poniedziałek, 29 lutego 2016

EINHERJER - Av oss, for oss (2014)

Viking Metal z domieszką black metalu, doom metalu i czystego heavy to epitety, które pasują do Manegarm, Enslaved, Falkenbach czy Bathory. Ten opis i te zespoły mają wiele wspólnego z norweskim Einherjer, który sukcesywnie działa od 1993 r i ma na swoim koncie 6 albumów. Stawiają w swojej muzyce na ojczysty język, na mroczny klimat, epicki klimat, na dobre, przede wszystkim pomysłowe melodie, które uczynią ich muzykę o wiele przystępniejszą. Ostatni ich album to „Av Oss, for oss” i z pewnością jest to jeden z ich najciekawszych albumów. Jest mroczny, dojrzały, klimatyczny i przesiąknięty agresją. Jednak „Av oss, for oss” to coś więcej niż tylko typowy viking metalowy album z domieszką black metalu. Co wyróżnia ten album na tle innych to bez wątpienia opowieści dotyczące norweskiej mitologi czy legend. Muzycznie album ma w sobie też sporo elementów hard rocka, doom metalu czy też czystego heavy metalu, co czyni go zróżnicowanym i łatwym w odbiorze. Tutaj wszystka znakomicie współgra ze sobą. Mroczny i brutalny wokal Grimara, a także jego partie gitarowe. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o riffy czy solówki to jest niezła różnorodność i nie ma mowy o wałkowaniu jednego motywu. „Fremad” jako intro sprawdza się świetnie, bo wprowadza nas w świat norweskich mitów i legend. Jest mrocznie i zarazem tajemniczo, a to dopiero początek. Mieszanka doom metalu i rasowego heavy metalu wybrzmiewa w marszowym „Hammer & Kors”, który pokazuje umiejętności muzyków. Zespół ma smykałkę do tworzenia ciekawych i melodyjnych riffów, co potwierdza przebojowy „Nidstong” o nieco hard rockowym zabarwieniu. Echa Black Sabbath, czy Candlemass można wyłapać w epickim „Nord &Ner”, który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Z kolei taki melodyjny „Nornene” przypomina twórczość Grand Magus. Punktem kulminacyjnym tej mocnej płyty jest 10 minutowy kolos w postaci „Av oss, for oss”, który pokazuje potencjał zespołu oraz ich pomysłowość. Bardzo zróżnicowany kawałek, w którym sporo się dzieje. Mocną stroną tego utworu jest bogactwo aranżacyjne i umieszczenie sporej ilości ciekawych melodii w jednym miejscu. Bonusem do płyty jest marszowy, mroczny i progresywny „Blodsband”, który jest miłym dodatkiem do podstawowego materiału. Einherjer nie należy do znanych i rozpoznawalnych bandów, jednak zasługują na uwagę. Znają się na graniu Viking metalu, wiedzą jak nagrać ciekawy i wartościowy materiał, który nie nudzi. Dobrze jest czasami udać się na zasłużony wypoczynek i to bez ruszania się z domu. Norwegia to dobry kierunek, uwierzcie mi.

Ocena: 8/10

SYNKVERVET - Trollspeil (2014)

Kiedy niektórzy słuchacze widzą etykietę black metal czy death metal to czują lęk, a nawet wstręt. Taka muzyka nie zawsze jest akceptowalna i postrzegana jako ta miła dla ucha. Zawsze to kojarzy się z tak zwanym „darciem mordy” i chaotyczną warstwą instrumentalną. Stereotyp i brak znajomości tych gatunków może nas odstraszyć nim zaczniemy dogłębnie poznawać te gatunki. Bardzo dobrym rozwiązaniem są zespoły jak norweski Skynkvervet, który istnieje 5 lat. Kapela potrafi połączyć w swojej muzyce nutkę symfonicznego metalu, melodyjnego death metalu, black metalu, z pewnymi elementami rock opery. Tematycznie skupiają się na mistycyzmach, czy też mitologii. Ich atutem jest umiejętność tworzenia ciekawych i wciągających melodii, czy też właśnie rozdzielenia partii wokalnych na trzech wokalistów. Miłym dodatkiem są właśnie operowy wokal Christiny, który buduje napięcie i oddaje epickości całości. Podniosły charakter kompozycji, duża dawka mocnych riffów i urozmaiconych solówek sprawiają, że ich drugi album”Trollspeil” jest jednym z najciekawszych z taką muzyką. Słucha się tego o tyle przyjemnie bowiem, płyta jest energiczna, dynamiczna, melodyjna i nieprzewidywalna. Ciekawe aranżacje, bogate dodatki i odpowiedni mroczny klimat sprawiają, że płyta nie nudzi w żaden sposób. Brzmienie jest ostre jak brzytwa i dobrze to współgra z tym co wygrywają Ivan i Espen. Nie grają na jedno kopyto, a ich partie są pomysłowe i potrafią pozytywnie zaskoczyć. „Trollspeil” to nie tylko agresja i black metalowe klimaty, to również dojrzałe riffy i przemyślane rozwiązania w kwestii melodii. Do tego każdy utwór to rasowy przebój. „Horns of vengeance” to idealny otwieracz, który szokuje swoją dynamiką i wykonaniem. Symfoniczny „The Horde” to mieszanka rock opery i elementów wyjętych z power metalu. Energiczny i melodyjny „Breathtaking” to petarda, który ukazuje przebojowość tego krążka. Nostalgiczny i pełen emocji jest stonowany „Inner Sanctum”. To właśnie takie kompozycje urozmaicają to wydawnictwo i ukazują potencjał jaki drzemie w tej formacji. Nie ma mowy o nudnym i przewidywalnym black metalu, który daleki jest od atrakcyjnej muzyki. Fani horroru „Halloween” po lubią bez wątpienia „Maranett” w którym wykorzystano głównym motyw muzyczny z filmu. Do grona najciekawszych kawałków na płycie warto zaliczyć „Ektet i Elven” o folkowym zabarwieniu, podniosły „Hurderlokk”, agresywny „Angelfall”, czy zamykający „Vandrer Heden”. To wszystko składa się na sukces tej płyty. W końcu jest to jedna z ciekawszych płyt z muzyką black metalową w symfonicznej oprawie. Warto znać ten band, zwłaszcza jeśli interesujemy się black metalem, ale fani melodyjnego grania też powinni sięgnąć po to wydawnictwo.

Ocena: 9/10

GAME OVER - Crimes Against Reality (2016)

Było tylko kwestią czasu kiedy włoski Game Over znów uderzy. Jest to młoda formacja, która działa od 2008r i już wpisała się do grona najciekawszych kapel młodego pokolenia. Panowie nagrali dopiero trzy albumy, ale już pokazali że znają się na speed/ thrash metalu jak mało kto. Wielu dostrzega w nich młodszą wersję Ultra- Violence, Havok czy Annihilator. Pamiętam jakie wrażenie na mnie wywarł ten band przy okazji premiery debiutu „For Humanity” i po dzień dzisiejszy fascynacja tym zespołem została. Game Over choć pochodzi z Włoch to wie jak nas zabrać do amerykańskiej sceny speed/thrash metalowej, wie jak tworzyć atrakcyjne melodie, energiczne riffy i kompozycje, które na długo pozostają w pamięci. To są specjaliści w swojej dziedzinie, a ich najnowszy album w postaci „Crimes Against Reality” to kolejna petarda, która tylko umacnia ich na rynku muzycznym.

Lata 80 czy 90 to był dobry czas dla muzyki speed/thrash metalowej. Melodie nie były wymuszone, a klimat grozy sprzyjał ostrym riffom i zadziornym wokalom. Wszystko współgrało i potrafiło zostać w pamięci na długie lata. Dzisiaj co raz ciężej o naprawdę dobry speed metalowy album z nutką thrash metalowego pazura. Game Over na debiucie pokazał swoje prawdziwe oblicze i talent do tworzenie energicznej, przebojowej muzyki, która jest jednocześnie agresywna. Game Over to przede wszystkim świetny wokalista Renato Chiccoli, który nadaje kompozycjom odpowiedniej tonacji i brutalności. Dwa poprzednie albumy pokazały, że panowie skupiają się na ciekawych i zarazem prostych motywach gitarowych, na złożonych i melodyjnych solówkach, które stanowią główne źródło mocy Game Over. Luca i Alessandro stworzyli naprawdę zgrany duet gitarowy i ich pojedynki na solówki, przejścia i urozmaicenia są godne pochwały. To właśnie dzięki nim płyty Game Over nie są takie banalne i pozbawione przebojowości. Nie da się ukryć, że włoski band ma smykałkę do tworzenia hitów i to przedkłada się na odbiór granej przez nich muzyki. „Crimes Against Reality” to ukłon w stronę lat 80 i 90, do najlepszych płyt speed metalowych tamtego okresu, to również udana kontynuacja tego co słyszeliśmy na dwóch poprzednich krążkach. Na sam start mamy krótkie intro w postaci „What Lies Within” i właściwie prawdziwa jazda zaczyna się w szybkim „33 part Street” i to jest to do czego przyzwyczaił już nas Game Over. Heavy/speed metal wysokich lotów mamy w energicznym „Neon Maniacs”. Szybkie tempo, prosty i zapadający w pamięci riff oraz przebojowy refren sprawiają, że band stworzył jeden z największych swoich hitów. Nutka progresywności i balladowej otoczki pojawia się w rozbudowanym i stonowanym „With all that is left”. Pierwsze miłe zaskoczenie na płycie i lekka odskocznia od szybkich petard. Klimat grozy i lata 80 dobrze wybrzmiewają w mrocznym „Astral matter”, który też ukazuje potencjał muzyków. Game Over radzi sobie również z dłuższymi kompozycjami, co pokazuje właśnie ten kawałek. Do grona wielkich przebojów można też zaliczyć rytmiczny i radosny „Just a little Victory”. Takie kompozycje jak ta stanowią trzon tego albumu i wyznacznik stylu Game Over. Na szczególną uwagę zasługuje pomysłowy „Gates of Ishtar” , który jest podręcznikowym przykładem jak grać wysokiej klasy speed/thrash metal. Wisienką na torcie okazuje się być tytułowy „Crimes Against Reality” i tutaj już mamy wszystko. Warto zaznaczyć, że jest to kolejny kolos na płycie. Na koniec zespół postanowił powalić nas kolana kolejną speed metalową petardą. „Fix Your brain” to pokaz mocy i fani Destruction, czy Megadeth będą zachwyceni.


Agresja, przebojowość, szybkość i dobre melodie nie zawsze idą w parze. Nie zawsze mieszanka takich cech kończy się sukcesem. W przypadku Game Over zawsze taki zestaw kończy się sukcesem. Nagrali w sumie trzy albumy i każdy z nich zachwyca, pokazując jednocześnie co to znaczy speed/ thrash metal na wysokim poziomie. Nowy album to kwintesencja gatunku, niezbity dowód, że Game Over to nadzieja tego gatunku i jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia. To jeszcze nie koniec gry dla włoskiej formacji, ich gra dopiero się rozpoczęła. Mocna rzecz!

Ocena: 9.5/10

GRAND ALCHEMIST - Disgusting Hedonism (2012)

Black Metal, symfoniczny metal i elementy death metalu to jest co odnajdziemy w świecie norweskiego Grand Alchemist. Często można się spotkać z porównywaniem tej formacji do Borknagar, Emperor, czy Arcturus i w sumie nic dziwnego. Co łączy te kapele to nie tylko styl, gatunek jaki reprezentują, ale również właśnie umiejętność wtrącenia progresywnych elementów, a także urozmaicenia swojej muzyki. Na swój sposób postrzegamy te zespoły jak swego rodzaju dziwactwa, ale można w nich zakochać się od pierwszego dźwięku. Grand Alchemist powstał w 1998 r na gruzach Morheim. Udało im się zarejestrować dwa albumy, z czego największym osiągnięciem okazał się „Disgusting Hedonism”. Płyta jest agresywna, brutalna, ale nie brakuje podniosłych momentów i takich w których to melodyjność gra pierwsze skrzypce. Co może się podobać fanom takiej muzyki to specyficzny wokal Sigurda D, który stawia na brutalność. Ta cecha przejawia się już w otwierającym „Créme de la Créme Collapse”. Jest to dobry, mocny kawałek o progresywnej konstrukcji. Z kolei „Deserted Apocalyptic Cities” ukazuje właśnie to melodyjne oblicze zespołu. W tym utworze swoje umiejętności pokazuje klawiszowiec Anders, który nadaje kompozycji bardziej melodyjnego charakteru. Na płycie jest pełno właśnie takich rozwiązań. Nie da się ukryć, że zespół wykorzystuje sporo patentów wyjętych z symfonicznego metalu i to jest akurat spora zaleta. Taki „Disguting Hedonism” zachwyca energią i popisami gitarowymi Robina i Singuarda. Grają agresywnie, ale starają się nie zapominać o atrakcyjnych melodiach i zapleczu technicznym. Do grona najlepszych kawałków warto na pewno zaliczyć nieco rockowy „Alcohol and Gambling”, przebojowy „Touching the cause of My muse” czy zamykający „Requiem”, który potrafi urzec mrocznym klimatem. 9 utworów nawet szybko przemija i kiedy kończy się płyta to można dojść do wniosku, że pomimo dziwnego, nowoczesnego wydźwięku i różnych progresywnych patentów płyta ma w sobie coś intrygującego. Wyszukane melodie, specyficzny wokal Sigurda i soczyste brzmienie sprawiają, że płyta jest ciekawą formą przedstawienia symfonicznego black metalu. Dla fanów takiej muzyki pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10

GALNERYUS - Under the force of Courage (2015)

Japońskie bandy już nawet nie patrzą na to co nagrywają tylko można odnieść wrażenie że stawiają tylko na ilość. Jak spojrzymy na taki Galneryus to można się przerazić jak pracowity jest to zespół. W przeciągu 14 lat udało im się wydać 12 albumów i to tylko świadczy jak twórczy jest to band. Przez te wszystkie lata udało im się wykreować własny styl, który jest pochodną tych wypracowanych przez Concerto Moon, Yngwie Malmsteena czy Iron Mask. Tak neoklasyczny power metal, to jest to w czym dobrze czuje się japoński band. Choć najnowsze dzieło „Under The Force of Courage” brzmi jak klon wcześniejszych dzieł i daleki jest od odkrywczego czy oryginalnego, to jednak jest to wciąż wysokiej klasy heavy metal. Zespół jest doświadczony, wie jak tworzyć dobry materiał, jak zaskakiwać swoich fanów, jak tworzyć atrakcyjne i pełne zawirowań solówki. To wszystko pojawia się na najnowszym albumie i tutaj nie ma niespodzianki. Co ciekawe jest to już któryś z kolei album Japończyków, a mimo to udaje im się uciec od monotonii i wpadki w rutynę. Nie można narzekać na nudę, bo na płycie znajdzie sporo ciekawych melodii, prawdziwych power metalowych petard, które ukazują piękno neoklasycznego power metalu. „The Time Before Dawn” to jeden z pierwszych kawałków na płycie, który dobrze wciąga słuchacza w ten świat Galneryus. Gitarzysta Syu tak jak zawsze nie oszczędza się i wygrywa sporo finezyjnych partii gitarowych. Dobrze to wybrzmiewa w takich petardach jak „Raise my Sword” czy w „The Voice of Grevious Cry”. Nie jest może to najlepsze dzieło Galneryus, ale z pewnością album broni się. Troszkę zespół przesadza w 8 minutowym „Rain of Tears” czy z formą „Soul of the Field”. Kluczową rolę odgrywa klawiszowiec Yukhi, dzięki któremu niektóre utwory brzmią jak kalka Rhapsody. Zespół postawił na epickość, na podniosłość, na nieco symfoniczny charakter, dlatego tak wiele tutaj skojarzenie z Rhapsody. Szkoda tylko, że cały materiał jest tak na siłę wydłużony. Taki tytułowy „Under the Force of Courage” dałoby radę skrócić o kilka minut. Ponad 14 minut to trochę za długo jak na Galneryus, choć sam utwór broni się sam. Z pewnością jest to utwór na który trzeba zwrócić uwagę. Całościowo jest to dobry album, który nie zawodzi. Jednak tą japońską formację stać na więcej. Troszkę się rozczarowałem tym co usłyszałem, a może po prostu nadaną chwilę przejadłem się muzyką Galneryus.

Ocena: 7/10

sobota, 27 lutego 2016

MAGNUM - Sacred Blood Divine Lies (2016)

Nie samym heavy metalem człowiek żyje i lubię czasami odpłynąć w bardziej rockowe rejony, zwłaszcza do świata stworzonego przez zespoły, które ukształtowały mój gust. Tak więc często uciekam do muzyki Queen, Eletric Light Orchestra, czy też Deep Purple. Ostatnie wydawnictwa Avantasia też potrafią ucieszyć pod względem rockowym. Avantasia pozwoliła mi też jeszcze bardziej docenić wpływ brytyjskiego Magnum na ten gatunek. Bob Catley to miły i pogodny dziadek, który wciąż ma w sobie ten magiczny głos, który przyprawia o dreszcze. Magnum słynie ze swojej lekkości, pomysłowości, ciekawych i dobrze trafionych melodii. To zespół z bogatą historią i dyskografię, tak więc niczego nie muszą udowadniać. Jednak od kilku lat dostarczają nam naprawdę świetne albumy, który tylko potwierdzają wielkość tego zespołu. Najnowsze dzieło w postaci „Sacred Blood Divine Lies” śmiało można nazwać klasycznym albumem Magnum, a także jednym z najlepszych wydawnictw jakie ten zespół nagrał.

Imponująca jest forma tego bandu, który przecież działa od 1972r. Lata lecą, zmieniają się trendy a oni wciąż są z nami. Ich muzyka wciąż zachwyca i nie traci na swojej jakości. Bob Catley się starzeje, a jego głos wciąż brzmi fenomenalnie. Potrafi oczarować i wykreować magiczną otoczkę wokół kompozycji. Dzięki niemu każdy kawałek ma w sobie coś niezwykłego i oddaje to co najlepsze w gatunku hard rocka. „On The 13 day” oraz „ Escape from the shadow garden” pokazały jak dobrze się ma Magnum i w pewien sposób ukształtowały obecny styl brytyjskiej formacji. To też można było sobie wyobrazić jak będzie brzmiał nowy album. Jednak zaskoczyła swego rodzaju przebojowość i spora ilość naprawdę mocnych, hard rockowych kawałków, które przypominają najlepsze lata Eletric Light Orchestra, Queen czy Deep Purple. Wiele kwestii zostało po prostu przerysowane z poprzednich albumów. Wystarczy przytoczyć kwestie brzmienia czy szaty graficznej by to w pełni zrozumieć. Na płycie znajdziemy 10 kompozycji tworzących swoistą harmonię. Na sam start mamy tytułowy „Sacred Blood Divine Lies”, który ukazuje właśnie to mocne, hard rockowe oblicze Magnum, w którym jest i miejsce na heavy metalowy pazur. Emocje, romantyczny klimat, to jest właśnie to za co kocham Magnum. W takim lekkim „Crazy old Mothers” jest to wręcz niezbędne. Największym hitem na płycie okazał się rytmiczny „Gypsy Queen” z wyraźnymi wpływami Deep Purple. Bardzo ciekawa tonacja samego kawałka i dobrze rozegrany riff przez Tonyego Clarkina, który również odgrywa kluczową rolę w muzyce Magnum. Kolejnym wielkim hitem jest energiczny „Princess in Rags” i wynika to poniekąd z riffu wzorowanego na twórczości Rainbow. Finezyjny „Afraid of the Night” to również mocniejsze oblicze kapeli i przykład, że nie tylko im w głowie ballady. „A forgotten conversation” brzmi jak hołd dla Queen, swoją drogą bardzo dobrze im wyszło podszywanie się pod Queen. Echa Black Sabbath, czy Deep Purple można wyłapać w nieco mroczniejszym „Quiet Rhapsody”. Całość wieńczy piękna, emocjonalna ballada „Don't Cry baby”.


Stare, doświadczone zespoły często dopada rutyna, monotonność i wypalenie, ale nie Magnum. Ten kultowy band przeżywa swoją drugą młodość. To już trzeci świetny album z rzędu i są naprawdę w świetnej formie. Bob Catley wciąż jest czarodziejem i swoim głosem przenosi słuchacza do innego świata. Nowy album to 100 % Magnum w Magnum. To się nazywa hard rock wysokich lotów. Uczta dla uszu i duszy. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/.10

SINBREED - Master Creator (2016)

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „When Worlds Collide” Sinbreed to wiedziałem, że ten zespół ma przyszłość przed sobą i że nie raz nas zaskoczą. Pierwszy album to była niezła próba mocy i zbiór rasowych przebojów, które na długo pozostały w pamięci. „Shadows” wzbudził emocje tym, że pojawił się na nim Marcus Siepen, który wniósł troszkę więcej elementów z Blind Guardian. 4 lata czekania dało nam w efekcie kolejny mocny album, który tylko umocnił pozycję Sinbreed na rynku muzycznym. Mając na pokładzie dawnego wokalistę Seventh Avenue, perkusistę Blind Guardian i takiego pomysłowego gitarzystę jak Flo Laurin to można wiele zdziałać. Zespół już jest wśród najlepszych kapel power metalowych, a tegoroczny „Master Creator” to tylko potwierdza.

Nie ma już na pokładzie Marcusa, która postanowił w pełni oddać się Blind Guardian, tak więc powraca skład z debiutu. Jednak muzyka nie jest do końca taka sama. Nowy album ustępuje „When Worlds Collide” pod względem przebojowości, natomiast przebija go w kwestii agresywności. Pamiętam jak to w wywiadach Flo obiecywał ostrzejszy album, który będzie miał w sobie elementy thrash metalu. Rzeczywiście te cechy wybrzmiewają w niektórych kompozycjach, ale Sinbreed wciąż gra energiczny i melodyjny power metal. Nic się nie zmieniło w tej kwestii i każdy kto był zachwycony poprzednimi krążkami, będzie również zachwycony „Master Creator”. Charakterystyczne logo na okładce, odpowiednia tonacja kolorów i soczyste brzmienie to w sumie standard i nawiązanie do dwóch poprzednich wydawnictw. A jak przedstawia się sam materiał? Tu nie powinno być aż tak wielkiego zaskoczenia, bo w końcu panowie nie zawodzą. Flo daje czadu i nie szczędzi nam mocnych, agresywnych riffów i pomysłowych solówek. Frederik ma okazje się w końcu wyszaleć i dać popis swoich umiejętności, zaś Herbie tak jak zawsze śpiewa zadziorne i ze swoją charakterystyczną chrypą. Doświadczenie muzyków i ich pomysł na power metal przedkłada się na jakość kolejnego albumu. Niby nic nowego nie dostajemy, bo słychać wpływy Sevent Avenue, Gamma Ray, czy Blind Guardian, ale Sinbreed stara się tworzyć własny styl i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. „Creation of Reality” to typowy otwieracz dla Sinbreed. Czyli jest szybko, energicznie i bardzo melodyjnie. Taki powinien brzmieć współczesny power metal. Nic dodać nic ująć. Tak agresywnie jak w „Across The Great Divides” Sinbreed jeszcze nie grał i taka forma bardzo mi odpowiada. Elementy thrash metalu pojawiają się w nieco toporniejszym „Behind The Mask” i to jest kolejny mocny punkt tego albumu. „Moonlit Night” nieco słabszy w swojej formie i w sumie dziwi mnie to, że właśnie ten kawałek posłużył do promocji albumu. Nie jest zły, ale Sinbreed nagrał ciekawsze utwory, które znalazły się na tym wydawnictwie. Jednym z takich utworów jest bez wątpienia energiczny „Master Creator”. Sam utwór to miks agresji, przebojowości i najlepszych zespołów power metalowych. Najwięcej jest w nim Iron savior, czy Gamma Ray. Nie wiele gorzej prezentuje się rytmiczny „Last Survivor”, który potrafi oczarować lekkim i przyjemnym refrenem. Nutka hard rockowego feelingu dodaje kawałkowi niezłego uroku. Panowie nie odpuścili sobie nagrania ballady, ale niestety „At the gate” nie wzbudza takich emocji, jakie powinien wzbudzać. Jest nijaka i mało wyrazista. Nutka progresywności i takiej nowoczesności pojawia się w „The Riddle”, który jest miłym zaskoczeniem. Nie typowym kawałek dla Sinbreed. Z kolei zamykający „On the Run” ma w sobie elementy folk metalu co też zaskakuje pozytywnie. Fani Blind Guardian czy Grave Digger będą zachwyceni tym kawałkiem.

Premiera albumów Sinbreed to zawsze wielkie wydarzenie i nie lada gratka dla  fanów power metalu. Niemiecka formacja rośnie w siłę i ich muzyka stoi na wysokim poziomie. To przede wszystkim świetna mieszanka mocnych, ostrych riffów, chwytliwych refrenów i dobrze dopasowanych melodii. Fani tradycyjnej szkoły power metalu w postaci Blind Guardian czy Gamma Ray będą zachwyceni.

Ocena: 9/10

CRITICAL SOLUTION - Sleepwalker (2015)

Horrory i opowieści z dreszczykiem to żyzny grunt dla heavy metalu. Zawsze w parze szły te dwa światy i znakomicie do siebie pasują. Wystarczy odpalić wiele starych płyt heavy metalowych by się o tym przekonać, zresztą wiele okładek heavy metalowych jest utrzymane w tonacji grozy. Norweski Critical Solution podobnie jak King Diamond lubi tworzyć ciekawe historyjki z dreszczykiem na bazie których zbudowany jest album. Działają od 2005 roku i już dorobili się dwóch albumów, z czego najnowszy „Sleepwalker” ukazał się w 2015r. Jest to muzyka, która łączy sobie twórczość takich kapel jak Metallica, King Diamond, Mercyful Fate,czy Testament. Starają się połączyć heavy, thrash metal i opowieści grozy, co daje nam ciekawą mieszankę. Specyficzny głos Christera nadaje odpowiedniej tonacji całości i przyczynia się do tego, że brzmi to naturalnie. Potrafi śpiewać zarówno agresywnie, ale kiedy trzeba śpiewać łagodniej to też to potrafi. Znacznie więcej dobrego robi duet gitarzystów. Właśnie praca Christera i Tova układa się nadzwyczaj dobrze i to było słychać na udanym debiucie. Tak samo jest i tutaj, gdzie wszędzie pełno mocnych i dynamicznych riffów czy złożonych i melodyjnych solówek. Do tego bardziej klasyczne brzmienie, z nutką przybrudzenia i mamy naprawdę porządny album. Critical Solution to nie zespół, która ma nas zachwycić pomysłowością i nowym podejściem do tematu., Ich celem jest zapewnić nam rozrywkę i przypomnieć co to znaczy dobry heavy/thrash metal. Na płycie szczególną uwagę zwracają dwa kawałki, w których pojawiają się znakomici goście. Pierwszym jest mroczny, rozbudowany „Lt Elliot” z udziałem Mika Lagrena. Jest to dość ciekawy kawałek, który jest dość psychodeliczny i pełen akcentów Black Sabbath. Brzmi to intrygująco. „Back From The grave” to plejada ciekawych i bardzo klasycznych popisów gitarowych. Klasę pokazują Denner i Shermann z Mercyful Fate. Soczysty heavy/thrash metal, który ma sporo z Metallica czy Mercyful Fate. Na tych dwóch utworach płyta nie kończy się. Mamy też rozpędzony i przebojowy „Sleepwalker”, czy energiczny „Welcome To Your Nightmare”, które idealnie pokazują potencjał tej kapeli. Nie zabrakło też momentów spokojniejszych, bardziej klimatycznych i przykładem tego jest choćby taki „Murder in the Night”. Zespół potrafi być elastyczny i nie gra na jedno kopyto. Potrafią odejść w klimaty Megadeth w „Evidence of Things Unseen”. Zapytacie się gdzie heavy metal w tym wszystkim, gdzie King Diamond i nawiązania do Iron Maiden? No to odpowiedź znajdzie w 11 minutowym kolosie „Dear Mother”, który ma w sobie sporo elementów z „Mother Russia” żelaznej dziewicy. Kawałek złożony, mający sporo fajnych elementów, solówek, a każdy z nich wyjęty jakby z różnych okresów Iron maiden. Niby zlepek różnych fajnych motywów, niby obstukane, ale melodyjne i zapadające w pamięci. Nie ma słabych kompozycji, a całościowo materiał jest solidny i urozmaicony. Co najlepsze nie brakuje petard i hitów, które napędzają ten album. Jest heavy metal, jest thrash metal i jest pełen grozy klimat. Norweski band nie pokazał jeszcze wszystkiego i na razie się rozkręcają. Czekam oczywiście na więcej w ich wykonaniu.

Ocena: 8/10

środa, 24 lutego 2016

ARKHAM WITCH - I am providence (2015)

Świat H.P Lovecraft to kraina cieni, mroku, stworów, które czyhają na naszą zgubę. Znakomicie się czyta opowiadania tego wielkiego pisarza, który tak znakomicie potrafi przyprawić o dreszcze. Odbił on swoje piętno nie tylko na kolejne pokolenia pisarzy, ale wpłynął również na takie sfery kultury jak film czy muzyka. Jak się okazuje świat H.P Lovecrafta świetnie współgra z muzyką z kręgu heavy metalu i doom metalu. Brytyjski band o nazwie Arkham Witch pokazał w roku 2012 swoim albumem „Legions of The Deep” że można te dwa światy wymieszać. Efekt był zaskakujący i ta płyta do dziś stanowi trzon płyt, które potrafią przenieść do innego świata. Do świata mroku i tajemniczych stworów, które żyją na ziemi od samego początku. Tamten album po prostu przyprawiał o dreszcze, a muzyka była czymś więcej niż tylko zbiorem 10 kawałków heavy metalowych. Wysoko zawieszona poprzeczka jednak okazała się klątwą dla zespołu, bo 3 lata zajęło im tworzenie nowego materiału, a co ciekawe nie do końca przypomina to co słyszeliśmy w 2012r. „I am providence” jedynie w kilku płaszczyznach pokrywa się z poprzednim albumem. Podobna klimatyczna okładka, nieco przybrudzone brzmienie, tajemnicza otoczka, czy styl ocierający się o heavy i doom metal. Jednak skład nieco się zmienił, bowiem pojawił się nowy gitarzysta i basista, którzy wnieśli nieco świeżości do kapeli. Jest też nieco inny charakter kompozycji. Nie ma już takich rozbudowań i dłużyzn, nie ma też takiego nacisku na mrok i doom metalowy pazur. Nie ma też gęstego klimatu i właściwie całość zupełnie inaczej brzmi. Zespół postawił większy nacisk na szaleństwo, na żywiołowość, na agresję, a pozostawiając w tyle mrok, ponury doom metalowy charakter, czy rozbudowane konstrukcje. Dostaliśmy tym razem 20 krótkich kawałków które całościowo dają nam 48 minut muzyki. Nie do końca przekonała mnie taka forma, ale na szczęście muzycznie nie jest tak źle. Słucha się tego dobrze, ale nie ma już takiego zachwytu i przeżywania tego co słyszymy. Już przesiąknięty NWOBHM „I am providence” pokazuje, że będzie to już nieco inny album. Czy gorszy czy lepszy to już kwestia gustu słuchacza. Nie brakuje hard rocka w tym wszystkim co potwierdza zadziorny „From Beyond”. Płyta ma w sobie więcej energii i właściwie album zbudowany jest na tych szybszych kawałkach. Dobrze prezentuje się nieco Black Sabbathowy „Re-animator”. Ostrzejsze gitary też pojawiają się dość często i dobrze to obrazuje mocniejszy „Bring The Old ones down”. Gitarowo Disty John i Aldo dają radę i słychać, ze tym razem miało być bardziej gitarowo i bardziej energiczniej. Faktycznie dzieję się więcej i więcej jakby szaleństwa w samych motywach czy solówkach. Ciekawa przemiana, ale czy korzystna? Na przykład taki nieco rock;n rollowy „The Colour out of Space” przypomina twórczość Motorhead,a co najlepsze taki „Necronomicon” brzmi niemal identycznie. Niestety, ale to jest właśnie bolączka tego albumu. Na dłuższą metę może być nieco nużący. Do grona tych najlepszych kawałków warto zaliczyć „Witch house” czy melodyjny „The esoteric order of dagon”. Nowy album arkham Witch mimo kilku dobrych kawałków, mimo nawiązań do lat 70 i mimo tego że dalej trzyma się świata Lovecrafta to i tak niestety zawiódł. Za dużo krótkich kawałków, za dużo powielania niektórych motywów, za mało klimatyczne i ponurego grania, które było ich znakiem rozpoznawczym. Płyta jest dobra do posłuchania, ale już nie robi takiego wrażenia co „Legions of the Deep”, a szkoda. Może panowie następnym razem dadzą materiał, który będzie zawierał elementy nowego albumu jak i tego z 2012 roku? Oby tak było.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 21 lutego 2016

CONQUEST - Taste of Life (2015)

Dla fanów starego Helloween czy Gamma Ray, taka ukraińska marka jak Conquest powinna być znana. Jest to band z doświadczeniem i pozycją, która zapewnia im status wśród tych znanych i lubianych zespołów. Sam zespół został założony w 1996 r z inicjatywy gitarzysty W. Angela. Początkowo był to solowy projekt, który miał być czymś na miarę dawnego def Leppard. Jednak z czasem, kiedy skład się zmienił to i priorytet się zmienił. Teraz po upływie 19 lat zespół ma na swoim koncie 5 albumów, z czego najnowszy „Taste of Life” to jeden z ich najciekawszych albumów. 4 lata przyszło poczekać fanom power metalowej grupy z Ukrainy na nowe dzieło, ale nie jest to czas zmarnowany. Dzięki temu udało się dopracować materiał pod każdym względem dając fanom prawdziwą ucztę. Nie ma może tutaj czegoś nowego i zaskakującego, ale jak na taki wtórny i oklepany power metal to i tak Conquest daje sobie radę i potrafi nas oczarować. Ich urok tkwi w tym, że nie kombinują, grają to co potrafią najlepiej i to co miało wpływ na ich gust. Grają metal prosto z serca i to słychać. Płyta jest równa i wypchana po brzegi hitami, co z kolei sprawia że słucha się ja przyjemnie i dzięki niej przypominają się power metalowe albumy z lat 90. Co jest też dobre w przypadku Conquest, że nie boi się urozmaicać swoje kompozycje i bawić się motywami. Nic więc dziwnego, że w muzyce ukraińskiej formacji mamy też wtrącenia bardziej progresywne. Zresztą już sam otwieracz „Revolution” nam to dobitnie sygnalizuje. Nieco futurystyczne klawisze i mocny riff mają wiele wspólnego ze starym Masterplan co zresztą bardzo cieszy. „Mirror of Truth” jest równie energiczny i progresywny co otwieracz. Tutaj słychać energię i przebojowość, która nasuwa właśnie Gamma Ray czy Helloween. Jest moc i zespół nie odpuszcza ani na chwilę. Z kolei taki pozytywny i nieco słodki „Sunrise” zabiera nas do krainy Edguy i twórczości Tobiasa Sammeta. Trzeba przyznać, że Naumenko w roli wokalisty sprawdza się i właściwie w każdy utworze daje niezły popis umiejętności. Najlepiej to słychać w takich power metalowych petardach jak „Martian Gods”. Śpiewa czysto, bardzo techniczne, ale nie brakuje pazura w tym wszystkim. Sporo napracowali się sami gitarzyści, bowiem to co wygrywa W.Angel z Agnarrem zasługuje na brawa. Panowie stawiają na klimat, na agresję, szybkość i przebojowość. Partie gitarowe są urozmaicone, zaskakujące i wciągające. Tak być powinno. Dobrze to prezentuje nieco nowoczesny „Fellowship” czy progresywny „Taste of Life”. Moim ulubionym kawałkiem został szybki i złowieszczy „Don't live like a slave”, który przypomniał mi stare dobre czasy Gamma Ray. Płyta jest zróżnicowana bo obok takich petard mamy spokojne i klimatyczne kawałki w stylu „The Road”, który wieńczy płytę. To wszystko już było na płytach Masterplan, edguy czy gamma Ray, ale to nie oznacza że płytę należy spisać na straty. Bardzo fajna wycieczka po moich ulubionych kapelach. Muzyka dobrze zagrana i słychać że zespół zna się na rzeczy, a najnowsze dzieło tylko umacnia pozycję Conquest na rynku power metalowym. Polecam !

Ocena: 8.5/10

sobota, 20 lutego 2016

REAPERS RIDDLE - The End Is Nigh (2016)

Kiedy natrafiamy na płytę z kręgu heavy metalu i hard rocka, to zazwyczaj wiemy czego mamy się spodziewać. Wiemy, że dostajemy kolejny album, który ma ograne riffy i oklepane pomysły. Debiutujący w tym roku australijski band o nazwie Reapers Riddle też wpisuje się w to zjawisko. Ich dzieło w postaci „The End is Nigh” niczym nie wyróżnia się i znakomicie przemyca patenty wyjęte z twórczości Black Sabbath, Judas Priest, Angel Witch, czy Candlemass. Panowie starają się brzmieć jak z lat 70 i nie boją się wtrąceń z świata stoner rocka. Takie zabiegi stosował Visigoth czy The Vintage Caravan i to z całkiem niezłym skutkiem. Czy właśnie pomysłowość i ciekawe brzmienie osadzone w latach 70 jest źródłem sukcesu „The End is Nigh”?

Wszystko wskazuje na to, że tak. Riffy i partie gitarowe Kristena są proste, ale potrafią nas zaskoczyć w niektórych momentach. Zwłaszcza kiedy muzyk zbacza w rejony bardziej doom metalowe czy progresywnego rocka. Sam zespół deklaruje, że gra heavy metal z domieszką hard rocka. Poniekąd tak jest, ale warto mieć na uwadze, że panowie nie trzymają się kurczowo tej stylizacji. Mocnym atutem od samego początku jest specyficzny wokal Claytona, który nadaje całości nieco nowoczesnego charakteru. To właśnie dzięki niemu płyta wyróżnia się na tle innych z tego gatunku i nabiera autentyczności. Drugim elementem, który punktuje na korzyść to mroczne, przybrudzone brzmienie, które nadaje całości odpowiedniego klimatu lat 70. Dopełnieniem całości jest mroczna i miła dla oka. Jednak trzeba pamiętać, że album nie zbierałby takich pochlebnych opinii, gdyby nie dobrze zagrany materiał. Kompozycje są zróżnicowane i potrafią zaskoczyć słuchacza. „Disintegrate” to mieszanka hard rocka, lat 70 i NWOBHM. Jednym słowem mocna rzecz. Melodyjny „War on Indulgence” to przede wszystkim rasowy przebój, który pokazuje potencjał jaki drzemie w tym zespole. Natomiast tytułowy „The End is nigh” to utwór przepełniony nawiązaniami do twórczości Black Sabbath. Do dobrych kawałków warto też dodać nieco punkowy „Welcome to the Wasteland”, ocierający się o thrash metal „Valley of The Damned” czy marszowy „Dying Breed” z wyraźnymi wpływami Iron Maiden.


Może nie wszystkie pomysły, aranżacje są trafione i perfekcyjne, ale z pewnością mimo pewnych niedociągnięć debiut Reapers Riddle zasługuje na uwagę. Specyficzny wokal, klimat lat 70 i dobra mieszanka hard rocka i heavy metalu. Panowie grają prosto z serca i dobrze się przy tym bawią, a to się udziela gdy się słucha „The End is Nigh”. Warto zwrócić na ten krążek przy szukaniu czegoś ciekawego na chłodny wieczór. Polecam.

Ocena: 7/10

czwartek, 18 lutego 2016

ANGELSEED - Crimson Dyed Abyss (2015)

Ostatnio zacząłem szperać po internecie w celu znalezienia jakiegoś ciekawego zespołu grającego symfoniczny metal i tak przypadkiem natrafiłem Chorwacki Angelseed. Jest to młoda kapela, która działa od 2007 roku, jednak dopiero teraz udało im się przebić i wydać swój własny debiutancki album. „Crimson Deyd abyss” przyciąga uwagę klimatyczną okładką i w sumie można spodziewać się, że i płyta jest równie ciekawa. Tak się składa, że Angelseed gra symfoniczną odmianę heavy metalu, ale nie boi się przy tym kombinować. Jest gdzieś w tym wszystkim nutka power metalu, czy progresywnego heavy metalu, jest nawet coś z nowoczesnego metalu. Razem to tworzy ciekawą mieszankę, choć warto mieć na uwadze, że przez specyficzną wokalistkę Ivaną Anic płyta nabiera bardziej komercyjnego wydźwięku. W ich muzyce można doszukać się wpływów takich kapel jak Epica czy Nightwish, ale zespół próbuje tworzyć coś własnego, które nie będzie kalką innego zespołu. Debiutancki album jest urozmaicony i pełen niespodzianek, jednak nie wszystko musi się podobać. Na pewno warto tutaj wyróżnić energiczny otwieracz „Bloodfield”, który nastraja nas pozytywnie. Nutka progresywności pojawia się w zakręconym „Dancing with the Ghosts”, który pokazuje jak zespół jest elastyczny. Jednak na płycie jest pełno też nie potrzebnych komercyjnych, wręcz popowych momentów. Taki „Man with black roses” zespół mógł sobie odpuścić, bo nic ten utwór nie wnosi do całości. Niestety ale takich wypełniaczy jest znacznie więcej, co przedkłada się na jakość materiału. Z całej płyty w pamięci zostaje klimatyczny „Fallen Angel”, agresywniejszy „Shizohead”, czy podniosły „The healer”. Jednak kilka przebłysków i kilka ciekawych momentów to za mało, by zaistnieć w tym roku i by w pełni zadowolić słuchacza. Jest to płyta z serii posłuchaj i zapomnij. Na jeden raz potrafi umilić czas, ale na tym kończy się jej rola. Szkoda, bo mogło to być coś znacznie ciekawszego.

Ocena: 4.5/10

poniedziałek, 15 lutego 2016

EXUMER - The Raging Tides (2016)

Speed/Thrash metal ciężko sobie wyobrazić bez niemieckiego Exumer. To właśnie ich działalność w latach 80 odcisnęło piętno na tych gatunkach. Muzyka jaką panowie grali przypomina twórczość takich kapel jak Razor, Exciter, czy Holy Moses. Potrafili grać szybko, agresywnie i jednocześnie dbając o melodyjność i atrakcyjność kompozycji. Specyficzny wokal Men Von Steina i zadziorne riffy Ray Mensch będący kwintesencją niemieckiej toporności sprawiły, że nie szło tej formacji pomylić z inną. W 2012 roku powrócili z nowym albumem, ale „Fire and Damnation” nie wzbudzał już takich emocji co stare, klasyczne albumy. Mamy nowy skład, nowych muzyków i 4 lata przerwy, a efekty są znakomite. Exumer powraca z nowym krążkiem, który ma szanse na wysokie miejsce w rankingach roku 2016. Panie i panowie przed wami „The Ranging Tides”.

Jedno spojrzenie na frontową okładkę i już wiemy, że będzie to klasyczny album. Panowie nie zbłądzili jeśli chodzi o styl. Dalej trzymają się formuły opartej na patentach stricte thrash metalowych jak i speed metalowych. Marc Brautigam dołączył do Exumer w 2013 r jako drugi gitarzysta i trzeba przyznać, że ożywił muzykę tej formacji. Wlał świeżość, pomysłowość i dbałość o atrakcyjność kompozycji. Jego popisy z Rayem są godne podziwu. Wszystko jest zagrane z niezwykłą starannością i pomysłem. Niby to wszystko już było i to wiele razy, ale Exumer gra jakby był natchniony, jakby miał coś udowodnić fanom. Tyle lat minęło od premiery „Possed by the Fire”, a mimo to Exumer ma się dobrze i można powiedzieć że są w życiowej formie. Brzmienie jest lekko przybrudzone i nadaje całości odpowiedniej drapieżności. Czuć ten niemiecki pazur i tą charakterystyczną toporność. Sam materiał trwa 41 minuty co nie jest wcale tak dużo i to w sumie jedyny minus tego krążka. „the Raging Tides” to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o otwieracz. Można poczuć się jak w latach 80. Wpływy wielkich kapel słychać, a najwięcej z Anthrax. Kolejny mocnym kawałkiem jest zadziorny „Brand of Evil” i jest to kwintesencja speed/thrash metalu. Co by nie jechać na jednym motywie i na jednym tempie Exumer dostarcza nam heavy metalowy killer w postaci „Catonic”. Coś innego, a mimo to panowie wciąż trzymają wysoki poziom. Nowy album to przede wszystkim duża liczba petard, które niszczą obiekty swoją formą i wykonaniem. „Sacred Defense” czy „Sinister Souls” to bardzo udany hołd dla klasycznego Kreator czy Sodom. Taki thrash metal zawsze jest w cenie i trzeba przyznać, że Exumer nic nie stracił na atrakcyjności. „Shadow walker” wyróżnia się pomysłowym riffem i nieco inną tonacją, co tylko podkreśla przebojowość tego krążka. Mocnym punktem tej płyty jest z pewnością szalony „Dark Refelctions” czy energiczny „Death Factory”. Jak trafimy na wersję z bonusami to będziemy delektować się coverami Pentagram i Grip Inc.

Na takie płyty warto czekać i warto wychwalać pod niebiosa. Czysta perfekcja. Materiał został dopieszczony i to pod każdym możliwym względem. Zarówno brzmienie i aranżacje stoją na wysokim poziomie. Najważniejsze jest to, że panowie mimo upływu lat wciąż wiedzą jak grać wysokiej klasy speed/thrash metal. Jest klasycznie, jest świeżo i w stylu Exumer. Mamy rok 2016, a niemiecka formacja właśnie wydała jeden ze swoich najlepszych albumów. Brawo.

Ocena: 9.5./10

MESSENGER - Starwolf part II: Novastorm (2015)

Messenger to jeden z tych zespołów, który zalicza się do grona tych najmocniejszych i najciekawszych niemieckich bandów heavy/power metalowych. Kapela miała swój mały epizod w latach 90, kiedy to wydali dwa albumy i zaznaczyli swoją obecność w historii niemieckiego heavy/power metalu. Jednak potem mieli cięższy okres w swojej działalności i właściwie powrócili w 2000 roku po kilku latach przerwy. Powoli zaczęli odbudowywać swoją pozycję na rynku i w roku 2013 r wydali „Starwolf part 1 – The Messengers” i ten album pokazał że powrócili na dobre. To było prawdziwe zaskoczenie, bo zespół wydał jeden ze swoich najlepszych kawałków, pokazując tym samym że dopiero się rozkręcają i ostatniego słowa nie powiedzieli. Po dwóch latach przyszedł czas na drugą część „Starwolf”, szkoda tylko że materiał został nagrany z nowym wokalistą. Francis Blake zajął miejsce Siegfrieda Schublera. Zaczął się nowy rozdział niemieckiego Messenger.

Sami muzyce lubią trzymać się w klimatach s-f, opowiadając nam o piratach przestworzy i przygodzie w przestrzeni kosmicznej. Taka tematyka pasuje do tego co grają i tutaj nic bym nie zmienił. Nowy wokalista też odnalazł się w muzyce niemieckiej formacji i mamy do czynienia z prawdziwym power metalowym wokalistą. Potrafi śpiewać zadziornie, ale i klimatycznie wtedy kiedy trzeba. Druga część „Starwolf” podobnie jak i pierwsza jest zbudowana w oparciu o energiczne solówki, o melodyjne motywy i taką lekkość, która pokazuje że muzyka pochodzi prosto z serca. Dostajemy zatem prawdziwy niemiecki heavy/power metal, który przybliża nas do takich kapel jak Majesty, Gamma Ray, Iron Savior czy nawet Running Wild. Nad soczystą produkcją czuwał Charles Grywolf z Powerwolf, co jeszcze bardziej podkreśla jakość tej płyty. Jest melodyjnie, nie brakuje hitów, choć nieco brakuje pazura i takiego prawdziwego kopa w niektórych momentach. Zaczyna się mocno bo od szybkiego „Sword of the Stars”, który osadzony jest w klimatach Running Wild. Widać zespół po nagraniu kilku coverów tego bandu, nie może porzucić niektórych motywów. Dalej mamy nieco lżejszy i bardziej folkowy „Privateers Hymn”, który pokazuje że zespół nie trzyma się kurczowo jednej melodii. Jeśli chodzi klimat i umiejętność budowania napięcia to zespół też z tym dobrze sobie radzi i dowodem na to jest „Wings of Destiny”. Prosty, melodyjny heavy metalowy kawałek. Nieco słabszy wydaje się stonowany i bardziej romantyczny „Frozen”, który pełni rolę ballady. Do grona najlepszych kawałków w sumie trzeba zaliczyć hard rockowy „Pleasure Synth”, power metalową petardę „Novastorm” czy hit „Warrior's Ride” która ma to co najlepsze z Gamma Ray i Running Wild. Z kolei „Wild Dolly” to taki klasyczny heavy metal w stylu Accept i to taki hołd dla swojej rodzimej sceny metalowej. Całość zamyka już bardziej podniosły i klimatyczny „Fortress of Freedom”, który też pokazuje, że zespół trzyma formę i nawet zmiana wokalisty nie powstrzymała ich przed osiąknięciem sukcesu.

Pierwsza część „Starwolf” odniosła sukces i zebrała sporo grono wielbicieli. Tamten album był energiczny i wypchany przebojami. To samo mamy przy drugiej części. Ten sam styl i jakość została zachowana i choć za sitkiem jest nowy wokalista to i tak udało się zachować płynność i swój charakter. „Novastorm” to taki klasyczny niemiecki heavy/power metal, który jest skierowany do maniaków takich kapel jak Majesty, Gamma Ray, Iron savior czy Running Wild. Polecam.

Ocena: 8.5/10

sobota, 13 lutego 2016

HATCHET - FEar beyond Lunacy (2015)

Mogło się wydawać, że amerykański band Hatchet w końcu znalazł swoich ludzi, w końcu przebudzili się po 5 latach nieaktywności nagrali jakże udany album „Dawn of the End”. Każdy mógł pomyśleć że już najgorsze za nami i że więcej problemów kapela już nie napotka w najbliższym czasie. Niestety znów koszmar z zmianą składu powtórzył się. Tak więc mamy 3 album w historii zespołu i po raz trzeci inny skład. Mimo tych zawirowań i zmian muzyków, kapela wciąż ma się dobrze i wciąż gra thrash metal na wysokim poziomie. Kto w to nie wierzy niech lepiej odpali najnowsze dzieło kapeli czyli „Fear Beyond Lunacy”.

Poziom i jakość z poprzedniego albumu została utrzymana. Można w sumie się nawet pokusić o stwierdzenie, że zespół nagrał najciekawszy album w swojej historii. „Fear Beyond Lunacy” to dzieło zróżnicowanie i to coś więcej niż tylko typowe thrash metalowe łupanie. Tutaj zespół stara się zaskakiwać, być bardziej elastycznym i trafić do różnych słuchaczy. Stylistycznie dalej zespół nawiązuje do takich kapel jak Death Angel, Exodus czy Testament. Nie brakuje ciekawych i chwytliwych melodii, nie brakuje agresji, czy też bardziej heavy metalowych momentów. To wszystko sprawia, że nowy album naprawdę dobrze się słucha. Hatchet przyzwyczaił nas już do solidnego brzmienia, która ma podkreślić jakość i poziom danego albumu. Jest może i nowoczesne, ale dzięki niemu gitary brzmią naprawdę soczyście. Julz Ramos to jedyny muzyk, który jest od samego początku. To on jest mózgiem całej operacji i to od niego wychodzą wszelkie pomysły. To co wyróżnia kapele na tle innych to właśnie wokal Julza. Śpiewa agresywnie, ale wszystko jest melodyjne i z nutką takiego punkowego feelingu. Odpowiednie szkolenie techniczne i ciekawa maniera i w efekcie mamy jeden z najlepszych thrash metalowych wokali ostatnich lat. Każdy z tych elementów składa się na ten album i tworzy płynną całość. Hatchet znów nagrał treściwy album, który tworzy 10 utworów dających 40 minut muzyki. Zespół lubi nawiązywać do klasyki i instrumentalne intro „Where Time cannot exist” to bardzo dobry przykład tego. Wprowadza nas w klimat albumu i buduje napięcie. W dodatku pokazuje instrumentalne przygotowanie zespołu. Bardzo dobre otwarcie albumu. Prawdziwa frajda zaczyna się wraz z szybkim i agresywnym „Living in extinction”, który jest ukłonem w stronę klasycznego thrash metalu wykreowanego przez Anthrax, exodus czy Testament. Dawno nie słyszałem tak szczerego i pomysłowego thrash metalu. Brzmi to obiecująco i chce się odkrywać pozostałe elementy tej płyty. Zmiany personalne nie zawsze mają dobry wpływ na zespół, ale w tym przypadku kapela brzmi świeżej i jest jakby bardziej zgrana. Wystarczy wsłuchać się w popisy gitarowe Julza i Clarka. Jest między nimi odpowiednia chemia, która skutkuje chwytliwymi motywami gitarowymi. Pełno takowych uświadczymy w rozpędzonym „Lethel Justince”. Pierwszym takim urozmaiceniem jest bardziej heavy metalowy „In fear we Trust”, czy bardzo melodyjny „Dead and Gone”, który ma zadatki na rasowy przebój. Hatchet to przede wszystkim spec od szybkich i agresywnych kawałków, które mają być prawdziwym pokazem mocy zespołu. Na płycie ich nie brakuje i taki „Tearing into hell”, niezwykle melodyjny „Prophet of Delussion” czy klasycznie brzmiący „The world Beyond” to idealne przykłady tego zjawiska. Właściwe w tym specjalizuje się ta amerykańska formacja i znakomicie interpretują thrash metal oraz to jak on powinien brzmieć w dzisiejszych czasach.

Hatchet nie potrafi utrzymać stabilności jeśli chodzi o skład, ale mimo tego brną do przodu i z każdą płytą brzmią co raz lepiej. Nowy album pokazuje, że kapela się rozwija i że to nie koniec ich przygody. „Fear beyond lunacy” to jedna z najlepszych płyt thrash metalowych roku 2015 i to jest fakt. Nie ma mowy o nudzie czy oklepanych i przewidywalnych motywach. Jest świeżość, a zarazem zachowanie pewnych tradycji. Na płycie dzieje się sporo a każdy utwór to przykład co to znaczy thrash metal i jak powinien brzmieć. Właśnie urosła nam nowa gwiazda tego gatunku. Polecam.

Ocena: 9/10

piątek, 12 lutego 2016

MASSDISTRACTION - Your Time (2016)

Gdyby tak przyjrzeć się ostatnim thrash metalowym wydawnictwom to od razu widać, że dominują płyty z old scholowym thrash metalem, który jest mocno osadzony jest w latach 90 czy 80. Brakuje takich płyty, które nadadzą odrobiny świeżości i zabiorą nas do krainy mroku. Gdzieś tam można poczuć niedosyt, że obecne płyty thrash metalowe mają za mało brutalności i za mało mają w sobie nowoczesnego charakteru. Różne płyty się pojawiły w tym gatunku i z pewnością na uwagę zasługuje nowy krążek szwedzkiej formacji Massdistraction. Najnowsze dzieło „Your Time” to właśnie przykład, że można wciąż grać agresywny, mroczny thrash metal z nowoczesnym brzmieniem i nutką death metalu.

Jest to młoda i dobrze zgrana kapela, która powstała w 2007r z inicjatywy dwóch braci, czyli Jona i Pera Hjalmarssona. Szybko zmienili nazwę z Retribution na Massdistraction, a tworząc swoją własną muzykę czerpali inspirację z Lamb of God, Testament czy Sepeltura. Grają właściwie nic innego jak thrash metal z elementami death metalu i to w dodatku w dość nowoczesnej i przyjaznej formie. Nie ma w tym nic odkrywczego ani ponadczasowego, ale dawno nie słyszałem tak zgranego thrash/ death metalu z tak dobrze dopasowanymi partiami wokalnymi i gitarowymi. Mocnym atutem tego wydawnictwa jest solidny materiał, mocne riffy i duża dawka mrocznego klimatu. Razem to wszystko tworzy to zgrany duet, który kupuje. Płytę otwiera melodyjny „Overture”, który nadaję się do płyty stricte heavy metalowej aniżeli thrash metalowej. Bardzo dobre otwarcie albumu. Dalej mamy już bardziej agresywny i zadziorny „Watch The World Burn”, który oddaje to co najlepsze w tego typu muzyce. Tytułowy „Your Time” to idealna mieszanka techniki i mrocznego klimatu. Nie mogło zabraknąć na płycie prawdziwych petard i taką z pewnością jest rozpędzony „The Human Worth”. Z kolei taki marszowy” I am Goliath” zabiera nas w rejony death metalu i co tutaj może się również podobać to ciekawe popisy gitarowe. Jon i Ali stawiają na mocne riffy, na agresywność, ale nie zapominają o chwytliwości czy też dobrych melodiach. Dzięki temu płyta jest też łatwa w odbiorze. „Thou Shalt not Kill” to przykład, że panowie wcale nie żartują i znają się na swoim fachu. To jest prawdziwa petarda i jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Równe pozytywne emocje wywołuje „Raising The Dead” w którym zespół pokazuje swoje zdolności techniczne. Na koniec płyty mamy dwa bardziej klimatyczne kawałki czyli „Self Preservation” czy troszkę bardziej heavy metalowy „Weight Upon Your Shoulders”.

Słabych utworów nie uświadczymy ani też wpadek aranżacyjnych. Mamy do czynienia z doświadczonym bandem,który wie jak zagrać thrash metal na wysokim poziomie. Soczyste brzmienie, mocne riffy, agresywny, wręcz brutalny wokal Carla to jedne z wielu atutów „Your Time”. Mroczna i pełna grozy okładka tylko przyciąga naszą uwagę i zachęca by odpalić to cudo. Nie ma co czekać, tylko sięgać po to wydawnictwo, zwłaszcza jeśli drzemie w nas duch prawdziwego fana thrash metalu. To est właśnie czas Massdistraction.


Ocena: 8/10

czwartek, 11 lutego 2016

STEELWING - Reset, Reboot, Redeem (2015)

Rok 2015 to udany rok dla szwedzkiego heavy metalu. Wystarczy przyjrzeć się ostatnim płytom takich kapel jak Enforcer, Ram, Ambush czy właśnie Steelwing by o tym się przekonać. Szwecja jeśli chodzi o tradycyjny heavy metal nigdy nie zawodziła i w roku 2015 też nas nie rozczarowała. Każda z tych kapel przytoczonych przeze mnie nagrała album na miarę swoich możliwości i każdy z nich jest warto znać. Steelwing kazał czekać swoim fanom 3 lata na nowy materiał. „Reset, reboot, redeem” to ich trzeci album i w sumie nie jest żadnym reset czy nowym startem. Zespół bowiem w zaparte idzie w stronę tradycyjnego heavy metalu przesiąkniętego twórczością Iron Maiden czy Judas Priest. Z jednej strony to jest pułapka i pewne ograniczenie samego zespołu, bo trzymają się pewnie określonego stylu, z kolei z drugiej strony przynosi im to sukces i dzięki temu powstają naprawdę miłe dla ucha płyty, tak więc są plusy i minusy. Nic nowego nie dostajemy na najnowszej płycie szwedów. Jest to dalej ten sam heavy metal w stylu lat 80 co na poprzednich wydawnictwach i tutaj nie ma niespodzianki. Troszkę jest to monotonne i przewidywalne, ale niestety w przypadku takich kapel jak Enforcer czy Steelwing jest to nie do uniknięcia. Jednak urok Steelwing i ich stylu tkwi w tym, że grają zadziornie i potrafią stworzyć hity, które zostają w pamięci. Na najnowszym albumie jest pełno atrakcyjnych melodii i ostrych riffów. Wokalista Riley brzmi wciąż przekonujący i jego forma nie osłabła ani przez moment. Kto się rozwinął na nowym krążku to duet Alex/ Robby. Wciąż zachwycają, wciąż potrafią zaskoczyć swoją pomysłowością i zgraniem. To właśnie ich partie gitarowe napędzają ten album. Pierwszym takim wyraźnym hitem z tej płyty jest tytułowy „Reset, Reboot, redeem”, który pokazuje na co zespół stać i że speed metal to ich żywioł. Ciekawym zabiegiem jest wtrącenie w to wszystko ojczystego języka. Nie przeszkadza to w odbiorze, a tylko podkreśla autentyczność zespołu. Energiczny” Ozymandias” czy pomysłowy i urozmaicony „Och varladen Gav Vika” są tego dobrym przykładem, że ten patent się sprawdza. Co może się podobać to przybrudzone brzmienie i nutka mrocznego, nieco tajemniczego klimatu. Dobrze to zostaje uchwycone w „Architects of Destructions” czy złowieszczym „Like Shadows, like Ghosts”. Pod względem stylistycznym wyróżnia się nieco doom metalowy „Hardwired”, który potrafi poruszyć swoją formułą i wykonaniem. Kawałek o zupełnie innym klimacie, ale wpasowuje się w całość. Na sam koniec mamy petardę „We are left here to die”, który idealnie wieńczy ten album i podsumowuje to co się działo. Nieco myląca jest okładka, która nasuwa mroczny thrash metal. Na szczęście jest to tradycyjny heavy metal w stylu lat 80 i to zagrany z miłością do tej muzyki. Bardzo dobry hołd dla twórczości Iron maiden czy Judas Priest. Steelwing póki co nie zawodzi.

Ocena:8/10

poniedziałek, 8 lutego 2016

MILLENNIAL REIGN - Carry The Fire (2015)

Dla tych co gustują w Queensryche, Theocracy, czy Crimson Glory mam dobrą wiadomość, bowiem amerykański band Millennial Reign powrócił z nowym albumem po dwóch latach przerwy. Ta kapela powstała w 2010 r z inicjatywy gitarzysty Dave Harvey'a. Początkowo był to solowy projekt muzyka, jednak z czasem przybrał formę zespołu z krwi i kości. Jason i Dave tworzą zgrany duet gitarowy, który stawia na finezję, lekkość i nutkę progresywności. Razem wygrywają piękne solówki, które potrafią oczarować. Taki duet to prawdziwy skarb, podobnie jak głos Jamesa Guesta. Razem tworzą zgraną paczkę, co było słychać na udanym debiucie. Co w takim razie zawiera najnowsze dzieło w postaci „Carry The Fire”? W sumie jest to nic innego jak kontynuacja debiutu. Podobne, nieco hard rockowe brzmienie, ciekawa otoczka która panuje przez cały album czy sama konstrukcja utworów. To wszystko zostało przerysowane z poprzedniego wydawnictwa. Materiał jest solidny i przemyślany, jednak można odnieść wrażenie, że kompozycje mogły lepiej brzmieć. Czasami wszystko nie jest dopracowane i przez to kawałki tracą na jakości. Co warto wyróżnić? Z pewnością przebojowy „Way up High”, progresywny „millennial Reign” czy finezyjny „Men stands alone” z ciekawymi popisami gitarowymi. Zespół nie boi się eksperymentów co pokazuje w nowoczesnym „Save me”. Zdecydowanie kapela lepiej wypada w szybszych i przesiąkniętych nutką neoklasycznego power metalu kawałkach. Właśnie dobrze to słychać w „Will You” czy zamykającym „Ill Try”. Mamy dobre i godne wyróżnienia kawałki, ale są też i słabsze momenty na płycie. Z pewnością pozycja skierowana do fanów Queensryche i progresywnego heavy/power metalu. Może nie jest to najlepszy album w tym gatunku jeśli chodzi o rok 2015, ale jest to rzecz godna uwagi.

Ocena: 7/10

sobota, 6 lutego 2016

STRIKER - Stand in Fire (2016)

Jestem pod wielkim wrażeniem jeżeli chodzi o pracowitość i rozwój kanadyjskiego bandu o nazwie Striker. Powstali w 2007 i nagrali tylko 4 albumy, ale to już wystarczyło by dostać się do grona najciekawszych speed metalowych zespołów ostatnich lat. Nie nagrali słabego krążka i dość szybko wypracowali swój styl. Niby panowie nic odkrywczego nie grają, bo w sumie brzmią jak Enforcer, Skull Fist, Steelwing i wiele innych młodych kapel grających w stylu lat 80. Jednak Striker to idealna maszynka do tworzenia hitów, to specjaliści w swoim fachu. Już oni wiedzą jak stworzyć energiczny materiał, w którym każdy utwór to potencjalny hicior, gdzie każdy riff to prawdziwa jazda bez trzymanki. Kto jak kto, ale Striker wiedzą jak grac szybko, z pomysłem i z mocnym kopem. Nowy album w postaci „Stand in Fire” to w sumie typowy album dla tej formacji, a jednocześnie pewien powiew świeżości.

W zespole pojawił się nowy gitarzysta, a mianowicie Trent Halliwell, który nadał muzyce Striker więcej przestrzeni i różnorodności. Jego współpraca z Timothym Brownem układa się znakomicie i panowie nadają na tych samych falach. Na nowy albumie roi się od melodyjnych i dobrze rozegranych solówek. Same riffy to kwintesencja heavy metalu z lat 80. Jednak co miło mnie zaskoczyło na nowym krążku to fakt wykorzystania pewnych elementów hard rocka. Nie ma ich za dużo, ale są miłym dodatkiem i jeszcze bardziej urozmaicają wydawnictwo. Dobrze nawet wpasowało się w strukturę striker partie zagrane na saksofonie. To wszystko nadało muzyce Striker większej przestrzeni i lekkości, jednocześnie pozostaliśmy wciąż w świecie heavy metalu z lat 80. Rozwinęli się nie tylko gitarzyści, ale i sam wokalista. Dan Cleary to jeden z najlepszych wokalistów heavy metalowych młodego pokolenia i to nie podlega wątpliwości. Jego wyczyny na „Stand in Fire” są imponujące i czynią ten album jeszcze bardziej dojrzalszym. Na sam start mamy petardę w postaci „Phoenix Lights” i to jest właściwie Striker jaki kochamy. Jeszcze bardziej chwytliwy jest „Out of Blood” i tutaj już można uświadczyć pewne urozmaicenia i drobne kosmetyczne poprawki. Pojawia się nutka hard rocka i dobrze wpasowany saksofon. Album promował hit w postaci „Too late” i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak dobrze rozplanowanego kawałka w stylu lat 80. Tutaj naprawdę czuć klimat tamtych płyt. Chwytliwy refren, nutka hard rocka i zespół wkracza w nowe rejony. Tytułowy „Stand in Fire” to jeden z najostrzejszych kawałków na płycie, które pokazują że zespół wciąż wie jak nagrywać prawdziwe speed metalowe petardy. Nutka hard rocka wdziera się w rozpędzony „The Iron Never Lies”, z kolei instrumentalny „Escape from shred City” pokazuje umiejętności muzyków i ich prawdziwy talent. Sam kawałek ociera się o shredowe granie. Na płycie tak jak na poprzednich wszystko opiera się na szybkich, energicznych, speed metalowych petardach i tutaj one dominują. To właśnie taki „Outlaw” czy „Locked In” są głównym motorem napędowym Striker. Dalej mamy rytmiczny i bardziej hard rockowy „United” i balladowy „One Life”, które pokazują troszkę inne oblicze Striker.

To było pewne, że Striker nie zawiedzie i nie wyda słabego albumu. Jednak nikt by nie przypuszczał, że nagra równie świetny krążek co „Armed To the Teeth”. Krążek kipi energią, pomysłowością i nie brakuje jej pazura. Striker rozwija się i rośnie w siłę. Ciekawe co jeszcze pokażą w najbliższym czasie.

Ocena: 9/10

RESURRECTION KINGS - Resurrection Kings (2016)

W tym roku mamy starcie dwóch gitarzystów Dio, a mianowicie Viviana Campbella i Craiga Goldiego. Każdy z nich w tym roku wydał debiutancki album swojej kapeli, każdy z nich oddaje hołd dla zmarłego Ronniego James Dio z którym dzielili najlepsze lata swojej kariery. Każdy z nich nagrał jeden z swoich najlepszych albumów od czasu grania u boku Dio. Każdy z tych albumów to kwintesencja heavy metalu i stylu Dio. Vivian Campbell zabrał nas do okresu pierwszych trzech płyt z początku lat 80. Goldy z kolei zabiera nas do czasów „Magica” czy „Master of The Moon”, a czasami nawet do „Dream evil”. Najlepsze jest to, że każdy tworzy muzykę przesiąkniętą twórczością Dio, ale każdy nagrał inny album, w innej tonacji i o innym charakterze. „Heavy Crown” to płyta energiczna, bardzo heavy metalowa, z kolei „Resurrection Kings” ma w sobie więcej z hard rocka. Ten sam cel, ten sam zabieg, dwa różne efekty, dwa różne albumy z takim samym przesłanie.

Sam zespół Resurrection Kings powstał w 2015 roku i Craig Goldy zebrał ciekawych muzyków. Jest jego kumpel z okresu grania u boku Dio czyli Vinni Appice. Co ciekawe gra on też w Last in Line, który również gra muzykę w stylu Dio. Ciekawe jak on sobie radzi z odróżnianiem tych dwóch zespołów? Na wokalu pojawił się Chas West, który śpiewał w Foreigner czy Lynch Mob. Odnajduje się w takiej muzyce i jego styl i technika zapewniają Resurrection Kings wysoką jakość. Śpiewa troszkę w stylu Dio, ale nie stara się być kopią co jest jego atutem. Kompozycją nadaje niezwykłego hard rockowego klimatu Na basie zaś pojawił się Sean Mcnabb który jest znany nam choćby z Dokken. Jest zgrany zespół, pomysł na granie, na kompozycje i na to by muzyka Dio wciąż żyła. Brakuje mi jednak nieco kopa, energii, którą mamy na „Heavy Crown” Last in Line. Tutaj na „Resurrection Kings” za dużo jest hard rocka, za dużo emocjonalnych motywów i szukania jakiejś głębi. Czasami Craig za bardzo kombinuje i za bardzo stara się urozmaicić owy album przez co traci to na chwytliwości i na atrakcyjności. Nie jest to zły album, ale z pewnością nie jest idealny. „Distant Prayer” to z pewnością dobry otwieracz, to również idealny hołd dla Dio. Mocny riff, idealnie osadzony w twórczości Dio z ostatnich jego płyt. Craig wraca do gry i to w wielkim stylu, bo dawno nie stworzył tak udanego kawałka i tak wyrazistego riffu. Nieco marszowy „Livin Out Loud” ma coś z Rainbow i tutaj można uświadczyć większą dawkę hard rocka aniżeli heavy metalu. Lekki, finezyjny „Wash Away” to jeden z najlepszych przebojów na płycie i nieco komercyjny wydźwięk dodaje mu urok. „Who Did You Run To” to kwintesencja stylu Dio i fani „Magica” będą zachwyceni tym kawałkiem. Craig znów daje czadu, a riff jest naprawdę idealny w swojej konwencji. Chas West ma mocny głos i momentami przypomina mi wokalistę Voodoo Circle i dobrze odzwierciedla to hard rockowy „Falling For You”. Echa Foreigner słychać w romantycznym „Never Say Goodbey”. Mocnym punktem na płycie jest nieco ostrzejszy „Path of Love” o bardziej heavy metalowym charakterze. Szkoda, że na płycie jest mało takich petard jak „Don;t have to fight no more” i na sam koniec mamy nieco bardziej progresywny „What You take”, który ukazuje owe kombinowanie Craiga.


Miło widzieć, że Craig Goldy żyje i ma się dobrze. Dobrze, że nie marnuje swojego talentu i wraca do gry. Resurrection Kings to bardzo zgrany band, który gra muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka, trzymając się jasno określonych granic. Stawiają na finezję, lekkość i nawiązania do twórczości Dio. Mieszanka z tego wyszła całkiem udana, aczkolwiek czuję niedosyt. Brakuje mi pazura na tej płycie, brakuje prawdziwych heavy metalowych petard. Może drugi album będzie jeszcze bardziej dopieszczony? Póki co wstarciu Campbell kontra Goldy, wygrywa zdecydowanie Campbell i jego Last in Line.

Ocena: 7.5/10

LAST IN LINE - Heavy Crown (2016)


„The Last in Line” to kultowy album, który miał wpływ na scenę heavy metalową, to jeden z najlepszych albumów świętej pamięci Ronnie James Dio. To był też złoty okres dla Viviana Campbella, który obecnie marnuje się w Def Leppard. To właśnie śmierć Dio troszkę zmotywowała Viviana i jego dawnych kolegów by znów zebrać stary skład znany z trzech pierwszych albumów, czyli Holy Diver, The Last in Line i Sacred Heart. W składzie oprócz Viviana pojawili się Jimmy Bain, Vinny Appice, Claude Schnell na klawiszach, zaś na wokalu zatrudniono Andrew Freemana, który śpiewał w The Offspring czy tez Lynch Mob. Celem było oddanie hołdu dla Dio i granie kawałków z pierwszych 3 albumów Dio. Zespół przybrał nazwę Last in Line i od roku 2012 super grupa już prawnie działała. Panowie tak dobrze się czuli i nabrali takich sił podczas koncertowania, że postanowili nagrać nowy materiał, który ma nas zabrać do twórczości Dio z początku lat 80. Czy rzeczywiście „Heavy Crown” to kontynuacja tego co najlepsze było na „The Last in line”?

Tutaj zaczynają się schody. Tamten album to czysta perfekcja i ideał, który nie da się ot tak odtworzyć, nawet jeśli ma się podobny skład. Od tamtego dzieła minęło trochę czasu i właściwie sam Dio nie nagrał potem albumu w takim samym stylu co „The Last in Line”. Świetne „Master of The Moon”, „Killing The Dragon” czy „Lock up the Wolves” były już innymi albumami aniżeli „The Last In Line”. Odpowiedni klimat, gra Viviana, odpowiedni ładunek przebojowości i dobrze dopasowane brzmienie. To wszystko idealnie współgrało, tak więc przez grupą Last in Line stało nie lada wyzwanie. Zespół promował swój debiutancki album „Heavy Crown” jakże udanym „Devil In Me”, który w rzeczy samej dotyka geniuszu Dio i wczesnego okresu w postaci „The Last in Line”. Może nie ma takiego ciężaru, może nie ma takiej perfekcji, ale brzmi to nadzwyczaj dobrze. Dobry otwieracz, który przywołuje wspomnienia. Stary skład zdziałał cuda, a nowy nabytek w postaci Andrewa też nie zawodzi. Ma coś z głosu Dio i dodatkowo pozostaje sobą i nadaję całości odpowiedniego, własnego charakteru. Zabieg przemyślany i trafiony. Drugim znanym nam utworem z nadchodzącej płyty był szybszy „Martyr” i takich petard, takiego heavy metalu w stylu Dio zawsze będzie słuchać z zamiłowaniem i zapałem. Na taki melodyjny i energiczny heavy metal zawsze warto czekać . Mocny riff, ciekawe zagrywki Viviania, który jakby ożył na tym albumie. Dawno nie grał z takim zapałem i z taką pomysłowością. Jego partie naprawdę zasługują na uwagę i nie wiele stracił na swoim talencie. Wciąż potrafi nas oczarować swoimi riffami i finezyjnymi solówkami. W tym aspekcie na pewno nie ma zawodu, wręcz przeciwnie słychać echa „The Last in Line” czy „Holy Diver”. Sam utwór to prawdziwa perełka i jeden z najlepszych hołdów dla twórczości Ronniego. Reszta płyty to zagadka i nie wiadomo czego się spodziewać. Mroczny, stonowany „Starmarker” ma coś w sobie magicznego. Spokojniejszy riff, echa Black Sabbath czy późniejszej twórczości Dio. Dobry utwór, który dodaje urozmaicenia i odrobiny zaskoczenia. Troszkę nijaki jest „Burn This house Down” i w sumie to przez brak mocy i jakiegoś ciekawego motywu, który by ożywił ten smętny kawałek. Kwintesencją twórczości Dio i to pod każdą postacią jest tutaj bez wątpienia energiczny „I am revolution”. Żywiołowy riff przesiąknięty „Heaven and Hell” czy „Mob Rules” do tego dobre tempo sekcji rytmicznej i prawdziwy popis wokalny Andrew. Gdzieś echa „Egypt” słychać w stonowanym i ponurym „Blame it on me”, który jest kolejnym mocnym punktem debiutu Last in Line. Na albumie pojawia się całkiem sporo energicznych i nieco szybszych kawałków i to mnie bardzo cieszy. Nie ma grania na jedno kopyto opierając się na jednym motywie. Takie kompozycje jak „Arleady Dead” czy „Orange Glow” naprawdę cieszą i przywołują wspomnienia. „Curse The Day” bardziej rockowy, bardziej komercyjny, ale zapada w głowie dzięki pomysłowej melodii i aranżacji. Po tytułowym „Heavy crown” spodziewałem się znacznie więcej. Kompozycja nie jest zła, ale brakuje tutaj stanowczości, mocnego kopa i bardziej trafionego refrenu. Ostatnim utworem jest „The Sickness” i tutaj znów czuć klimat „The Last in Line” tak więc idealny kawałek by zakończyć tą wspaniałą podróż do świata DIO.


Wiele osób pewnie martwiło się czy jest to możliwe nagrać album na miarę „The Last in Line” bez Ronniego na wokalu i jako kompozytora. Jednak udało się i to z całkiem niezłym efektem. Szkoda, że zaraz po wydaniu albumu z naszego świata odszedł basista Jimmy Bain. To stawia zespół pod znakiem zapytania. Mam nadzieje, że znajdą godnego następce i będą kontynuować to co zaczęli na „Heavy Crown”. Świat potrzebuje takich zespołów jak Last in Line. W tym roku również Craig Goldy wydał debiutancki album z swoim Resurrection Kings i to w podobnych klimatach. Jednak efekt końcowy troszkę mniej udany niż w przypadku Last in Line. Udany hołd dla pierwszych trzech albumów Dio. Brawo !

Ocena: 8.5/10

LAST DAYS OF EDEN - Ride the World (2015)

Czas na kolejny debiut roku 2015 tym razem padło na hiszpański Last Days of eden. Jest to młoda formacja, która działa sukcesywnie od 2011 roku. Mają na swoim koncie liczne koncerty, dema, singiel, mini albumu, a także debiutancki album „Ride The world”, który ukazał się stosunkowo nie tak dawno. Ani M fojaco ma nieco komercyjny wokal, ale z pewnością przypasuje tym co lubią nieco popowe oblicze symfonicznego metalu. To ona jest najsłabszym ogniwem kapeli. Nie ma operowego głosu, ani też mocy by przekonać do siebie. Niemniej jednak pasuje do tego co zespół gra. A co grają? Symfoniczny heavy/power metal, który jest wzorowany na ostatnich dokonaniach Nigtwish czy Within Temptation. Zwłaszcza do tych pierwszych łatwo ich porównać. Wokalistka brzmi jak Anette, a same melodie i konstrukcja utworów nasuwa na myśl Nightwish. Jest podniośle, są proste i chwytliwe melodie, jest nutka komercji, tak właśnie brzmi hiszpański band. Jeśli to was przekonuje, to śmiało możecie sięgnąć po ich debiutancki album czyli „Ride The World”. Płyta brzmi jakby nagrał jakiś klon Nightwish i w sumie sporo tutaj nawiązań do dwóch ostatnich dokonań Nightwish. Podniosłe chórki, klimatyczna otoczka, komercyjny wokal Ani czy wreszcie sporo urozmaicenie w sferze kompozycyjnej. Klawiszowiec Juan i gitarzysta Dani G dobrze się rozumieją i to oni dostarczają nam prawdziwej rozrywki. Ich partie zostały zagrane z pomysłem. Jest melodyjnie, jest różnorodnie i słychać, że mamy do czynienia z metalem, a nie jakimś popem dla nastolatek. Dobre brzmienie, dobre przygotowanie wróży dobry album. Czy rzeczywiście tak jest? Otwieracz „Invicible” jest solidny, trafia w to co gra Nightwish, ale brakuje nieco mocy i pazura. Na szczęście jest ciekawa melodia i spora ilość przebojowości. Nieco folkowy Queen of The North” brzmi jak kalka „I want my tears back” Nightwish. Warto jeszcze wspomnieć o przebojowym „The Last Stand”, który pokazuje co to znaczy symfoniczny heavy/power metal w stylu Nightwish. Brzmi to imponująco. Bardzo fajnie też wypada przesiąknięty wpływami celtyckimi „Ride The World”. W podobnym klimacie utrzymany jest melodyjny „Here Come The Wolves” i zaczyna powoli wdzierać się monotonia. Można odnieść wrażenie, że zespół chce stworzyć album na jednym motywie. „Moonlight” znów ma identyczną melodię celtycką co poprzednie kawałki i to raczej nie jest zabawne. Najostrzejszy riff w sumie zdobi „Paradise”, który jest już w innym stylu utrzymany. Warto jeszcze wspomnieć o 16 minutowym kolosie w postaci „Game of war”, który najlepiej pokazuje potencjał i pomysłowość zespołu. Niby nic nowego, niby rasowy klon Nightwish, ale ja to kupuje. Bardzo dobry debiut, bardzo dobrze zgrany materiał i sporo chwytliwych kawałków które zabierają nas do świata symfonicznego metalu stworzonego przez Nightwish.

Ocena: 8/10

środa, 3 lutego 2016

KATANA - The Greatest Victory (2015)

„storms of War” wydany w 2012 r przez szwedzki band o nazwie Katana cieszył się sporym zainteresowaniem. Wielu fanów tradycyjnego heavy metalu rodem z lat 80 miło wspomina tamten album, zwłaszcza że zespół urósł do kategorii kolejnego solidnego klona Iron maiden. Szwedzka stal jest naprawdę solidna i Katana to tylko potwierdza. Niby kolejny typowy zespół, który wzoruje się na kapelach z lat 80 i właściwie idzie ścieżką wytoczone przez te formacje na przestrzenie kilkunastu lat. Dla jednych to jest wielka wada, a dla drugich prawdziwa frajda i możliwość znów przeżywania lat 80. Minęły 3 lata od tamtego wydawnictwa, a szwedzki band postanowił wydać 3 album w postaci „The Greatest Victory”. Dostajemy właściwie kontynuację poprzedniego wydawnictwa. Podobna okładka na której głównym bohaterem jest samuraj i znów podobne niskiej jakości brzmienie. Nawet struktura i forma komponowania jest identyczna. Jednak mimo wszystko kompozycje mają mniejszą siłę przebicia. Nie ma już takiej liczby przebojów i spadła troszkę jakość. W dalszym ciągu muzyka Katany opiera się na specyficznym wokalu Johana, a także na zgranym duecie gitarzystów. Tobias i Patrik grają dość oszczędnie i nie dają z siebie wszystkiego. Proste i mało przemyślane riffy czy solówki nie zadowalają w pełni. Brakuje ikry i elementu zaskoczenia. To wszystko przedkłada się na to, że najnowsze dzieło szwedów jest tylko dobre, a nie bardzo dobre. Zabrakło pewności zespołu i to słychać od samego początku. „Shaman Queen” nie jest dopracowany i tylko w połowie zadowala. Mocny riff jest całkiem przyzwoity, tylko jakość nie zapada to w pamięci. O wiele lepiej zespół wypada w bardziej hard rockowych kawałkach pokroju „Yakuza”. To jest taki prosty kawałek, ale robi swoje i zapada w pamięci. Mamy pierwszy przebój, który nadaję się by śpiewać z zespołem na koncertach. „Shogun” to już wolniejszy i toporniejszy kawałek, który ma coś z Accept. To typowe kopiowanie iron Maiden pojawia się w radosnym „Kingdom never Come”. Właśnie takiej Katany chcemy słuchać i takich utworów zespół potrzebuje by utrzymać się na rynku muzycznym. Na płycie nie mogło zabraknąć też prawdziwej petardy i w tej roli idealnie sprawdza się „Within an inch of Your Life”. Zespół jednak dalej ma problemy jeśli chodzi o wolniejsze granie i to słychać w takim „Mark of The Beast”. Na sam koniec mamy rozbudowany „In the shadows”, który pokazuje że zespół jest w słabszej formie na tej płycie. Katana to kapela jakich pełno i w tym roku tj 2015 raczej przepadają w gąszczu ciekawszych płyt. Są pracowici, potrafią grać solidny heavy metal, jednak na razie nie stać ich na coś więcej. Pozycja skierowana do zagorzałych fanów gatunku.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 1 lutego 2016

MAZE OF TERROR - Road To Kill (2016)

Dla wielu z nas świat thrash metalowy kończy się na takich kapelach jak Exodus, Slayer, Overkill, Metallica, Megadeth czy Kreator. Starczy nam to co stworzyli Ci wielcy. Jednak każdego roku pojawiają się młode kapele, które starają się nas zaskoczyć i zaimponować. W końcu obecnie coraz ciężko dostać thrash metal w tradycyjnie formie. Wszystko idzie w kierunku nowoczesności, agresywniejszego brzmienia i z wykorzystaniem patentów bardziej wyszukanych. Dobrze, że są takie zespoły jak Maze Of Terror, które sprawiają, że wspomnienia znów powracają i znów chce się nam słuchać thrash metalu, a wszystko za sprawą „Road to kill”. Młody band z Peru, który powstał w 2011r pokazuje, że warto śledzić na bieżąco thrash metalowy świat. Grają klasyczny thrash metal osadzony w latach 80 czy też 90, wykorzystując twórczość Kreator, Slayer, czy Megadeth. Najciekawsze jest to, że nie ma mowy tutaj o nudnej kopii, lecz panowie starają się tworzyć coś własnego. Co ich wyróżnia to bez wątpienia surowość, która przewija się w brzmieniu, a także w wokalu Leviathana. Dodatkowo wyróżniają się niezwykłą melodyjnością, czy też przebojowością. Laviathan to lider grupy i jego głos nadaje całości agresji, zaś jego partie basowe nadają odpowiedniej dynamiki. By dobrze się bawić przy takiej muzyce i czerpać radość trzeba czegoś więcej niż agresji i szybkich riffów. Trzeba dobrze wykreowanych riffów, przemyślanych aranżacji i naprawdę atrakcyjnych melodii. Na debiutanckim albumie Maze of Terror dostajemy to wszystko i to jeszcze z nawiązką. Zaczyna się wybornie bo od agresywnego „Rotting Force” i to jest taka klasyka gatunku. W „There will be blood” słychać wpływy Exodus czy Testament. Spotykamy się tutaj z bardziej technicznym thrash metalem. Dobra partia basu, mocny riff, zgrany duet gitarzystów to motor napędowy chwytliwego „Violent mind of Hate” czy złowieszczego „World's Dead Side”. W „bringer of Torture” pojawia się nutka progresywności, a także patentów wyjętych z twórczości Megadeth. Encyklopedycznym przykładem jak grać power metal jest rozpędzony „Protectors”, który przypomina mi wczesny Kreator. Nie zawsze ma też się do czynienia z 10 minutowym kolosem, będącym prawdziwą podróżą w głąb thrash metalu. W „Gilles de rais” dzieje się sporo i o dziwo ten utwór nie nudzi w żaden sposób. Zespół pokazał na co ich stać i że drzemie w nich ogromny potencjał. Ciężko mówić tutaj o debiucie i pierwszym ataku Maze of Terror, a jednak. Płyta ma szanse na ogromne zainteresowanie bo oddaje to co najlepsze w gatunku, zabiera nas do korzeni gatunku, do najlepszych lat thrash metalu. Z jednej strony lata 80 i Kreator czy Megadeth, a z drugiej strony lata 90 i taki Slayer czy Tastement. Brać w ciemno!

Ocena: 8.5/10

DEADLY NIGHTS - Descend into madness (2016)

Jestem fanem horrorów i wychowałem się na takich klasykach jak „Powrót żywych trupów”, „Coś” czy „Martwe Zło”. Kiedy zobaczyłem okładkę debiutanckiego albumu amerykańskiej formacji Deadly Nights to już wiedziałem, że sięgam po płytę, która trafi w mój gust. „Descend Into Madness” to bardzo treściwy album młodej kapeli, która zapatrzona jest w lata 80. Gdzie nie spojrzymy tam widać i słychać klimat tamtych lat. Prosta, klimatyczna i zarazem nieco kiczowata okładka czy zadziorne i nieco przybrudzone brzmienie to tylko pierwsze symptomy lat 80. Nad samą produkcją czuwał Joe Demaio z Manowar. Sama muzyka zawarta na tym krążku jest prosta i łatwo w padająca w ucho. Recepta Deadly Nights jest prosta i na pewno nie odkrywcza. Grać prosto z serca, z dużą dawką energii i przebojowości. Chwytliwe refreny i melodyjne riffy sprawdzają się i napędzają album. Można czuć niedosyt, że na pierwszy krążek trafia tylko 30 minut czystej muzyki heavy/speed metalowej, ale są tego plusy. Album w żaden sposób nie nuży i potrafi nas zabawiać przez pół godziny i to bez większego problemu. Sweet Daddy Bones i Robzilla to dwaj gitarzyści, którzy stoją na straży chwytliwych solówek, ciekawych pojedynków. To właśnie oni napędzają Deadly Nights i to za ich sprawą muzyka jest atrakcyjna dla słuchacza. Styl głównie uderza w speed metal czy NWOBHM i nie powinny dziwić wpływy Iron Maiden, Saxon, czy Mercyful fate. Płyta prosta, wtórna, ale za to jak dopracowana i jak rozegrana. To budzi podziw, nawet jeśli takich płyt w ostatnim czasie coraz więcej. Zaczyna się fenomenalnie bo od klimatycznego intra „Descend” i dawno nie słyszałem tak pomysłowego i trafionego intra. Dalej mamy „Into The Further” czyli podróż do lat 80 i Iron maiden. Właściwie album wypchany jest prawdziwymi petardami i wystarczy wsłuchać się w rozpędzony „slaughter” czy thrash metalowy „Heart of mine”. Bardzo lubię „Martwę Ciszę” i horrory Jamesa Wana to też ucieszył mnie hołd dla niego w postaci „The Ballad of Mary Shaw”, który jest kolejnym killer. Z kawałka kipi energia i pomysłowość. Lekkość i rytmiczność przewija się w pozytywnym „Behind The Mask”. Na samym końcu pojawia się „forever” przesiąknięty NWOBHM i outro w postaci „Madness”, który mógłby zdobić album Kinga Diamonda. Mało znany band z New Jersay pokazał jak grać prosty heavy/speed metal w stylu lat 80 i z dodatkiem klimatu grozy. Korzystają z sprawdzonych patentów, ale to się sprawdza i chętnie przypatrzę się bliżej ich karierze w przyszłości. Album godny uwagi maniaków heavy metalu lat 80.

ocena:7.5/10