylmagoghnar. Płyta godna uwagi i teraz pozostaje tylko czekać na kolejne równie udane wydawnictwo.

Ocena: 8/10

CHILDREN OF BODOM - I Workship Chaos (2015)

Śmierć to znak rozpoznawczy fińskiej formacji Children of Bodom. Mam jednak wrażenie że ten band, który tak wiele zrobił dla melodyjnego death metalu gdzieś ostatnim czasy zatracił się. Początek był znakomity i wtedy faktycznie ta marka coś znaczyła. Dzisiaj Children of Bodom raczej pracuje nad odbudowaniem swojej pozycji i powrotem do korzeni. Efekt może nie do końca wychodzi, bowiem zespół chce podtrzymać tendencje rozwoju i zaskakiwania swoich fanów. Można rzec, że „Halo of Blood” był pewnym punktem zwrotnym w karierze zespołu i znów było widać że zespół wraca do gry. Na szczęście udało się tą tendencję utrzymać i „I workship chaos” jest dobrym albumem, który wstydu grupie nie przynosi, ale nie jest też ich największym osiągnięciem.

To już dziewiąty album w historii zespołu, ale słychać że to już nieco inna muzyka. Niby dalej jest to melodyjny death metal, ale taki wymieszany z melodyjnym heavy metalem, thrash metalem czy power metalem. Minusem jest mniejsza liczba szybszych utworów, brak Roopa w zespole. Na pewno sporym atutem płyty jest mocne, soczyste brzmienie, które wypada lepiej niż na ostatnich płytach. Właściwie pod względem technicznym ta płyta jest wręcz idealna i można tylko chylić czoła przed muzyka. Słychać moc, agresję i taką energię bijącą z tej płyty. Alexi przejął wszelkie obowiązki i to on odpowiada za wszelkie zagrywki gitarowe. Z tego tytułu brakuje też nieco urozmaicenia i agresji. Tak uleciała, szybkość i jest jakby mniej tego elementu. Wokal z pewnością nie zawodzi i wiadomo że to wciąż znany nam Children of bodom. Znacznie więcej angażuje się klawiszowiec Janne Wirman, który potrafi wykreować odpowiedni tajemniczy klimat. W połączeniu z partiami gitarowymi daje to odpowiedni efekt. Co przyciąga uwagę od samego początku to pomysłowa okładka, która jest znacznie ciekawsza niż zawartość. W muzyce już takiej niespodzianki nie ma, choć pojawiają się momenty że pojawia się szok. Miałem tak kiedy usłyszałem promujący album „Morrigan”. Nieco marszowy, nieco komercyjny, ale wciągający swoim klimatem i niezwykłą melodią. To jest właśni taki nowy świeży Children of Bodom. Wcale mi to nie przeszkadza. Dalekie to od tego co zespół niegdyś grał, ale nowe oblicze nie jest takie złe.10 podstawowych kompozycji mamy i zaczyna się od całkiem energicznego „I Hurt”. Nutka thrash metalu pojawia się w mocniejszym „My Bodom”. Można rzec, że początek płyty jest przemyślany i ma na celu zaskoczyć fanów. Echa starego children of Bodom pojawiają się w rozpędzonym i melodyjnym „Horns” i to jest taki typowy kawałek tej formacji. Co fajnie wypada na nowym albumie to pewne urozmaicenia i wtrącenia, postawienie na klimat. To się sprawdza co słychać w „Prayer for Afficted”. Kolejną taką petardą na płycie jest tytułowy „I workship chaos” i mam wrażenie że przy końcówce płyty troszkę odpuszczono. Choć mamy jeszcze nieco bardziej power metalowy „Hold Your Tongue”. Słabszym ogniwem jest spokojniejszy „Suicide Bomber”. Całość zamyka szybszy „Widdershins” który też można śmiało zaliczyć do tych mocniejszych momentów nowego albumu.


Nowe album Children of Bodom to zawsze powód do radości, zwłaszcza że nowy album jest naprawdę solidny. Postawiono na mocne riffy, na ciekawe melodie i to za punktowało. Przede wszystkim plus za pewne elementy zaskoczenia jak choćby te w „Morrigan” no i za wysokiej klasy brzmienie. Teraz już pozostaje tylko popracować nad materiałem, by następnym razem był bez błędny. Póki co jest dobrze i czekam na rozwój tej sytuacji.

Ocena: 7.5/10

BJARM - Imminence (2014)

Nowością nie jest to, że rynek heavy metalowy jest bogaty i co raz częściej można napotkać różnego rodzaju skrzyżowania gatunków. Symfoniczny black/death metal też nie jest żadną nowością i też już dawno temu został zapoczątkowany przez takie zespoły jak Dimmu Borgir, Satyricon, Emperor czy ScepticFlesh. Dzięki nim ten gatunek ma takie uznane i jest tym czym jest teraz. Nie brakuje oczywiście młodych kapel, które chcą nas zaskoczyć swoją pomysłowością i wizją jak grać symfoniczny black/death metal. Rosyjski Bjarm to jeden z tych żywych przykładów na to, że jednak można zaskoczyć i nagrać coś równie świeżego i porywającego co klasyka tego gatunku. Działają od 2009 roku i mają swoje grono słuchaczy, tak więc mogą jedynie poszerzyć to grono. Najlepszym sposobem na to jest rozgłos ich naprawdę wysokiej klasy debiutu w postaci „Imminence”. Dawno nie słyszałem tak pomysłowego, klimatycznego, melodyjnego, a zarazem agresywnego symfonicznego death/black metalu. Rosyjski band robi to z polotem, stawiając przy tym na ciekawe pomysły, jednocześnie nie zapominając o tradycyjnych rozwiązaniach. Kiedy spojrzymy na różne aspekty płyty to można dojść do wniosku, że album jest niemal perfekcyjny. Na okładce mamy ciekawie przedstawione drzewo i bije z tego naprawdę niezły klimat. Działa niczym magnes na potencjalnego słuchacza i jedyne czego można chcieć to odpalić muzykę jaka się kryje za tą okładką. Zespół ma ciekawy styl i stawia na różnorodność klimat, tak więc żyją nie tylko agresją i melodyjnością. Można szybko zauważyć, że to właśnie gitarzyści Alexey i Egor odgrywają znaczącą rolę w zespole. Ich partie są wyjątkowo chwytliwe, techniczne i zróżnicowane, tak więc nie ma mowy o nudzie w tej sferze. Najważniejsze jest to, że nie gryzą się z klimatycznymi partiami klawiszowymi Anastasii. Tak dobrze zgrana paczka tworzy znakomitą maszynę, którą nic nie powstrzyma przed osiągnięciem celu. Wokalista Andrey wszystko dobrze spaja w jednolitą całość. Ich talent i umiejętności w tworzeniu wysokiej klasy utworów przedkłada się na jakość zawartości. Mamy więc bardzo dobre wprowadzenie w świat rosyjskiej formacji, z tym że prawdziwa uczta zaczyna się wraz z podniosłym „Knowledge of Doom”.Ostry riff, stonowane tempo, dobra mieszanka motywów i urozmaicanie stylistyki to jest to co sprawia, że utwór robi naprawdę dobre wrażenie. Zespół odnajduje się w stonowanym tempie co pokazuje w rytmicznym „Ominous Dreams”. Co ciekawe zespół nie trzyma się stricte jednego motywu i każdy utwór to inna przygoda. Na przykład taki „The Nine Worlds” jest o wiele żywszy i ma w sobie znacznie więcej przebojowości. Można śmiało podciągnąć ten utwór pod melodyjny death metal,a power metalowa motoryka jeszcze bardziej podkreśla melodyjność tego kawałka. Zespół bardzo dobrze radzi sobie z rozbudowaniem i urozmaiceniem co pokazuje w „Fire's Lord Torment”, w którym dobrze wykorzystano kobiecy głos Anastasii. Wizytówką tego albumu jak i tego co gra sam zespół jest bez wątpienia tytułowy „Imminence”. Nie brakuje też nieco wolniejszego grania co zostaje uchwycone w klimatycznym „Oracle”. Trzeba mieć na uwadze, że jak przystało na tego typu stylistykę to nie brakuje prawdziwych petard. To też nie powinno nikogo dziwić pojawienie się energicznego „Secrets of Immortals” czy złowieszczego „The Highest Hall”. Nie ma wad, nie ma zbędnych wypełniaczy, a album w całości wypada znakomicie. Miła dla oka okładka, uzdolniony band, który ma wiele ciekawych pomysłów, czy też zgrany i pełen elementów zaskoczenia materiał to tylko jedne z wielu zalet „Imminence”. Rosyjski band pokazał jak grać symfoniczny black/death metal z polotem, dając mu i całemu gatunkowi orzeźwienie. Płyta godna polecania, nawet tym którzy na co dzień nie siedzą w takich klimatach.

Ocena:9.5/10

RAPHEUMETS WELL- Dimensions (2014)

A gdyby tak połączyć muzykę graną przez takie zespoły jak Behemoth, Dimmu Borgir, Septic Flesh z muzyką poważną a także z progresywną odmianą heavy metalu? Na pewno dla wielu taka mieszanka mogłaby być ciężko strawna, ale są wśród nas tacy co lubią mieszanki gatunkowe i różnego rodzaju eksperymentu. To właśnie do nich skierowany jest amerykański band Rapheumets Well. Działają od 2006 roku i choć działali dość aktywnie to dopiero w 2014 r ukazał się ich debiutancki album zatytułowany „Dimensions”. Sam album nie jest tak łatwo zaszufladkować tak jak mogłoby się wydawać. Jasne głównym gatunkiem muzycznym jest tutaj death/black metal, ale zespół nie boi się wykorzystać elementy symfonicznego metalu czy też progresywnego. Czasami brzmi to chaotycznie, czasami ciężko przetrawić to co zespół gra, ale w sumie jak się skupimy na całości a nie na detalach to album zyskuje. Ciekawa klimatyczna okładka w stylu s-f, mroczne brzmienie i sporo ciekawych smaczków sprawia, że „Dimensions” to naprawdę solidny i zarazem intrygujący album. Zespół dość ciekawie rozbudowuje kawałki i już otwieracz „Dimensions” jest tego niezłym przykładem. Wiele motywów umieszczono w jednym utworze i dzieje się tam sporo. Tripp King to wokalista, który jakoś nie zapada w pamięci, ale pasuje do tego co wygrywają gitarzyści. To właśnie Ralph i Daniel odwalili najwięcej roboty i to oni zasługują na uznanie. To dzięki nim całość nie jest nudna i naprawdę jest sporo fajnych i klimatycznych motywów. Płyta jest urozmaicona i pełna różnych wtrąceń i wzbogaceń, przez co aranżacje nie są tak banalne jak mogłoby się wydawać. Podniosłość i symfoniczny charakter to cechy pokręconego”At the Mantle of the Gods”, który jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. „The Arrival” ma już bardziej filmowy klimat, w dodatku cechuje się niezwykłą melodyjnością. Zespół potrafi też stworzyć utwory, które są łatwiejsze w odbiorze i tego przykładem jest taki „Netherworld exile”. Na uwagę zasługuje również melodyjny „Lair of Eishtar”, a całość zamyka brutalny i już bardziej black metalowy „Fleeing into Darkness”. Każdy z utworów ma coś w sobie i razem tworzą znakomitą całość. Amerykański band Rapheumets Well tworzy bardzo ciekawie brzmiący death/black metal w którym jest sporej ilości progresywnego heavy metalu jak i symfonicznego metalu. Jak ktoś lubi takie ciekawie brzmiące eksperymenty ten z pewnością powinien zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 7.5/10

środa, 25 listopada 2015

ROCKA ROLLAS - Pagan Ritual (2015)

Najbardziej zapracowany muzyk w metalowym światku? Bez wątpienia Ced z szwedzkiego Rocka Rollas. Dał się nam poznać jako geniusz muzyczny, który ma głowę pełną świetnych pomysłów, które stara się urzeczywistnić. Do tego też wykorzystuje różne zespoły, czy też projekty muzyczne. Dał nam się poznać w doom metalowym Lector, w thrash metalowym Mortyr, dał światu BlazonStone czyli godnego następcę Running Wild, odnajduje się w klasycznym metalu co potwierdził w Cloven Altar, w dodatku jest specjalistą tworzenia power metalu w stylu Blind Guardian czy Gamma Ray co udowodnił na dwóch albumach solowego projektu Breitenhold. Jednak od samego początku jego głównym projektem, obecnie zespołem z krwi i kości jest Rocka Rollas. To już 4 albumu zarejestrował z tym zespołem, to od niego wszystko się zaczęło. Obecnie nie jest to już działanie na każdym polu. Ced zajmuje się tylko gitarą, komponowaniem i wokalem. Obowiązki zostały rozdzielone i Rocka Rollas podniósł poprzeczkę jeśli chodzi o jakość swojej muzyki. Już „The Road to Destruction” był produkcją wysokich lotów, to jednak „Pegan Ritual” przebija tamte wydawnictwo pod względem klimatu, przebojowości i jakości muzyki.

Mroczna, oddająca klimat płyty okładka to jeden z atutów tej płyty, ale Ced przyzwyczaił już nas do tego, że jego płyty wyróżniają się ciekawą szatą graficzną. Brzmienie jakie skonstruował Ced jest też wyborne i w pełni współgra z tym co przygotował dla nas Ced. Jest to wycieczka po klasyce heavy/speed metalu jak i power metalu. Jest to podróż w rejony znane, które gdzieś nam już się obiły o uszy, przy okazji takich zespołów jak Crystal Viper, Enforcer, Gamma Ray, Running Wild, Blind Guardian czy Helloween. Ced stawia na klasykę i im składa hołd. Co ciekawe nie jest to kolejny bezmózgi klon, a szczere granie wzorowane na tradycyjnych rozwiązaniach z lat 80. Na płytę trafiło 8 utworów utrzymanych w podobnym stylu i konwencji. Na pierwszy strzał idzie tytułowy „The punic Wars”, który rozpoczyna się ciekawą partią basową, a potem dołączają charakterystyczne gitary i zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Speed/power metalowe łojenie na wysokim poziomie. Mroczniejszy klimat pojawia się w energicznym „Gaulic Boare”, w którym są pewne echa Running Wild, ale to nic dziwnego, bo Ced jest pod wielkim wpływem tego zespołu. Stary Blind Guardian czy Gamma Ray wybrzmiewa z szybkiego i agresywnego „Demigod”. Prawdziwą perełką na płycie jest rozbudowany „Lost in the Enchanted Forest” w którym Ced miesza style Blind Guardian i Running Wild. Dzieje się tutaj sporo, ale to jest to z czego słynie Ced, a mianowicie z świetnych pomysłów. Tutaj są przede wszystkim świetne solówki i przejście. Ciekawe jakby Cedowi by wyszedł kolos przekraczający 10 minut? Kto wie może kiedyś się doczekamy takiego progresywnego kawałka w jego twórczości. Większa dawka klimatycznego grania w stylu Blind Guardian jest w tytułowym „Pegan Ritual”, który jest jednym z najlepszych kawałków Rocka Rollas w ich całym dorobku. Rocka Rollas potrafi odnaleźć się też w rycerskim graniu co pokazuje w przebojowym „Viking Lord”, który miesza echa Crystal Viper, Grim Reaper, Manowar, Hammerfall, czy Running Wild. To jest klasyka na najwyższym poziomie. Tak się gra heavy/speed/power metal moi drodzy i reszta może się tylko uczyć od Ceda jak to się robi. Jeszcze bardziej pomysłowy wydaje się być energiczny „the Swordsman Rise”, który przypomina taki stary klasyczny heavy/speed metal z lat 80. Mam tu na myśli taki Crossfire czy Grim reaper. Na plus działa też epicki, taki wręcz rycerski refren, który sprawdzi się podczas koncertów Rocka Rollas. Całość zamyka kompozycja „Call of The Wild”, który mogłaby trafić na nowy album Blazon Stone, bo sporo w niej z Running Wild.

Rocka Rollas rośnie w siłę, a Ced staję się osobą kultową, która zapisała się w historii heavy metalu. Nie tylko chodzi tutaj o pracowitość Ceda, jego talent komponowania świetnych kawałków i nagrywania w miarę szybko swoich albumów. Chodzi tutaj o tworzenie wartościowej muzyki z kręgu speed/heavy/power metalu i to na wysokim poziomie. W dodatku jeszcze w takiej ilości, że starcza na 4 zespoły. To się nazywa moi drodzy geniusz. Rocka Rollas znów nagrał album energiczny, niezwykle dynamiczny i pełen przebojów. W odróżnieniu od poprzednich krążków wyróżnia go dojrzałość, urozmaicenie i niezwykły klimat. Czekamy na więcej muzyki tworzonej przez Ceda. Jego rytuał dopiero się zaczął.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 23 listopada 2015

BREITENHOLD - The inn of Sorrowing Souls (2015)

Powodem dla którego Ced powołał Breitenhold miało być stworzenie coś bardziej osobistego, projektu muzycznego skierowanego do fanów power metalu, ale przede wszystkim na spokojnie mógł się wszystkim sam zająć. Breitenhold pozwolił mu uwierzyć w siebie i przekonać do śpiewania również w Rocka Rollas. Ced to przykład geniuszu muzycznego i utalentowanego młodzieńca, który potrafi wszystko. No dobrze prawie wszystko, bo okładki tworzą inni ludzie. Jednak komponowanie, zajmowanie się produkcją, miksami, śpiewaniem, a także nagrywanie linii instrumentalnej to nie lada wyzwanie. Ciężko sobie to jakoś wyobrazić, a jeszcze ciężej sobie wyobrazić to że w tym roku wydał 4 albumy w tym samym czasie. Czy trzeba więcej dowód na to, że mamy do czynienia z geniuszem muzycznym naszych czasów? Z pewnością nie. Tworzyć i nagrywać to jedno, ale nagrywać jeszcze albumy na wysokim poziomie i w takiej liczbie jakiej podaje nam Ced to jest dopiero przejaw geniuszu. Debiutancki album „Secret Worlds” miał posmak s-f, miał w sobie sporo wpływów power metalu spod znaku Gamma Ray czy Helloween. Co tym razem Ced wymyślił na swoim drugim albumie zatytułowanym „The inn of Sorrowing Souls”?

Tym razem Ced nieco oddalił się od klimatów s-f i postanowił nas zabrać na wycieczkę po fantasy rodem z twórczości Blind Guardian. Muzycznie też nie brakuje odesłań do niemieckiej formacji. Klimat i pewne rozwiązania są wyjęte jak z wczesnego Blind Guardian. Nawet okładka ma dobitnie nam to pokazać. Oczywiście wpływy Gamma Ray i Helloween pozostały. Tak więc dostaliśmy poniekąd kontynuację debiutu, z tym że nowy album jest jeszcze bardziej dojrzały i bardziej przemyślany. Kompozycje są pełne energii i zachwycają pod względem motywów i pomysłowych melodii. Ced przeszedł samego siebie i nagrał wyjątkowo mocny album, który wprawi fanów power metalu w osłupienie. Już otwierający „The Inn of Sorrowing Souls” brzmi jak skrzyżowanie Gamma ray i wczesnego Blind Guardian. Czysty, energiczny power metal, który po prostu niszczy. Ced jeszcze lepiej radzi sobie z śpiewaniem. Bardzo miły dodatkiem są chórki w stylu starego Blind Guardian. Sam riff pełen pasji, miłości do power metalu i słychać, że Ced nie musiał się wysilać przy tworzeniu tego kawałka. Jest lekkość i słucha się tego niezwykle przyjemnie. Debiut wyróżniał się świetnymi solówkami i popisami Ceda. Co ciekawe nowy album pod tym względem jest jeszcze bardziej rozwinięty. Dobrze to pokazuje „Haunted Dreams”, który wyróżnia się pomysyłowym riffem osadzonym w świecie Gamma Ray czy wczesnego Helloween. Oczywiście duch Blind Guardian też jest z nami i to właściwie od samego początku. Te folkowe zacięcie typowe dla ślepego strażnika dobitnie wybrzmiewa w klimatycznym „Mirrors of Life”. Na nowym albumie jest tylko jeden instrumentalny kawałek i „Return to The secret worlds” ma w sobie sporo z zagrywek Kaia Hansena i na myśl przychodzi „Follow the Sign” czy „Valley of the kings”. Choć są tutaj też wyczuwalne wpływy Running Wild. Kolejną petardą na płycie jest „Light The Fire” i tutaj znów dochodzi do skrzyżowania Blind Guardian i Gamma Ray. Choć tutaj nie brakuje pewnych wolniejszych momentów. Bardzo urozmaicony kawałek, w którym dzieje się sporo. Bardzo podoba mi się też chwytliwy „Something of The Past”, który jest takim rasowym power metalowym kawałkiem osadzonym w niemieckiej strukturze. Nie zabrakło na płycie rozbudowanych kompozycji czego przykładem właśnie jest „Halls of steel”. Na koniec mamy równie szybki i dynamiczny „Another way”, który w żaden sposób nie odstaje od reszty kompozycji.

Nie ma kombinowania, czy nie potrzebnych eksperymentów, jest za to do czego przyzwyczaił nas już Ced czyli energia, szybkość i przebojowość. Nowy album Breitenhold to uczta dla fanów speed/power metalu spod znaku Blind Guardian czy Gamma Ray. Jest jeszcze więcej hitów, jeszcze więcej popisów gitarowych i jeszcze większa dawka energii. Ced dał nam w tym roku wszystko to co najlepsze w melodyjnym graniu i z tych 4 albumów jakie wydał, ten zasługuje na szczególną uwagę.

Ocena: 9.5/10

sobota, 21 listopada 2015

EMBERS OF LIFE - Dark Conspiracy (2005)

Fani mocniejszego grania powinni zapoznać się z dość ciekawym zespołem jakim bez wątpienia jest Embers of Life. Jest to kapela, która istnieje od 1997 roku i ma na swoim koncie sporo koncertów, natomiast debiutancki album ukazał się stosunkowo późno bo w 2014r. W ich muzyce można doszukać się wpływów Deathstars, Suidakra czy Children of Bodom, czy wiele innych kapel z pogranicza melodyjnego death metalu. Zespół ma dość ciekawe podejście do tego gatunku, ponieważ nie boi się wykorzystać elektronikę czy elementy symfoniczne. Starają się brzmieć świeżo i nowocześnie i to z pewnością im wychodzi. Nie dajmy się zwieść słabej szacie graficznej „Dark Conspiracy”, która raczej odstrasza niż przyciąga potencjalnego słuchacza. Rosyjska formacja zna się bez wątpienia na brzmieniu i tworzeniu ciekawej muzyki, która intryguje. To właśnie w tym tkwi ich urok. To jest właśnie ich zaleta. Na pewno Embers of Life wyróżnia się ciekawym black metalowym imagem i samym stylem. To wszystko przedkłada się na to, że ich debiutancki album nie jest taki zły jak mogło się wydawać. Najciekawszą postacią w zespole jest wokalista Maniak, który stawia na agresję i brutalność. Więcej tutaj death metalowej maniery, ale wszystko idealnie współgra z tym co słyszymy. Czasami za mało w tym wszystkim techniki, ale już chyba taki urok tego gatunku, tej muzyki. Dmitry i Igor to również utalentowani muzycy, bo to właśnie oni napędzają całość i są odpowiedzialni za aspekt instrumentalny. Ich popisy gitarowe są intrygujące i zagrane z pasją, więc nie można narzekać pod tym względem. Na płycie znajdziemy złowieszczy „Dark Waters of Lakes”, który jest kompozycją nastawioną bardziej na techniczne granie, aniżeli proste i łatwe w odbiorze. Pod względem klimatu i lekkości wyróżnia się „Burnwind of Satan”, który już jest o wiele ciekawszym kawałkiem pod względem stylistycznym. Mieszanka elektroniki i symfonicznego metalu wybrzmiewa znakomicie w melodyjnym „Master of dreams”. Spore ilości folku i melodyjnego death metalu jest ukryte w przebojowym „Crystals of cold dream”. Dobry przykład, że zespół radzi sobie z tworzeniem chwytliwych i zapadających w głowie utworów. Z kolei najwięcej black metalu pojawia się w nieco szybszym „More of those tears”, który również należy zaliczyć do tych ciekawszych kawałków na płycie. Jeśli ktoś szuka ciekawych i dość oryginalnych dźwięków, a przede wszystkim siedzi w klimatach death metalu ten powinien zapoznać się z Embers of Life.

Ocena: 6.5/10

MYNDED - Dead End Paradise (2015)

Uwaga niemiecki Mynded rusza by podbić niemiecką scenę metalową, a już z pewnością ich celem jest namieszać w thrash metalu. Młoda, ambitna i nie bojąca się niczego kapela działa od 4 lat, ale już wypracowali swój styl, zyskali uznanie słuchaczy, a ich debiutancki album „Dead End Paradise” to dzieło dopieszczone i kompletne. Nie kombinują i starają się grać stary oldschoolowy thrash metal, który przypomina stare czasy Testement, Exodus czy Antrax. Jednak panowie nie mają zamiaru stawać się klonem którejś z kapel i zależy im by mieć swój własny styl. Może nie tworzą niczego odkrywczego, ale z pewnością mają swój pomysł na ten gatunek. W ich muzyce są takie podstawowe aspekty gatunku jak agresja czy zadziorność, ale jest też miejsce na bawienie się motywami, na urozmaicenie i duże pokłady melodyjności. To jest właśnie atut niemieckiej formacji, która wie jak wykorzystać te cechy na swoją korzyść. Ich debiutancki album już na samym wstępie przyciąga uwagę ciekawą i miłą dla oka okładką. Plusem jest to, że nie od razu nam zdradza czego mamy się spodziewać po zawartości. Liderem grupy jest Niko Lambrecht, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jako wokalista to nie można mu nic zarzucić, bowiem śpiewa agresywnie i z taką nutką punkowego feelingu. Z kolei jego popisy gitarowe z Alexandrem Li są poukładane, pomysłowe i nastawione na melodyjność. Dzięki temu album nie nudzi i dostarcza nam sporo emocji. Cały czas się coś dzieje i nie ma czasu na nudę. Zespół zadbał o każdy detal, bowiem nawet brzmienie jest dopracowane i idealnie podkreśla agresywność materiału. Na płycie znajdziemy 10 utworów, które dają ponad 40 minut muzyki. „Kill or be killed” to taki typowy otwieracz, który ma być pokazem mocy. Od razu zespół atakuje nas ostrym riffem i tempo też jest odpowiednio dopasowane. Brzmi to niezwykle obiecująco i chce się zagłębiać jeszcze bardziej w ten album. Taki zadziorny i rytmiczny „Devestation” zabiera nas w rejony Anthrax czy Destruction. Słychać, że zespół wie jak tworzyć prawdziwy hit i nikt by nie powiedział, że to ich pierwszy album. Mynded potrafi też nieco kombinować i wtrącać progresywnego feelingu jak w „Nuclear Downfall”. Nawet momentami tak ostro chłopaki grają, że ocierają się o death metalu i tak jest właśnie w przypadku energicznego „Driven into War”. Najdłuższym i zarazem najbardziej pomysłowym utworem na płycie wydaje się być „Humanity faded Away”. Zespół bawi się tutaj tempem i motywami. Tak więc raz jest heavy metalowo, a raz thrash metalowo. Idealna podróż do klasycznych albumów thrash metalu. Dalej mamy przebojowy „No regrets”, który ma sporo cech speed/power metalu, czy złowieszczy „Upwaving Anger”, który pokazuje jaki potencjał drzemie w zespole. Zaskakuje fakt, że zespół znakomicie w wypada w kwestii komponowania utworów i właściwie każdy utwór zachwyca. Nie ma słabych utworów i to tylko pokazuje z jakim zespołem mamy do czynienia. Na sam koniec płyty mamy melodyjny „T.L.A.S” i tytułowy „Dead End Paradise”, który jest kwintesencją thrash metalu. To wszystko tylko potwierdza jakość debiutu Mynded. Płyta jest dopracowany i niemal bezbłędna. Jeszcze troszkę popracować nad urozmaiceniem i elementem zaskoczenia i będziemy mieć następnym razem perfekcyjny album. Póki co debiut nastawia pozytywnie i z pewnością stawia band w dobrym świetle, otwierając im furtkę do świata sławy. Mają potencjał, grają na wysokim poziomie, więc wszystko przed nimi. Gorąco polecam, nie tylko fanom thrash metalu. Jedna z najlepszych pozycji w thrash metalu jeśli chodzi o rok 2015!

Ocena: 9/10

BABYMETAL - Babymetal (2015)

Już myślałem że słyszałem wszystko w swoim życiu i że raczej mało co mnie jest wstanie zaskoczyć. Jednak byłem w błędzie. Od dłuższego czasu wszelkie portale o muzyce metalowej wspominają o japońskiej formacji Baby Metal. Omijałem ich szerokim łukiem bo wiedziałem, że to jest coś z czym nie da się walczyć i z pewnością nie jest to muzyka dla fanów tradycyjnych dźwięków. No cóż wytwórnia Mystic Productions podesłała mi debiutancki album i przyszło się zmierzyć z największym koszmarem. „Baby Metal” bo tak się zwie wydany w tym roku krążek japońskiej formacji to dzieło, które ciężko jest opisać słowami i sklasyfikować. Same wokalistki mówią że grają nową odmianę metalu, który nazwały właśnie Baby metal. Jedno jest pewne, udało im się zaskoczyć heavy metalowy świat.

Muzyka nie jest łatwa w odbiorze i właściwie ciężko tez mówić o samym heavy metalu w kontekście Baby Metal. Bardziej to brzmi jak mieszanka techno i metalu, która ma być skierowana do młodszych słuchaczy, którzy chcą się bawić i tańczyć. W skład zespołu wchodzą :Su metal, Yuimetal, a także moametal. Jest to grupa wokalno taneczna, która powstała w 2010 r. Do zabawy może i się to nadaję, ale do stricte słuchania to raczej nie bardzo. Co z tego, że jest to muzyka melodyjna, nie brakuje chwytliwych melodii, nie brakuje mocnego uderzenia, skoro całość jest kiczowata i jakoś ciężko strawna. Szata graficzna nawet miła dla oka, samo brzmienie też ciężkie i przyprawia o dreszcze. Niestety sama muzyka i styl w jakim śpiewają wokalistki pozostawia wiele do życzenia. Na samym starcie mamy agresywny „Baby Metal death”, który w rzeczy samej ma cechy death metalu. Od strony instrumentalnej brzmi to nawet dobrze, ale cała reszta niestety odstrasza na samym starcie. „Megitsune” jest już bardziej progresywny, bardziej zalatujący w stronę melodyjnego metalu. Dyskotekowe klawisze i wokal dziewczynek potrafi podziałać na nerwy niestety. Jednak jako muzyka dla małych dzieci, które są potańczyć to się nadaję i to idealnie. Z każdym utworem wkraczamy w coraz większy kicz, w coraz większy świat abstrakcji. „Iine !” brzmi jak utwór z jakiejś mangi i w sumie bardziej szokuje styl i wykonanie niż sam tytuł. Pierwsze skojarzenie to Blumchen i to raczej nic pozytywnego. To już ciężko nazwać heavy metalem. „Akatsuki” pod względem instrumentalnym wypada całkiem dobrze i to w sumie jeden z ciekawszych momentów na płycie. Ciężko tutaj mówić o jakiś plusach i właściwie każdy utwór to prawdziwa męka dla uszu. Każda kompozycja jest niemal podobna do siebie i zespół nawet nie ma pomysłu jak urozmaicić swój materiał. „Catch me if You can” to bardzo dobry przykład chaosu jaki panuje w zespole. Ciężko stworzyć coś prostego i przemyślanego, tylko cały czas dostajemy papkę różnych gatunków muzycznych. Taki „Headbangeeeerrrr” ma może gdzieś tam ciekawą linię melodyjną, ale znów wykonanie i słodkość wywołuje obrzydzenie. Reszta utworów nie zasługuje na jakąkolwiek wzmiankę tutaj.


Jeśli szukasz muzyki przy której można tańczyć i bawić się to z pewnością Baby Metal się nadaję. Zespół próbuje mieszać różne gatunki muzyczne, chce przy tym być też zespołem tanecznym i w efekcie wyszedł dziwny album. Baby Metal zaskakuje że w ogóle coś takiego może istnieć i że można tego słuchać. Zespół pokazał nieco inne oblicze heavy metalu, pokazał że nawet dzieci mają prawo głosu i możliwość tworzenia swojej muzyki. Może właśnie te grono słuchaczy w pełni pojmie Baby Metal? Może jestem za stary na takie dziwactwa? Gdyby album był może taki jak „Iijme , Dame, Zattai” to może byłoby to znacznie ciekawsze? Jedno jest pewne Baby Metal poruszył swoim dziwactwem metalowy świat. Ciężko komukolwiek polecić ten album, bo muzycznie to jest prawdziwa tortura. Jeśli ktoś chce przesłuchać to tylko na swoją odpowiedzialność.

Ocena: 1/10

CIRCLE II CIRCLE - Reign of Darkness (2015)

W tym roku amerykański band Circle II Circle postanowił nas uraczyć nowym materiałem w postaci „Reign of Darkness”. Jest to dzieło, który potwierdza status tego zespołu w progresywnym świecie i pokazuje że kapela wciąż trzyma dobrą formą. Mogłoby się wydawać, że to co najlepsze już dawno temu nagrali, a jednak tak nie jest. Nowy album charakteryzuje się pewnym powiewem świeżości, a także pokazuje że zespół nie chce stać w miejscu i chce się rozwijać. Circle II Circle to zespół doświadczony i z pomysłem na swój styl. Najciekawsze jest to że mimo pewnych zmian personalnych, mimo upływu czasu wciąż trzymają dobrą formę i potrafią nagrywać dobre albumy. „Reign of Darkness” z pewnością wyróżnia się dzięki mrocznemu klimatowi i ciekawym pokręconym i bardziej wyszukanym melodiom. Pod wieloma względami ten album przypomina poprzednie dokonania zespołu. Wiele kwestii po prostu zostało przerysowane i mam tutaj na myśli choćby soczyste i nowoczesne brzmienie, czy klimatyczną okładkę. Zespół zawsze dbał o aspekt techniczny wydawnictwa i tutaj nie ma zawodu. Troszkę inaczej jest już z samą zawartością, która wywołuje w sumie mieszane uczucia. Niby z jednej strony materiał jest ciekawy, momentami zaskakujący, ale brakuje hitów i jakiś petard, które by poruszyły słuchacza. Tak więc wieje troszkę nudą w niektórych momentach i przez to album traci nieco na jakości. Pomówmy jednak o plusach. Mamy klimatyczne intro „Over- underture” które idealnie wprowadza w klimat płyty. Dalej mamy już nieco mocniejszy i już bardziej progresywny „Victim of the Night”. Kawałek kipi energią i agresją i to jest właśnie poziom do jakiego przyzwyczaił nas Circle II Circle. Zak Stevens sprawdza się w tej kapeli. Na tym albumie stara się zaprezentować swoje mroczniejsze oblicze i stara się też budować klimat co mu naprawdę dobrze wychodzi. Idealny głos do muzyki progresywnej i tego nie da się ukryć. Kawał dobrej roboty też odwalili sami gitarzyści, bowiem popisy Wentza i Hudsona są warte uwagi. Zwłaszcza jeśli cenimy sobie klimat i bardziej wyszukane motywy. To właśnie dzięki nim, nawet takie proste kawałki jak „Untold dreams” brzmią naprawdę dobrze. Na nowym krążku nie brakuje oczywiście tego co najważniejsze czyli power metalowej zadziorności. Ta przejawia się w znakomitym i nieco nowoczesnym „Its All over” czy agresywnym „Solitary Rain”. Bardzo dobrze też się prezentuje mroczny i cięższy „One more day”, który ma sporo elementów Black Sabbath. Nutka tajemniczości, stonowane tempo i duży ładunek emocjonalny to zalety „Ghost of the devil”, z kolei „Somewhere” to przykład jak grać ciekawy i wciągający progresywny metal. Na koniec chciałbym też wspomnieć o petardzie w postaci „Deep Within”, która ma w sobie prawdziwego kopa. Ten utwór pokazuje, że ten amerykański band jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Circle II circle przyzwyczaił już nas do solidnych albumów i do tego że wydają regularnie albumy. „Reign of Darkness” nie przynosi im wstydu i w sumie to umacnia ich pozycję w progresywnym świecie. Fani gatunku już pewnie zapoznali się z tym wydawnictwem, ale ci co jeszcze tego nie zrobili powinni to nadrobić.

Ocena: 6.5/10

GIRLSCHOOL - Guilty as Sin (2015)

Jednym z przedstawicieli nurtu NWOBHM jest również Girlschool, który często jest lekceważony o pomijany w przez fanów. W końcu kapela ta nie osiągnęła takiego rozgłosu jak inne bandy reprezentujące ten nurt. Jednak brytyjski Girlschool działa od 1978 r i właściwie dalej tworzą i mają się całkiem dobrze. W ich muzyce można doszukać się wpływów takich kapel jak Motorhead, Angel Witch, Scorpions, Slade czy nawet Sweet. Ogólnie jest to band bardzo nastawiony na hard rocka, na szaleństwo i dobrą zabawę. W takiej formule utrzymane są w sumie wszystkie 13 wydawnictw jakie do tej pory wydali. Tym najnowszym jest „Guilty as Sin”. Mimo upływu czasu i mimo pewnych perturbacji Girlschool nie zmienił się stylistycznie i właściwie co dostajemy na nowym dziele to stary poczciwy NWOBHM wymieszany z hard rockiem. Nie ma właściwie jakichkolwiek eksperymentów, czy prób zmiany formuły. Girlschool idzie dalej wytoczoną już dawno temu ścieżką i troszkę szkoda że nie spróbowali jakoś nas zaskoczyć. „Guilty as Sin” to tylko kawał solidnego, nieco rzemieślniczego brytyjskiego hard rocka wymieszanego z NWOBHM. Wszystko jest proste i w sumie pozbawione świeżości, przez co płyta na dłuższą metę może nieco nużyć słuchacza. Mimo tego, że jest to stara i sprawdzona szkoła hard rocka i w sumie słychać te klasyczne zagrywki gitarowe i feeling lat 80, to jednak są pewne niedociągnięcia. Brzmienie jest nieco przybrudzone, ale jakby obdarte z mocy. Głos Kim też jest już bez mocy i bez drapieżności. Momentami brzmi to wszystko jak jakiś pop rock, a to nie zbyt działa korzystnie na całość. Niezbyt dobrze zespół wypada w takich średnich hard rockowych kompozycjach i to potwierdza już na wstępie otwieracz „Come the Revolution”. Nie ma w tym nic co by przykuło uwagę. Znacznie lepiej Girlschool radzi sobie z szybszym hard rockowym granie w stylu Motorhead i dobrze to obrazuje „Take it like a band”. Jest energia, jest szybkość i mocny riff, czyli to co jest potrzebne by porwać słuchacza. Na płycie pojawia się sporo nijakich kompozycji, które pełnią rolę ewidentnych wypełniaczy. Tak właśnie jest z „Akward Position”. W sumie nie wiele zostaje w głowie z tego co pojawia się na płycie, a jeśli już coś zostaje w głowie to całkiem udany cover The Bee Gees w postaci „Stayin Alive”. Dość często zespół raczy nas rockowymi kawałkami przesiąkniętymi komercją i dlatego też takie kawałki jak „Perfect Storm” nie mają większego przebicia. Najlepszym utworem na płycie jest bez wątpienia „Night before”,a to w sumie zaleta tego że w tym utworze jest sporo z starego Motorhead. Jest pasja, jest szaleństwo, a utwór dość szybko zapada w głowie. Najciekawsze jest to, że jest to zespół który działa od 1978, który ma doświadczenie, który mógłby znacznie więcej osiągnąć. Szkoda tylko że nie przedkłada się to na muzykę i w efekcie mamy średniej klasy hard rockowy materiał utrzymany w stylu lat 80, który nijak ma się do konkurencji i do innych płyt z tego roku. Płyta skierowana właściwie do zagorzałych fanów zespołu.

Ocena: 4/10

CLOVEN ALTAR - Demon in the Night (2015)

Dożyliśmy czasów, że nie trzeba mieć zespołu by tworzyć muzykę, nie trzeba mieć pozostałych muzyków by wydać album, by stworzyć zespół, które fizycznie będzie istniał jako solowy projekt. Ced znany z Rocka Rollas czy Blazon Stone pokazał że można. Jak widać co niektórzy idą w jego ślady. Tak też stało się z amerykańskim Cloven Altar. Zespół zrodził się w głowie jednego muzyka i podobnie jak Ced doszedł do wniosku że chce wydać album nie mając zespołu z krwi kości, że po prostu chce podzielić się z światem swoimi pomysłami. Tak o to doszło do wydania „Demon in the Night”.

Cloven Altar powstał w 2012 r i jeszcze wtedy funkcjonował jako zespół złożony z kilku osób. Wtedy jeszcze działali pod nazwą Spellbinder. Z czasem doszli do wniosku że trzeba zmienić nazwę i tak wpadli na „Cloven Altar”, który powstał z połączenia nazw dwóch kapel grających NWOBHM czyli Cloven Hoof i Pagan Altar. Jednak skład się wykruszył i Dustin został sam z nazwą zespołu, z ciekawym logiem i pomysłem na muzykę. Jednak ciężko było cokolwiek zrealizować i żeby urzeczywistnić swoje marzenia i pomysły skierował się do wytwórni Stormspelll i Ceda z Rocka Rollas. Tak o to komponowaniem i wokalem zajął się Dustin, a całą resztę zajął się Ced. Pomimo że w tym roku Ced wydał 3 swoje albumy, to jeszcze udało mu się znaleźć chwilę by wspomóc kolegę w potrzebie. To się nazywa geniusz muzyczny. Jego wkład jest słyszalny i razem panowie stworzyli bardzo ciekawy band grający klasyczny heavy metal z domieszką power metalu. Jest tam słyszalne wpływy Grim Reaper, Stormwitch, Iron Maiden czy nawet Mercyful Fate. Skojarzenia z ostatnim zespołem są jak najbardziej na miejscu bo Cloven Altar też ociera się o okultyzm w tekstach. Mroczny klimat też jest dostrzegalny na płycie. Dustin jako wokalista też ma dość specyficzny wokal, który to wszystko odpowiednio nastraja. Jednak mimo tego idealnie pasuje do tego co gra Ced. Nasz szwedzki geniusz muzyczny znów imponuje techniką i lekkością. Mimo swoich zespołów udało mu się nagrać niezłe partie na album Cloven Altar. Jasne są gdzieś tam wpływy jego zespołów i słychać to zamiłowanie do klasyki gatunku i Running Wild. Należy to jednak uznać za zaletę, a nie wadę. Płytę otwiera „Blood Of The Elves” i to jest taki rasowy speed/power metalowy kawałek, który dobitnie nawiązuje do klasyki. Ced zadbał o świetnie instrumentarium i można tylko się delektować szybką sekcją rytmiczną i mocny riffem. To jest właśnie czego się oczekuje od tego typu kapel. Szczerego heavy metalu zagranego prosto z serca, bez zerkania na głosy innych, na to co jest modne. Każdy utwór to niezłe pokłady melodii i taki „Demon in The Night” ma w sobie ducha Helloween czy Gamma Ray co jeszcze bardziej podnosi jakość płyty. Power metalowe granie dalej zostaje utrzymane w melodyjnym „Beneath the setting Sun”. Surowszy „Prince of Hell” nawiązujący do twórczości Iron Maiden powstał na początku istnienia kapeli i w sumie to słychać od pierwszych sekund. Pod względem agresji wyróżnia się „The Mythic Age”, który przemyca pewne cechy thrash metalu i to w jaki sposób. Running Wild słychać w treściwym przeboju „Forgotten Path”, z kolei zamykający „Break The Ice” to taki opus magnum całej płyty.


Może Cloven Altar nigdy nie będzie zespołem z krwi i kości, może będzie projektem solowym Dustina to i tak miło, że doszło do jego powstania. Dobrze, że udało się Cedowi znaleźć czas i wspomóc Dustina przy realizacji debiutanckiego albumu. Cloven Altar to prawdziwa petarda dla fanów klasycznego heavy/speed/power metalu. Kto lubi twórczość Ceda i jego styl ten z pewnością podłapię to co zaprezentował Cloven Altar. Granie na wysokim poziomie z dużą dawką energii i przebojowości. Po prostu album, który można słuchać i słuchać, a nie znudzi się.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 19 listopada 2015

VANLADE - Rage of the gods (2015)

Wiele dobrych i wartościowych płyt wyszło w tym roku i to nie podlega dyskusji. Można przebierać w hard rocku, speed metalu czy power metalu. Pojawiło się wiele płyt do których będę często wracał, wiele płyt pokazało mi że jeszcze wciąż można tworzyć ciekawe kompozycji w tym gatunku i wciąż można zaskakiwać. Jednak mimo tych zachwytów, brakowało mi czegoś co by pozwoliło wyciągnąć maksymalną ocenę. Ciężko znaleźć płytę, która będzie idealna pod każdym względem, która rzuci na kolana i wywoła ciarki na plecach. To musi być nie tylko płyta idealna, ale jakby mieć moc do poruszenia gatunku i być przykładem, że wciąż można tworzyć ponadczasowe albumy, które przejdą do historii i będą wielbione pomimo upływu czasu. Cóż każdy pewnie wymieni tutaj swój typ, ale amerykański Vanlade dokonał tego wyczynu i nagrał płytę, która definiuje heavy/speed/power metal na nowo. „Rage of the Gods” zasługuje na miano arcydzieła, które pokazuje że ten gatunek muzyczny nie umarł i ma się dobrze.

Taka płyta musi wywołać emocje, musi rzucać na kolana i imponować przy każdej kompozycji. To mają być emocje jak przy „Painkillerze” Judasów czy zachwyt jak przy największych osiągnięciach Iron Maiden. To ma być coś więcej niż kolejny heavy metalowy album, to ma być niezapomniana przygoda, to ma być niesamowite przeżycie, które będzie towarzyszyć za każdym razem przy słuchaniu tego albumu. Z nowym wydawnictwem Vanlade właśnie tak mam i za pewne nie ja jeden. Ta płyta zachwyca i to pod każdym względem. Miła dla oka okładka działa jak magnes i zachęca do sięgnięcia po ten album. Jak odpalimy już płytę to wydobywa się soczyste i mocne brzmienie, które podkreśla drapieżność i zadziorność tego wydawnictwa. To jest właśnie to o co chodzi w heavy metalu. Jednak największe wrażenie zrobili muzycy, którzy są niezwykle zdeterminowani i dopracowali każdy drobny detal. Solówki są pomysłowe, szybkie i pełne energii, a Vinni i Zach jako gitarzyści mogą być dumni z swojej gry. Każdy riff jest wartościowy i niezwykle pomysłowy. Jest agresja, szybkość i moc, czyli to co najważniejsze. Zadbano też o aspekt techniczny, ale nie zapominając o szaleństwie, o swobodzie. Słychać na każdym kroku że zespół kocha to co robi, że dobrze się czują w tym gatunku czyli heavy/speed/power metalu i nawet nie mają problemów z wciśnięciem tam elementów thrash metalu. Wokalista Brett bardziej brzmi jak babka, ale to już inna bajka. Maniera, to jak śpiewa i ile w tym pasji to jest urok jaki tkwi w głosie Bretta. Zespół nagrał 10 utworów dających godzinę niezwykłej frajdy. Już instrumentalne intro „Rage of The Gods” jest taką przepustką do lat 80 i zespół dość mocno i często zbliża się do Liege Lord co jest dobrym znakiem. Szczęka mi opadła właściwie przy energicznym „Frozen For All Time”. Mocny riff, ciekawe przejście, spora dawka energii, ciekawa mieszanka speed/power metalu i wpływy lat 80. Klasa sama w sobie, a na plus tradycyjny powiew patentów jakie wykorzystał zespół. W takim „Jaws of Life” zespół jakby jeszcze bardziej przyspieszył i pokazał jak wiele kapel z tego kręgu jest daleko za nimi, nie wiedząc co tak naprawdę znaczy speed metal. Ciekawe chórki i niezwykła szybkość okazały się sukcesem tego kawałka. Vanlade przede wszystkim potrafi zaskoczyć i urozmaicić i dobrym tego przykładem jest pomysłowy „Hail The protector”. Stonowane tempo, marszowy riff, a do tego zapadający w pamięci mocny bas, który napędza ten kawałek. Bardziej klasyczny heavy metal w najlepszym wydaniu. Jak wspomniałem wcześniej zespół potrafi też bez problemu nawiązać do stylistyki bardziej thrash metalowej co pokazuje w rozpędzonym „Hellrazor” i to już jazda bez trzymanki. „Moonbound” ma pewne cechy hard rocka i NWOBHM, tak więc fani starego Saxon czy Judas Priest powinni być zachwyceni. Kolejnym dłuższym utworem na płycie jest kolejna petarda czyli „Aeons of Madness”. Jest to kompozycja bardzo złożona i pełna ciekawych zagrywek gitarowych, a to się tutaj ceni. Kolejnym takim przejawem thrash metalu na tym albumie jest „Acid Reign”. Jeśli chodzi o poziom agresji i czerpanie z thrash/speed metalu to pierwsze z pewnością zajmie tutaj złowieszczy „Carnicidal”. Płytę zamyka znów bardziej rozbudowany i urozmaicony „As Above, As Below” , który świetnie podsumowuje ten album i podkreśla jego perfekcje.

Dawno żaden album mnie tak nie porwał jak nowy Vanlade i tutaj brawo dla zespołu. Udało im się utrzymać wysoki poziom przez cały album, udało im się nie popaść w rutynę i powielanie w kółko tego samego riffu, co spotyka większość współczesnych kapel metalowych. „Rage of Gods” to płta idealna, która ukazuje piękno tych gatunków, to czego się od nich oczekuje. Jesteśmy świadkami premiery jednego z najlepszych dzieł tego roku i z pewnością pozostawi spory ślad w gatunkach heavy/speed/power metal na wiele lat. Gorąco polecam fanom Judas Priest, Agenst Steel, wczesnego Helloween czy Liege Lord. Perełka !

Ocena: 10/10

wtorek, 17 listopada 2015

TAD MOROSE - St Demonius (2015)

Rok 2013 okazał się naprawdę udany dla szwedzkiej formacji Tad Morose, w końcu po prawie 10 lat wrócili z nowym materiałem. „Revenant” okazał się wyjątkowo mocnym albumem w kategorii heavy/power metal. Mimo pewnych zawirowań w kwestii składu, mimo zmian muzyków i mimo takiej przerwy udało im się zachować swój styl i w dodatku go nieco odświeżyć. Ten album okazał się biletem powrotnym na szczyty gatunku. Nic dziwnego, że zespół szybko postanowił przypieczętować swój sukces kolejnym albumem. „St Demonius” w pewien sposób jest kontynuacją poprzedniego wydawnictwa, jednak czy to oznacza że jest tak samo świetny?

No właśnie nie do końca przedkłada się to na jakość zawartości. Jasne są mocne riffy,a panowie Andersson jak i Johnsson starają się urozmaicać warstwę instrumentalną na ile to możliwe. Zadbano zarówno o aspekt techniczny jak i stricte melodyjny. Nie można narzekać na nudę, bo dzieje się sporo i panowie nie trzymają się kurczowo tylko jednego gatunku. Na pewno nie brakuje wpływów power metalu o czym świadczy drapieżny otwieracz w postaci „Bow To the Reapers Blade”. Nasuwa się tutaj Iced Earth, Bloodbound, czy taki francuski Nightmare. Nie brakuje też elementów bardziej progresywnych i dobrze to uchwycono w „Forlorn”. Utwór może nieco bardziej zakręcony i złożony, ale z pewnością jest to jeden z najbardziej zapadających kawałków na płycie. Z pewnością jeśli komuś podobała się dynamiczna sekcja rytmiczna z poprzedniego albumu, ten nie również będzie zachwycony z tego co mamy na nowym albumie. Zespół często stawia na dynamikę i mocne uderzenie. W połączeniu z soczystym i dopracowanym brzmieniem daje to pożądany efekt. Przykładem takiego dynamicznego utworu jest bez wątpienia „Where Ignorance Reigns”.Płytę pozbawiona jest dłużyzn i postawiono na treściwe krótkie kompozycje, które mają zapaść w pamięci. Dobrze wypada nieco nowocześnie brzmiący „Black Fire Rising”, czy ostrzejszy „The Shadows play”. Nie można z pewnością narzekać na brak dobrych melodii, czy chwytliwe refreny, bo to dostajemy choćby w takim „Darkness Prevail” czy marszowy „Fear Subside”. Końcówka płyta jakby bardziej ciekawsza niż początek. Bardzo podoba mi się z tej płyty też mroczniejszy „Dream of Memories” czy klimatyczny „The World is growing old”, który najlepiej oddaje klimat grozy uwieczniony na frontowej okładce.

Tad Morose wrócił na właściwy tor i obecnie jest w szczytowej formie. Mają pomysł na siebie na albumy i nagrywają teraz kompozycje pełne agresji i ciekawych zagrywek. Słucha się tego z wielką przyjemnością i nie przeszkadza nawet w tym owa wtórność i wałkowanie podobnego stylu co wiele innych kapel. „St Demonius” to swoista kontynuacja „Revenant” i może jej nieco ustępuje, ale wstydu nie przynosi. Czekamy zatem na więcej takich płyt w wykonaniu szwedów.

Ocena: 8/10

niedziela, 15 listopada 2015

SLAYER - Repentless (2015)

Slayer swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą, a wydany w 2009 roku „World Painted Blood” tylko to potwierdził. Brakowało agresji, a przede wszystkim pomysłów na ciekawe utwory. Nie liczyłem, że ta potęga thrash metalu jest wstanie jeszcze nagrać album, który w pewnym stopniu przypomni nam ich najlepsze lata. Cóż nadzieja umiera ostatnia. Na „Repentless” przyszło czekać nam 6 lat i pomimo pewnych perturbacji wydawnictwo ujrzało światło dzienne. Znakomita promocja albumu i powielenie pewnych cech z starych albumów dawało nadzieje, że jednak faktycznie dostaniemy w końcu album bardziej klasyczny od poprzednika. Tak też się stało.

Nowy album jest agresywny, nie brakuje na nim kompozycji szybkich, stonowanych z mroczniejszym klimatem, nie brakuje też pewnych zawirowań i urozmaiceń. Zespół postanowił nadać krążkowi bardziej klasycznego brzmienia i to wyszło im na dobre. Bostaph w roli perkusisty radzi sobie całkiem dobrze, choć miał lepszy występy w Slayer. Przede wszystkim znów poprawnie działa machina gitarowa czyli Kerry i Tom. Jest znów pasja w tym co grają, jest powiew tradycyjnego, starego thrash metalu bez nie potrzebnego kombinowania. Najważniejsze w tym wszystkim to agresja i pomysłowość, której brakowało na poprzedniej płycie. Na widok klasycznej okładki, która przywołuje pierwsze wydawnictwa Slayer kręci się łezka w oku. Z muzyką też nie jest wcale gorzej. Zaczyna się klimatycznie bo od melodyjnego intra w postaci „Delusions of saviour”, który idealnie wprowadza nas w świat Slayer. Od samego początku spodobał mi się tytułowy „Repentless”, który przypomina dawny blask Slayer. Jest agresja, szybki riff, jest energia i polot. Na plus skojarzenia z ostatnim albumem Kreator. Bardziej techniczny, ale o podobnej stylizacji jest „Take Control”. Nieco emocje opadają w stonowanym „Vices”, który zapada w pamięci w sumie dzięki intrygującym i pomysłowym solówkom. Płyta zdominowana jest przez szybkie kawałki typu „Cast the first stone” i w tym tkwi urok nowego albumu. Slayer zawsze specjalizował właśnie w tego typu graniu i dobrze, że przypomniał sobie jak to się robi. Zupełnie inaczej brzmi „When The Stilness Comes”, który jest bardziej złożony i ma w sobie znacznie więcej wolnych momentów. Kolejne petardy na płycie to „Chasing Death” czy „Atrocity Vendor”. Bardzo ciekawym zjawiskiem jest urozmaicony i pomysłowy „Piano Wire”, w którym zespół stara się pokazać z nieco innej strony. Całość zamyka „Pride in Prejudice”, który również utrzymany jest w wolniejszym tempie i szkoda, że na koniec zespół nie pokusił się o dłuższy kawałek.


Slayer nie zmarnował 6 lat i nagrał album o wiele bardziej klasyczny niż „World painted Blood”. Całość ma w sobie więcej agresji i polotu, a to już dobrze świadczy o „Repentless”. Może nie jest to płyta idealna, może nie wszystkie pomysły zachwycają, ale płyta jest równa i ma świetne momenty. Soczysta produkcja, okładka w starym stylu i duża dawka starego thrash metalu na wysokim poziomie sprawia że ten album broni się sam. Slayer powrócił 6 latach z naprawdę udanym albumem, który wstydu im nie przynosi. Ba daje nadzieję, że jeszcze nie wybierają się na emeryturę.

Ocena: 8/10

sobota, 14 listopada 2015

NIGHTFEAR - Drums of War (2015)

12 listopada 2015 to dzień premiery nowego dzieła hiszpańskiej formacji Nightfear. Mało znana kapela stara się być bandem pokroju Gamma Ray,Primal Fear czy Bloodbound. Chcą grać ostry, prosty i pełen energii heavy/power metal, który łatwo i szybko zapadnie w pamięci. Wszystko budują w oparciu o dynamiczną sekcję rytmiczną, zgrany duet gitarzystów w postaci Ismaela i Victora czy wreszcie na specyficznym wokalu Lorenzo. Każdy element ma swoją wartość i razem stać ich na wiele. Najlepszym tego dowodem jest ich drugi album „Drums of war”, który jest swoistą kontynuacją debiutu, z tym że jest to krok na przód w ich twórczości.

To już 7 lat działania tej hiszpańskiej formacji i może jeszcze nie są tak znani i tak uwielbiani, ale trzeba przyznać że znają się na rzeczy. Potrafią tworzyć petardy i kawałki, które chce się słuchać i to kilka razy. Ich muzyka potrafi porwać i zapaść w pamięci a to już coś. Kapela ma jednak as w rękawie a jest nim bez wątpienia wokalista Lorenzo. To właśnie on dość często odwraca naszą uwagę i pokazuje że potrafi śpiewać agresywnie, emocjonalnie i mrocznie kiedy trzeba. Z pewnością odnajduje się w tym co wygrywają gitarzyści. Nowa płyta to przede wszystkim spora dawka melodyjności i jest naprawdę wiele ciekawych motywów, które na długo zostają w pamięci. Jedynie co nie przekonuje to nieco niszowe brzmienie i pozbawiona klimatu okładka frontowa. Znacznie lepiej prezentuje się sama muzyka, która zdobi ten album. Na pewno kapela wie jak rozpoczynać album i „Path of Victory” utrzymana w stylu Juds Priest to strzał w dziesiątkę. Kawałek jest agresywny, melodyjny i pozytywnie nastraja słuchacza i chce się już tylko większej dawki takiego heavy/power metalu. Dalej mamy bardziej klasyczny „The Prophecy”, w którym zespół zabiera nas w rejony Helloween czy Gamma Ray, co całkiem dobrze im wychodzi. Jednak znacznie gorzej zespół radzi sobie z wolniejszymi motywami i z wykorzystaniem toporności, co słychać w ponurym „Sands of Fire”. Czasami zespół przesadza z szybkością i wdziera się odrobina chaosu i w sumie dobitnie to słychać w „The Duel”. Jednak właśnie w takich klimatach zespół wypada najlepiej i nic dziwnego że to one zdominowały ten album. Do grona tych najciekawszych utworów na pewno warto zaliczyć rozpędzony „Breakout” czy przebojowy „Farewell”, który też przywołuje na myśl wiele klasycznych albumów heavy/power metalowych. To akurat żadna ujma dla zespołu, a jedynie pochwała że radzą sobie naprawdę dobrze. Najsłabszym utworem na płycie jest niestety miałka i nijaka ballada w postaci „Miracle” i właściwie znów prawdziwa frajda zaczyna się z Helloweenowym „The Wrath of the Gods”. Warto też tutaj zwrócić uwagę na rozbudowany „Drums of War” czy złożony z 3 utworów „Triumph of The Fallen”.

Trzeba przyznać, że zespół dość dobrze rozpoczął ten album, ale potem pojawia się kilka zgrzytów i album nieco traci na wartości. Zespół potrafi grać i komponować dobre kompozycji, brakuje im tylko czasami ogłady i stanowczości. Muzyka jest pełna dobrych i chwytliwych melodii i właściwie drzemie w nich potencjał. Jeszcze wszystkiego nie pokazali i na pewno z czasem jeszcze bardziej się rozwiną. Póki co radzą sobie dobrze i warto zapoznać się z ich najnowszym dziełem „Drums of War”.

Ocena: 7/10

piątek, 13 listopada 2015

GONOREAS - Destructive Ways (2015)

Rok 2015 należy do młodych kapel, do tych które nie są wielki gwiazdami, które nazwy kapel są kojarzone i rozchwytywane. Lista tych kapel jest naprawdę długa, a ostatnio do grona tych wyjątkowych zespołów należy zaliczyć szwajcarski Gonoreas. Nie jest to jakiś młody i niedoświadczony band, który pojawia się znikąd. Działają od 1994 r i nagrali w sumie 5 albumów. To już coś, co pozwala zidentyfikować zespół, szkoda tylko że nie cieszą się takim wielkim uznaniem i sławą na jaki zasługują. Jeśli ktoś narzeka na ostatnie dokonania Cage, jeśli ktoś tęskni za starym Iced Earth, czy też może ktoś wychował się na twórczości Primal Fear ten z pewnością szybko zaadoptuje to co gra zespół. Tak się składa, że jest dobra okazja na bliższy kontakt z ich muzyką, bo w końcu w tym roku premierę miał „Destructive Ways”. To prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu i to nie jest żart.

Nie dajcie się zwieść nijakiej okładce albumu czy też brakiem odpowiedniego promowania albumu bo to byłby niewybaczalny błąd. Ta płyta to prawdziwy skarb, ale jego wartość poznajemy kiedy odpalimy płytę w odtwarzaczu. Od razu atakuje nas soczyste brzmienie i instrumentalny „Ritual”, który idealnie wprowadza w klimat albumu. Leandro Pecheco jest pod wielkim wpływem Seana Pecka i Roba Halforda i to znakomicie pokazuje „Rebellion Againts Obsessor” . Sam utwór pokazuje przede wszystkim potencjał zespołu i że potrafią nas zabrać do krainy Cage czy Iced earth. Jest też pełno nawiązań do Primal Fear i Judas Priest. Nie tylko chodzi o wokal, ale też o sam agresywny i rozpędzony riff. Tytułowy „Destructive Ways” pokazuje, że zespół potrafi wtrącić elementy thrash metalu i to z dobrym skutkiem. Mroczny klimat i nutka epickości to cechy marszowego „Viking”. Prawdziwą power metalową petardą jest „”Paralle Universe” i tak powinno grać się power metal w naszych czasach. Brzmi to imponujące i chce się więcej takiej dawki heavy/power metalu, w którym jest ukłon w stronę amerykańskiej sceny metalowej. Zespół bardzo dobrze się bawi i nie ma problemu z tworzeniem prostych i chwytliwych melodii. Ta w „Wizards” jest naprawdę godna uwagi, zwłaszcza jeśli siedzi się w klimatach Gamma Ray czy judas Priest. Kawałek posiada w dodatku przemyślaną i pomysłową solówkę, która rzuca na kolana nie tylko ze względu na techniczny poziom. Kto lubi Iced Earth ten z pewnością po lubi mroczniejszy i nieco toporniejszy „Empire” czy rytmiczny „When nobody asked”. Końcówka płyty również zaskakuje bo pojawia się nieco progresywny „Dark triad” i spokojny „The Offering”, który daje odpocząć po tym emocjonującym materiale.

Mało znany komu Gonoreas nagrał dopracowany i energiczny materiał, który nie nudzi. Mamy tutaj ukłon w stronę twórczości Judas Priest, Cage czy Iced earth. Szwajcaria może być dumna ze swoich podopiecznych, w końcu ich album to jeden z ciekawszych albumów w kategorii melodyjnego heavy/power metalu. Zespół dopracował każdy album i wszystko jest tak jak być powinno. W końcu z tego słynie ten kraj. Wszystko musi być poukładane i przemyślane. Gonoreas to nadzieja Szwajcarskiego metalu i teraz trzeba czekać na kolejny atak.

Ocena: 8.5/10

SATAN - Atom by Atom (2015)

Już dwa lata minęły od wydawnictwa „Life Sentence” wydanego przez brytyjską grupę Satan. To był ich wielki powrót po 26 latach ciszy. Mało kto jeszcze liczył na ich powrót do grania heavy metalu. Działali w czasach kiedy to królował na scenie brytyjskiej NWOBHM. Teraz po latach panowie z Satan starają się utrzymać ten styl i trzymać się tego co wypracowali przed laty. Bardzo udany album po latach to tylko dobry początek. Teraz zespół jeszcze bardziej się umocnił i najnowsze dzieło „Atom by Atom” jest tego najlepszym dowodem.

Sekret sukcesu tego albumu tkwi przede wszystkim w elemencie zaskoczenia. Po pierwsze jest więcej agresji, więcej dynamiki i zarazem przebojów. Całość jest bardziej przejrzysta i jeszcze bardziej wciągająca. Niby słychać progres i pewne ulepszenia, ale to wciąż to samo co zespół prezentował na poprzednim albumie. Tradycyjny heavy metal, który jest mocno przesiąknięty latami 80 i w sumie najwięcej tutaj elementów NWOBHM. Dobrze wyważone brzmienie, klasyczna okładka tylko jeszcze bardziej podkreślają owe powiązania z latami 80. Satan imponuje formą i pomysłowością. Wokalista Brian Ross mimo swoich lat, mimo wieloletniego doświadczenia nie zawodzi i słychać, że wciąż ma w sobie to coś. Jego zadaniem jest przede wszystkim nadawać kompozycjom melodyjnego charakteru oraz przyczyniać się do budowania klimatu. W tych rolach sprawdza się i to nie podlega wątpliwości. Z pewnością bez niego to już nie byłby ten sam zespół. Nie zawodny jest wciąż duet gitarzystów Russ/Steve. Jest chemia, zgranie, jest ciekawa złożona współpraca która przedkłada się na pomysłowe riffy czy solówki. Plus się należy za klasyczne rozwiązania w wielu kwestiach. Tak więc od strony technicznej album nie zawodzi, a jak jest z materiałem?

W tej sferze zespół też nie daje plamy i właściwie nasuwa się stwierdzenie, że jest ciekawiej niż na „Life Senteance”. Na sam start dostajemy rozpędzony „Farewell Evolution” i to prawdziwy pokaz mocy. Klasyczny riff, nutka hard rockowego szaleństwa to z pewnością znak rozpoznawczy „Fallen Saviour”, który również jest jednym z najlepszych utworów jakie zespół stworzył w ostatnim czasie. Owy pokaz umiejętności gitarzystów pojawia się w urozmaiconym „Ruination”. Bardzo dobrze zespół prezentuje się w szybszych kompozycjach pokroju „The Devils Infantry” czy „Atom by Atom”, które zasługują na miano rasowych przebojów. Satan potrafi stworzyć ciekawe i pomysłowe riffy, który nadają całości świeżości i pewien element zaskoczenia. Dobrze to uchwycono w „In Contempt” czy w przebojowym „My own God”. Jest jeszcze nieco rock'n rollowy „Bound in Enmity” i rozbudowany „The Fall of Persephone”, który pokazuje ze zespół potrafi też budować tajemniczy klimat. Bardzo udany finał mocnego albumu osadzone w klasycznym brytyjskim heavy metalu z lat 80.

Satan powrócił do heavy metalu i to na dobre. Są w życiowej formie i z każdym albumem jest coraz ciekawiej. „Atom By atom” może się spodobać fanom NWOBHM oraz tym co gustują w muzyce z lat 80. Płyta jest równa i urozmaicona. Mamy szybkie, stonowane kawałki, ale też takie bardziej hard rockowe czy nastawione na klimat. Dla każdego coś się znajdzie. Pozycja godna uwagi!

Ocena: 8.5/10

HORIZONS EDGE - Heavenly Realms (2015)

Stary dobry Dark Moor odszedł w zapomnienie, a bardzo lubię wracać to „Gates of Oblivion”. Brakuje obecnie takich ciekawych płyt z kręgu melodyjnego power metalu, w którym główną rolę odgrywa kobiecy wokal. Dużo pseudo operowych i symfonicznych kapel i właściwie oferta jeśli o taki rodzaj grania jest ograniczona. Naprzeciw pewnym oczekiwaniom wychodzi australijska formacja Horizons Edge. Ich najnowsze dzieło w postaci „Heavenly Realms” jest odpowiedzią na braki w tym zakresie i na pewno na długo zostanie w pamięci.

Jasne nie mówimy tutaj o czymś przełomowym czy też o płycie perfekcyjnej, która wstrząśnie gatunkiem. Jedno jest pewne. Brakowało takiej płyty w ostatnim czasie, gdzie dostaniemy tradycyjny europejski power metal w stylu nieśmiertelnego Helloween czy Gamma Ray. To co gra ta kapela jest do bólu przewidywalne i oklepane. Jednak mimo wszystko ma swój urok i przypomina nam te lata 90, kiedy wszystko było prostsze, bardziej pomysłowe i pełne zaangażowania. Jest prostota, ale jest przebojowość, energia i ta lekkość która emanowała z płyt wydanych w tamtym okresie. Mocnym atutem jest wokalistka, która unika jakiś symfonicznych wtrąceń, ani też nie przesadza z agresją. Mamy typowy power metalowy wokal, który nastawiony jest na wysokie rejestry. Właściwie są momenty, że można zwątpić czy to naprawdę kobiecy wokal, ale to jest akurat dobry kamuflaż. To czego brakuje ostatnio płytom power metalowym to lekkości, ciekawych melodii, które zapadają na długo w pamięci, a przede wszystkim atrakcyjnych solówek. Ten gatunek przecież z tego zawsze słynął, a ostatnio większość płyt brzmi jakby powstała z przymusu. Z Horizons Edge jest inaczej. Ta płyta wciąga i brzmi jakby powstała w połowie lat 90 i to dobrze o niej świadczy. Wystarczy spojrzeć na okładkę, wystarczy wsłuchać się w brzmienie które nasuwa takie zespoły jak Edguy, Helloween czy Gamma Ray. To wszystko działa na zmysły fanów power metalu. Z muzyką jest jeszcze lepiej. Na płycie mamy tylko 8 kompozycji, ale łącznie jest to ponad 40 min muzyki. „Vegabond” to taki otwieracz wymarzony dla tego typu płyty. Jest szybki, nasycony energicznymi solówkami i zapada w pamięci. Josh i Eddy dają czadu w sferze gitarowej i słychać ich zapał. Sporo ciekawych zagrywek i pojedynków na solówki, a co najlepsze jest pomysłowość w tym i szaleństwo. Dobrze to uchwycono w szybszym „Out of The Ashes” czy przebojowym „Heavenly Realms” które przypominają twórczość Gamma Ray czy Helloween z najlepszych lat. Zespół naprawdę świetnie wypada w typowych power metalowych petardach co tylko jeszcze bardziej potwierdza w chwytliwym „Ride The Stars” . To jest właśnie taki klasyczny europejski power metal do jakiego przywykliśmy w latach 90. Nieco bardziej stonowany jest w tym zestawieniu „Empire” czy klimatyczny „Life after Death”. Na koniec mamy również ciekawy hymn w postaci „Head Honcho”, który idealnie podsumowuje ten jakże świetny album.


To ci dopiero niespodzianka. Mało znany band z Australii nagrywa bardzo dobry album w swojej kategorii. Udało się odtworzyć lata 90 i nawiązać do czołówki gatunku. Spora ilość godnych zapamiętania melodii i motywów. Każdy utwór to hit i nowe doznania. Zespół zadbał żeby była jak największa frajda z ich albumu. Tak też jest. „Heavenly Realms” to wydawnictwo wymarzone dla fanów starego Dark Moor, Gamma Ray czy Helloween. Nic tylko brać i słuchać. Polecam.

Ocena: 8.5/10