poniedziałek, 31 października 2016

DEMON - Cemetery Junction (2016)

Powrót Brytyjskiej formacji Demon w roku 2012 za sprawą „Unbroken” był całkiem udany. Miło było zobaczyć jedną z ciekawszych kapel z kręgu NWOBHM znów w akcji. Jasne, nie był to ten sam poziom co na klasycznych albumach grupy, ale i tak było na czym zawiesić ucho. Mieszanka tradycji, klasycznych patentów i elementów heavy metalu, hard rocka i NWOBHM. Od tamtego dzieła minęło 4 lata i zespół powraca z nowym wydawnictwem w postaci „Cemetery Junction”. Mroczna, klasyczna okładka z czerwonym logiem przywołuje na myśl najlepsze płyty grupy i lata 80. Co ciekawe nowy krążek ma naprawdę dobre momenty i kompozycje, które też przypominają najlepszy okres zespołu. Klimat jak i brzmienie płyty też są mocne wzorowany na tamtych lat. Jest brud, odrobina toporności i zadziorność, a to wszystko znakomicie współgra z samymi kompozycjami. Sporą rolę w Demon odgrywa oczywiście wokalista Dave Hill oraz basista Ray, którzy stanowią o jego stylu i jakości. Dzięki nim Demon mimo swoich lat wciąż jest sobą i gra swoje. Na nowym albumie znajdują się 11 kompozycji. „Are You just Like me” to udany i energiczny otwieracz, który potrafi oczarować mrocznym klimatem i zadziornym riffem. Nutka przebojowości i echa starych płyt to bez wątpienia atuty tego kawałka. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest nieco marszowy i bardziej hard rockowy „Life in berlin”. Pierwsze skojarzenia to oczywiście „Hold on to the Dream” i wszystko za sprawą podobnego riffu jak i aranżacji. Większa dawka progresywności jak i przebojowości mamy w melodyjnym „Turn on the magic”, który swoim klimatem nasuwa kawałki z „Breakout”, co jest bardzo miłą niespodzianką. Stonowany i bardziej rockowy „Queen of Hollywood” czy balladowy „Thin Disguise” pokazują jak zróżnicowany jest materiał. Mroczniejszy „Cemetery Junction” ma elementy wyjęty z twórczości Deep Purple czy Black Sabbath, co też pokazuje jak klasyczny jest ten album. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć przebojowy „Out of Control” czy bardziej złożony i emocjonalny „Someone's watching You”, który zamyka album. Mimo lat, mimo tylu płyt demon wciąż potrafi grać solidny NWOBHM, który mocno osadzony jest w latach 80. „Cemetery Junction” to na pewno udany krążek, który oddaje to co najlepsze w tej kapeli.

Ocena: 8/10

niedziela, 30 października 2016

A TASTE OF FREEDOM - Carved in our Dreams (2016)

„Carved in our dreams” to pierwszy album francuskiej formacji A Taste of Freedom, która powstała w 2015 r. Dla wielu będzie to kolejny młody band, który tak naprawdę jest jednym z wielu i nie stroni od wszelkich zapożyczeń. Stylistycznie najbliżej im do Bloodbound, Sabaton czy Nightmare. Potrafią grać ostro, szybko i niezwykle melodyjnie. Klawisze nadają troszkę słodkości, ale mimo tego nie są tutaj nachalne i wymuszone. Całość w sumie opiera się na zadziornym i ostrym wokalu Leana Van Raana, który ma niezły warsztat techniczny. Kiedy odpala się „Carved in our Dreams” to od razu atakuje nas soczyste brzmienie i nieco baśniowy klimat. Idealnie to pasuje do stylizacji stricte heavy/power metalowej. „The Hangman” jest prosty w swojej konstrukcji i nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego. Jednak od razu można doświadczyć potencjał zespół i ich talent do tworzenia mocnych kawałków. Dalej mamy żywszy i bardziej podniosły „Call me Legion” z pewnymi wpływami symfonicznego heavy metalu oraz neoklasycznego. Jeden z najmocniejszych kawałków na płycie, które pokazuje jak znakomicie współpracują dwaj gitarzyści czyli Jean i Neo. Jest energia, jest pasja i zgranie, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Nutka nowoczesności pojawia się w stonowanym „Ghost of Sparta”, z kolei bardziej klasyczny jest „Homo Homini lupus est”. Najbardziej zapadającym utworem na płycie jest bez wątpienia „Maybe Human” z wyraźnymi wpływami Sabaton i słodszy „Hereos of our Time”, który nasuwa na myśl twórczość Freedom call. Cały materiał jest od początku do końca przemyślany i utrzymany na równym poziomie, tak więc nie ma mowy o wpadce. Choć jest to debiut, który jest mało oryginalny to jednak warto zapoznać się z tym co ma do zaoferowania A taste of Freedom. Fani Bloodbound czy Sabaton powinni być zadowoleni.

Ocena: 8/10

środa, 26 października 2016

NIGHTMARE - Dead Sun (2016)

Wydany w 2014 r album „Aftermath” był ostatnim dziełem Nightmare w skład, którego wchodził niezwykle utalentowany wokalista Jo Amore oraz perkusista David Amore. Ukształtowali ten band i byli jego znakami rozpoznawczymi. Coś się skończyło i pojawiły się obawy że to już koniec tego znanego francuskiego zespołu. Jednak w 2015 r Nightmare pochwalił się wokalistką Maggy Luyten, która dała się poznać z płyt Ayeron oraz perkusistą Olivierem Casula. Z nimi nagrano 10 studyjny album w postaci „Dead Sun”.

Bałem się, że to nie wypali i zmiana tak świetnego wokalisty na mało znaną wokalistkę pogrąży zespół i tylko zniszczy to co osiągnęli przez te lata. Jak się okazuje nie taki diabeł straszny jak go malują. „Dead Sun” brzmi troszkę inaczej od poprzednich albumów. Jest nowocześniejszy, taki nieco bardziej brutalny i zaskakujący. Nie brakuje mocnego uderzenia, ciekawych melodii i w sumie wokalista Maggy sprawdza się w muzyce Nightmare. Jej maniera jest specyficzna i dość zadziorna, co idealnie pasuje do tego co gra Nightmare. Maggy sprawiła, że zespół brzmi świeżo i tak nieco inaczej. Jednak to dalej jest ten Nightmare, który gra heavy/power metal o nieco toporniejszym charakterze z nutką thrash metalu. Nowy materiał jest ciekawy, intrygujący i naprawdę potrafi wciągnąć słuchacza. Nie ma nudy, nie ma jakiś nie potrzebnych zwolnień i wciskania nijakich kompozycji. „Infected” zaczyna się melodyjnym riffem, który wprowadza nas w album. Można poczuć ciężar i nową jakość Nightmare. Riff nasuwa motorykę bardziej thrash/death metalową. Momentami jest tak, że czeka się na jakiś growl ze strony Maggy, bo słychać że jest do tego zdolna. Mocne uderzenie na początek zaliczone. Kolejny kawałek z kolei zaczyna się nowoczesnym wydźwiękiem i nutką progresywności. Jednak „sleepless minds” to również udany utwór, który pokazuje jak w dobrej formie jest Nightmare. Dalej mamy bardziej zróżnicowany i rytmiczny „Tangled in the roots”, który imponuje przebojowością i melodyjnością. Jeszcze ciekawszy wydaje się mroczniejszy i taki bardziej thrash metalowy „Red, marble & gold”. Z kolei płytę od samego początku płytę promował bardzo skuteczne melodyjny „Ikarus” . Bardzo dobry przykład, że można grać agresywnie, nowocześnie i bardzo melodyjnie. „Indiffirence” to już bardziej marszowy kawałek o klasycznym brzmienie. Coś dla fanów starych płyt Nightmare. Dla fanów technicznego grania Nightmare przygotował intrygujący „Dead Sun”, który porywa swoją formułą. Końcówka płyty to przede wszystkim stonowany „Inner Sanctum”, dynamiczny „serpentine” i melodyjny „Starry skies gone Black”, które pokazują jak równy i zróżnicowany jest to album.

Nightmare potrzebował zmian personalnych i jakiś zmian kosmetycznych bo w ich muzyce robiło się zbyt schematycznie. Wszystko było już jakby wypalone i nie robiło takie wrażenia jak niegdyś. Nowa wokalistka wlała sporo świeżości i agresywności do muzyki Nightmare, za co należą się brawa. „dead Sun” to naprawdę udane dzieło, które rozpoczyna nowy rozdział zespołu. Pozycja warta uwagi fanów takiego grania.

Ocena: 8.5/10

PRETTY MAIDS - Kingmaker (2016)

Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Pretty Maids zatracił gdzieś swoją moc i nie powtarzalność po odejściu klawiszowca Alana Owena? W końcu to z nim nagrano najlepsze płyty i to on też nadawał odpowiedniego charakteru zespołowi i jego muzyce. Te charakterystyczne, wysunięte klawisze, które stanowiły trzon kompozycji zespołu i przesądzały o melodyjności danych utworów. Tego mi brakuje na ostatnich płytach Pretty Maids. „Kingmaker” czyli najnowszy album duńskiej formacji powiela ten błąd.

Można odnieść wrażenie, że zespół odszedł jakby od metalowego brzmienia na rzecz bardziej hard rockowego charakteru. Niby Pretty Maids dalej daje sobie radę i nagrywa całkiem solidne płyty, ale to już nie to samo z Owenem za klawiszami. „Pandemonium” mimo swojego hard rockowego feelingu potrafił zaskoczyć mocnymi kawałkami. Kolejne wydawnictwa były jakby pozbawione tego i są bliżej hard rockowemu charakterowi. Zespół niestety nic nie zmienił w tej kwestii i najnowsze dzieło w postaci „Kingmaker” to dzieło bardziej hard rockowe i bardziej w stylizacji ostatnich płyt. Nie ma zaskoczenia, nie ma świeżości, nie ma heavy metalowego pazura, a przede wszystkim nie czuć, że to płyta Pretty Maids. Gdyby nie głos Atkinsa, to ciężko tutaj mówić o kolejnym albumie duńskiej formacji. Szkoda, że zespół zatracił jakby swój charakter, swoją tożsamość. Chris Laney jako nowy klawiszowiec jest jak dla mnie nie wyraźny i za bardzo schowany. Kolejnym słabym punktem nowego krążka jest przebojowość, która kuśtyka. Plusem jest na pewno brzmienie, które jest soczyste i wyrównany poziom zawartości. Nie ma jakiś takich nudnych kawałków, co sprzyja płycie, ale nie ma też powodów do zachwytów.

Otwieracze zawsze były powodem do dumy i dawały sporo radości. Jednym słowem były to mocne uderzenia, które potrafi rzucić słuchacza na kolana. „When God took a day off” na pewno jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. Ma mocniejszy riff, szybsze tempo, ale nie jest to jakaś petarda czy najlepszy utwór od czasów „Red hot and heavy”. Na pewno utwór zasługuje na uwagę i w sumie szkoda, że album nie zdominowały tego typu utwory. Ken Hammer to oprócz Ronniego drugi oryginalny członek zespołu, który potrafi stanowi o charakterze muzyki granej przez Pretty Maids. Nagrał wiele ciekawych kawałków i stworzył wiele klasycznych riffów. Ostatnio brakuje nieco polotu i jakiejś pomysłowości. „Kingmaker” na pewno jest nieco ostrzejszy, ale jednocześnie taki mało wyrazisty. Mimo tego jest to jeden z ciekawszych kawałków na albumie. Album promował bardziej hard rockowy „face the world” czy bardziej komercyjny „Humanize me”. Solidne kawałki, które są w cieniu wielkich hitów jakie stworzył zespół na przestrzeni lat. „Bull's Eye” to nieco żywszy kawałek, który ma w sobie heavy metalowy pazur. Przypominają się stare dobre czasy i taki pretty maids już bardziej sobie cenię. Prawdziwą petardą jest bez wątpienia „King of the right here and now”, który przypomina mi czasy „Planet Panic”. Mocna rzecz, która pokazuje że zespół grać mocniej jeszcze potrafi. „Heaven's little Devil” to rockowy kawałek, który nadaje się do radia. Szkoda, że zespół bawi się w takie popowe granie. Na uwagę zasługuje mroczniejszy i bardziej pomysłowy „Civilized Monsters”, który też zaskakuje energicznym riffem. Ten utwór porywa dynamiką i zadziornością. „Sickening” też należy do mocniejszych momentów na płycie. Zamykający album „was that what You wanted” ma nieco nowocześniejszą formę i również nieco ostrzejszy riff.


„Kingmaker” to solidne dzieło, który pokazuje że Pretty maids mimo swoich lat wciąż trzyma poziom. Szkoda, że muzyka stała się bardziej komercyjna, bardziej hard rockowa, a mniej metalowa. Brakuje mi Alana Owena, brakuje mi tych charakterystycznych klawiszy i klimatu. Pozycja skierowana do zagorzałych fanów Pretty Maids, a także fanów hard rocka.

Ocena: 7/10

DEATH ANGEL - The Evil Divide (2016)

Dla wielu fanów thrash metalu „The Killing Season” zespołu Death Angel to jeden z najważniejszych dzieł tej kapeli i jeden z najlepszych wydawnictw roku 2008. Ta płyta miała w sobie nutkę progresywności czy punku. Z drugiej strony był to klasyczny album death Angel z dużą dawką agresji i thrash metalu. Sporym atutem była różnorodność i mroczny klimat. Kolejne wydawnictwa nie były złe, ale nie robiły już takiego wrażenia jak właśnie tamten album. Teraz po 8 latach zespół wydał swój 8 krążek zatytułowany „The Evil Divide” , który pod wieloma względami przypomina tamte dzieło. Podobna szata graficzna, klimat i brzmienie, to tylko pierwsze z brzegu elementy „The Evil Divide”. Sama muzyka też bardziej zróżnicowana i bardziej dopieszczona niż na ostatnich dziełach. Więcej jest w tym swobody, pomysłowości i cech „The Killing Season”. Choćby nutka progresywności czy punku, które przewijają się przez niektóre kompozycje. Najbardziej to słychać w „it cant be this” czy „Lost”, które mają w sobie typową strukturę komercyjną. Typowe przeboje, które znakomicie nadają się do promowania nowej płyty. „The Moth” to z kolei energiczny i agresywny otwieracz, który wiele zdradza i pozytywnie nastawia do albumu od samego początku. W podobnym klimacie jest utrzymany melodyjny „Cause for alarm”, który oddaje to co najlepsze w tej grupie. Jednym z najcięższych utworów na płycie jest „Father of lies”, który został zbudowany w oparciu o mocny riff i toporny charakter melodii. „Hatred United /United Hate” to kolejny mocny kawałek, które nieco ociera się o twórczość Kreator. Death Angel zawsze potrafił stworzyć ciekawe melodie, które na długo zapadały w pamięć, kompozycje które szybko stawały się hitami. Taki też właśnie jest dynamiczny „The Eletric Cell”. Całość zamyka równie udany „Let The pieces fall”. Nowy album death Angel to kawał porządnego thrash metalu, który nawiązuje do klasyków grupy, a przede wszystkim przypomina nam znakomity „The Killing season”. To dobra rekomendacja tego wydawnictwa.

Ocena: 9/10

niedziela, 23 października 2016

JORN - Heavy Rock Radio

Ostatnie poczynania Jorna Lande budziły zachwyt wśród fanów muzyki metalowej, w końcu ostatni jego solowy album w postaci „Traveller” czy nagrany wspólnie album z Trondem Holterem pod szyldem Dracula szybko stały się jednymi z najlepszych wydawnictw Jorna. Tak więc apetyt rósł w miarę jedzenia i tak zamiast dostać kolejny nowy solowy album to dostaliśmy album „Heavy Rock Radio”, który jest składanką coverów. Na płycie znajdziemy covery tych zespołów, które miały ogromny wpływ na Jorna. Nie mogło zabraknąć więc coverów Black Sabbath, czy Dio. „Die young” czy właśnie „Rainbow in the Dark” to świetne covery, które pokazują, że Jorn mógłby śmiało zostać nowym wokalistą Rainbow czy bandu ku chwale Dio. Dobrze też wypadł w coverach bardziej popowych i mam tu na myśli „I know there something going on” czy „Running Up that Hill”. Dobrze radzi sobie też Jorn z stricte rockowymi kawałkami i potwierdza to cover Queen w postaci „Killer Queen” czy „Dont Stoop Beliven” z repertuaru Journey. Największą niespodzianką i w sumie takim punktem kulminacyjnym jest „Stormbringer” Deep Purple i „The Final frontier” Iron maiden. Oba te kawałki brzmią świeżo i zaskakują. Jest w nich energia i autentyczność, tak więc Jorn znów pokazał klasę i tylko pokazał, że odnajduje się w różnych konwencjach, różnych gatunkach. Dla fanów składanek z coverami czy też Jorna jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena : 7/10

sobota, 22 października 2016

HERMAN FRANK - The devil rides out (2016)

Wiele osób nie mogło przyjąć do wiadomości, że Herman Frank opuścił Accept, zwłaszcza że to z nim w składzie powstał na nowo Accept i nagrał 3 bardzo udane krążki. W sumie jego decyzja jest zrozumiała. W Accept nie mógł rozwinąć skrzydeł ani też pokazać się jako kompozytor. Jak wiemy z historii ma on talent do tworzenia ciekawych metalowych hitów. Dał się poznać jako członek Victory, jako lider świetnego Panzer, ale również warto wspomnieć o solowej karierze. Nie tak dawno band sygnowany imieniem i nazwiskiem był bardziej projektem niż zespołem tak teraz to się zmieniło. Herman Frank wraz Rickiem Altzim z Masterplan dobrali sobie nowych muzyków i tak nagrano trzeci album w postaci „The Devil rides Out”. Andre Hilgers został nowym perkusistą, a Micheal Muller z Jared Heart nowym basistą. Nowy skład, ale muzyka i styl dalej ten sam. Herman dalej stawia na zadziorny, melodyjny, nieco toporny heavy metal, który od początku do końca ma zachwycać przebojowością i gitarowymi zagrywkami. Dwa poprzednie albumy to prawdziwe petardy i wysokiej klasy heavy metal. Nowy album w sumie niczym nowym nie zaskakuje, bo zespół dalej gra swoje. Większy nacisk położony jest na zadziorność, na zróżnicowanie, na techniczne aspekty. Może nieco kuleje element przebojowości, ale nie ma to też większego wpływu na płytę, bo muzyka sama się broni. Album promuje „Ballhog Zone”, który potrafi zauroczyć hard rockowym feelingiem i przebojowym charakterem. Mocny riff i ciekawe, intrygujące solówki to jest potęga kawałka. W sumie jest to też jeden z najlepszych utworów na płycie. Bardzo ciekawy jest otwieracz w postaci „Running Back”, który ma coś z ostatnich płyt Accept. Motoryka, agresywność przypomina nieco „Stempade”. Dalej mamy rasowy heavy metalowy kawałek w postaci „Shout” i tutaj można poczuć to niemiecką toporność. Dalej mamy znacznie żywszy i bardziej żywiołowy „Can't take it”. Podobnie jak w promującym kawałku tak i tutaj urokliwa jest hard rockowa formuła. „No tears in Heaven” to już bardziej stonowany i bardziej marszowy kawałek, który również potrafi ukazać potencjał Hermana. Jeszcze lepiej wypada znacznie szybszy i rozpędzony „Run Boy Run”, który przypomina mi debiut Panzer. Mieszankę Victory, Panzer i Accept mamy w dynamicznym i agresywnym „Thunder of Madness”. Właśnie w takich kompozycjach Hermana uwielbiam. W klimatach DIO utrzymany jest mroczniejszy „License to Kill”, który utrzymany jest w średnim tempie. Płyta jest urozmaicona i nie ma mowy o nudzie czy graniu w kółko jednego. „dead or Alive” to kolejny znakomity przebój na płycie, który bardzo szybko zapada w pamięci. Całość zamyka bardziej techniczny i mroczniejszy „I want it all”. Nie ma mowy o zaskoczeniu, czy o płycie, która zwołuje świat. Herman Frank nagrał album, który jest kontynuacją dwóch poprzednich wydawnictw i znakomitym podsumowaniem jego dotychczasowej kariery. Może nie jest tak przebojowy jak poprzedniczki, ale to wciąż heavy metal na wysokim poziomie. Fani Hermana Franka będą zachwyceni.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 20 października 2016

SIRENIA - Dim days of Dolar (2016)

Sirenia to norweski odpowiednik After Forever, Epica czy Nightwish. To zespół który umiejętnie łączy elementy symfonicznego metalu i gothic metalu. „The 13th Floor” był ciekawym i w miarę udanym albumem, który potrafił zaspokoić fanów takiej muzyki. Późniejsze dokonania były różne i nie zawsze potrafiły trafić do fanów. Zespół oddalał się bardziej w stronę komercyjności czy rocka. Taka forma już nie do końca mi odpowiadała. Teraz zespół ma nową wokalistkę w postaci Emanuelle Zoldan, która przez dziesięć lat pełniła rolę chórzystki w zespole. Trzeba przyznać, że zespół nabrał nowej jakości dzięki niej. W efekcie „Dim Days of Dolor” to najlepsze dzieło jakie stworzył ten zespół.

Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Pierwszym na pewno jest nowa wokalista, która umiejętnie odnajduje się w symfonicznym metalu i pomaga w tym jej operowy głos. Ma odpowiednie wyszkolenie techniczne i umiejętności. Każdy utwór nabiera odpowiedniej tonacji, jak i pazura. Lepsze, mocniejsze brzmienie, które od razu kojarzy się z ostatnim albumem Epica. Morten i Jan też odwalają kawał dobrej roboty. Dzięki nim materiał jest bardziej metalowy i ma pewne elementy death metalu. Skojarzenia z Nigtwish, a zwłaszcza Epica są jak najbardziej na miejscu. Nowa jakość, nowa Sirenia i już mi się to podoba. Singlowy „the 12 th Hour” idealnie oddaje ten stan rzeczy. Utwór jest agresywny, rozpędzony, bardzo metalowy i niezwykle zróżnicowany. Na takie kompozycje właśnie czekałem w wykonaniu Sirenia. Nawet otwieracz „Goddess of the sea” sprawdza się idealne. Podniosłe, gotyckie chóry i już można poczuć ciarki na plecach. Nieco lżejszy i bardziej melodyjny „Dim days of Dolor” to taki ukłon w stronę pierwszych płyt Sirenia. Bardzo podoba mi się mroczny klimat i główny motyw „Cloud Nine”. Kompozycja ma w sobie sporo nowoczesnych patentów, co też na swój sposób jest zaskakujące. „Veil of Winter” to nieco rockowy kawałek z ciekawymi partiami wokalnymi. Melodyjny i niezwykle zadziorny „Ashes to Ashes” to kolejna mocna rzecz na płycie. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć ostrzejszy „Playing with fire”, czy podniosły „Fifth Column”. Całość zamyka równie udana i wciągająca ballada „Aeons Embrace”.

Przez długi czas lekceważyłem ten zespół, zwłaszcza ich ostatnie dokonania, które były zbyt komercyjne i rockowe. Brakowało mocy, pazura i heavy metalowego charakteru. Teraz z nową wokalistką Sirenia nabrał polotu i świeżości. Teraz mogą konkurować z najlepszymi zespołami.

Ocena: 8.5/10

CIVIL WAR - The last Full Measure (2016)

Pojedynek między Sabaton, a Civil war wciąż trwa i póki co bitwy wygrywa Civil war, a choćby z tego względu, że ich ostatnie dwa albumy to nie tylko power metal w stylu Sabaton czy Astral Doors, to również muzyka z polotem i pomysłem. Sabaton nieco osłabiony radzi sobie jak może by nie stracić swojej pozycji. „Heroes” był nijaki i w sumie dopiero „the last stand” przywrócił nadzieję w Sabaton. Jak na złość w tym roku nowy album postanowił również wydać Civil War, który tworzą dawni muzycy Sabaton. To odejście wyszło im na dobre, bo stworzyli własny band i to jeszcze taki co tworzy wysokiej klasy heavy/power metal. Dwa pierwsze albumy to potwierdziły, z naciskiem na „Gods and Generals”, który zaskoczył formą i przebojowością. Czekałem na „The last Full Measure” w sumie z trzech powodów. Pierwszy była ciekawość, czy zespół nagra równie udaną kontynuację poprzednika. Drugi był efekt starcia nowych płyt Sabaton i Civil War. Trzecim powodem był głos Nilsa Patrika Johanssona, który uwielbiam.

„The last Full Measure” nawet pod względem tytułu czy okładki nasuwa na myśl najnowszy krążek Sabaton. Civil War jednak gra dalej swoje i nie ma mowy tutaj o jakiś eksperymentach. Na pewno nie jest to granie na jedno kopyto i pojawia się element zróżnicowania. Dalej mamy melodyjny i energiczny heavy/power metal, w którym słychać echa twórczości Sabaton. To też jest do zaakceptowania przy fakcie, że zespół tworzą dawni muzycy Sabaton. Jeśli chodzi o sam materiał to płyta ani rozczarowuje ani tez nie powala. Dostajemy bardzo dobry album, który miło się słucha. Nie brakuje przebojów, petard czy ostrych riffów. Ogólnie Petrus i Rikard wygrywają ciekawe riffy i słychać, że bardzo dobrze się uzupełniają. Jest melodyjność, podniosłość i nutka agresji. Jeśli mam do czegoś się przeczepić to do konstrukcji czy formy. To sprawia, że wszystko jest jakieś takie przewidywalne i nieco bez wyrazu. Album się broni solidnością i w miarę równymi kompozycjami. „Road to Victory” to dobry otwieracz, który jeszcze lepiej sprawdził się w roli singla. Nutka progresywności, nutka tajemniczości wdziera się w „Deliverance” i jest to mocny kawałek.”Savannah” swoją konstrukcją nasuwa twórczość bardziej Astral Doors aniżeli Sabaton. Nieco zaskakuje taki folkowy i radosny „Tombstone” z wyraźnymi wpływami Wuthering Heights. Więcej rycerskiego charakteru, epickości mamy w marszowym „America”, który też pokazuje zespół z troszkę innej strony. Jednym z największych hitów na płycie jest „ A tale that should never be told”, która wpisuje w standardy Sabaton. Kompozycja może taka typowa, ale szybko zapada w pamięci dzięki chwytliwemu refrenowi i ciekawymi partiami klawiszowymi. Nils mimo upływu czasu nie traci na jakości i jego wokal zawsze jest taki drapieżny i wciągający. To dzięki niemu Civil War jest tak wartościowym i wyjątkowym zespołem. Nieco mroczniejszy i zadziorniejszy jest „Gangs of New York” i w sumie też jest to pozytywne zaskoczenie albumu. Z power metalowych petard pozwolę wyróżnić sobie rozpędzony „Gladiator”, który imponuje szybkim tempem i ostrym riffem. Civil War jak dla może iść właśnie w takim kierunku. Na płycie sporo jest marszowego tempa i epickich patentów. Dobrze to obrazuje „People of the Abyss” czy tytułowy „The last Full measure”. Całość zamyka stonowany „The aftermath”.

Nie mówię, że nowy album Civil War jest słaby, bo wręcz przeciwnie jest to kawał solidnego heavy/power metal, do którego warto wracać. Po prostu ten album niczym nie zaskakuje i w moim odczuciu jest słabszy od poprzednika. Czy jest to lepszy krążek od „The last stand” Sabaton to już inna bajka. Oba albumy są wartościowe. Jak cenimy sobie zróżnicowanie i mocne riffy to wygrywa Civil War, a jak przebojowość to Sabaton.


Ocena: 8/10

TARJA - The Brightest Void (2016)

Fani Tarji Turunen w tym roku mają prawdziwą ucztę, bowiem ex wokalistka Nightwish postanowiła nie ograniczać się do jednego albumu i wszystkie pomysły zawrzeć na dwóch oddzielnych albumach. Tym głównym pozostaje „The Shadow Self”, który ma ukazać się w czerwcu, a jego prequelem jest „The Brightest Void”. Wiele pomysłów na utwory pojawiło się podczas sesji nagraniowej i tak powstał szósty album utalentowanej wokalistki. To co znajdziemy na płycie to kilka ciekawych coverów i parę nowych utworów, które mają nam zrobić smaka na ten właściwy album, który ukaże się w sierpniu. Co może też zwrócić uwagę słuchacza to fakt pojawienia się kilku ciekawych gości jak choćby Micheal Monroe z glam rockowego Hanoi Rocks czy Chad Smith z Red Hot Chilli Peppers. Tak więc album bardziej należy traktować jako ciekawostka i gratka dla fanów Tarji aniżeli coś nowego co wnosi do jej twórczości. Mamy cover Paula McCartneya w postaci „House of Wax”, kawałek znany z serii Jamesa Bonda czyli „Goldfinger”, ale jest też utwór „Paradise” w którym Tarja spełnia marzenia wielu fanów i śpiewa z wokalistką Within Temptation. Na pewno warto zwrócić uwagę na nowy singiel w postaci „No Bitter End”, który ma nam zobrazować nadchodzący album „The shadow Self”. Utwór nie jest zły, choć położono tutaj nacisk na nowoczesność i agresywność. Brakuje podniosłości i nutki symfonicznego metalu. „Your heaven and Your Hell” jest nieco żywszy, choć i tutaj panuje podobny klimat co na otwieraczu. Za dużo tutaj komercji, która przemawia przez takie kompozycje jak „An empty dream” czy stonowany „Witch Hunt”. Ogólnie można poczuć rozczarowanie, bo album w żaden sposób nie zachwyca. Mamy zbieraninę utworów, które nijak nie tworzą albumu, a już z pewnością nie zachwycają swoim wykonaniem. Oby „The Shadow Self” był ciekawszy w swojej konstrukcji.

Ocena: 4/10

środa, 19 października 2016

FREEDOM CALL - Masters of Light (2016)

Dla wielu Freedom Call to obiekt drwin, a wszystko przez ich słodkie melodie i wyjątkowo czysty wokal Chrisa Baya. Swoje robi też tematyka, która ociera się o fantasy czyli smoki i rycerze, a to nie zawsze każdego bawi. Fani tego zespołu uwielbiają pierwsze płyty w tym przede wszystkim „eternity” i te stare dobre czasy przypomniał ostatnio „Beyond”. To był zaskakująco dobry album. Freedom call tym albumem wrócił jakby do swoich korzeni i nagrał album na poziomie. Z tym ostatnio było różnie u nich. Zespół nabrał w sobie tyle pozytywnej energii, że wydał wznowioną wersję „Eternity”, a teraz chce potwierdzić swoją formę nowym albumem zatytułowanym „Masters of Light”.

Najsłabszym ogniwem tej płyty to oczywiście sama okładka, która jest kiczowata i jakaś taka bez pomysłu. Szkoda, bo tytuł krążka jest naprawdę chwytliwy. Lepiej jest z brzmieniem i formą muzyków. Brzmienie jest takie jak na ostatnich płytach, czyli czyste i takie dość power metalowe. Co do muzyków to trzeba pochwalić Chrisa, który śpiewa co raz lepiej. Na tym albumie momentami śpiewa nieco nawet agresywniej. Tak jego głos jest wizytówką Freedom Call. Na płycie znajdziemy 12 kawałków, które są zróżnicowane i dobrze oddają to co najlepsze w tym zespole. Zaczyna się od „Metal is Everyone” z nieco cięższym riffem i z nieco nowocześniejszym charakterem. Kompozycja jest na pewno udana i zapada w pamięci. Słychać kontynuacje „Beyond”, a także echa klasycznych albumów tego bandu. Najlepszym utworem na płycie pozostał jednak singlowy „Hammer of Gods”, który zabiera nas w rejony Gamma Ray. Chwytliwy refren i melodyjny riff napędzają ten kawałek, czyniąc go jednym z najlepszych utworów w historii Freedom Call. Dalej mamy klimatyczny, bardziej przesiąknięty fantasy „A World Beyond”, który swoją lekkością, nieco słodszym charakterem przypomina czasy „crystal Empire” czy „Eternity”. Power metal pełną gębą w najlepszym wydaniu. Pomysłowy motyw i aranżacje mamy w tytułowym „Masters of Light”. Zaczyna się klimatycznie, dość spokojnie, potem nabiera epickiego i bardziej power metalowego charakteru. Zróżnicowana i bardziej złożona kompozycja, która pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Zespół idzie za ciosem i dalej daje nam znów power metalową petardę w postaci „King rise and fall”. Znów można śmiało mówić o jednej z najlepszej kompozycji jakie stworzył Freedom calll. Słychać wpływy Stratovarius czy Gamma Ray. Fani starych płyt Freedom Call na pewno łezka w oku się zakręci. W połowie płyty przychodzi czas na balladę i „Cradle of Angels” wypada naprawdę dobrze. Ta ballada potrafi ująć formą, wykonaniem i jakoś tak nie odstrasza. „Emerald Skies” to znów żywszy kawałek z bardziej wysuniętymi klawiszami. Bardzo dobrze wyważone melodyjne klawisze i nieco cięższe gitary. Wyszedł dzięki temu kolejny przebój, który na długo zapada w pamięci. Tempo i power metalowe rejony zostają utrzymane w dynamicznym „Hail The Legend” i znów kłania się nam twórczość Gamma Ray. Nie da się oszukać, że końcówka płyty już jest nieco słabsza. Przyczyną tego na pewno jest nieco dyskotekowy i kiczowaty „Ghost Ballet”. Z kolei „Rock the Nation” jakoś taki zbyt radiowy i rockowy w swojej konwencji. Zamykający „High Up” troszkę zbyt radosny jak dla mnie. Z końcowej części płyty najbardziej wartościowy jest energiczny i dynamiczny „Riders in the Sky”. Znów przychodzi na myśl kilka klasycznych kawałków grupy.

Nie obyło się i tym razem bez kilku wpadek w postaci zbyt radiowych czy kiczowatych kawałków. Całościowo album wypada jednak bardzo dobrze. Jest sporo power metalu, nie brakuje przebojów, a sam zespół jest w bardzo dobrej formie. Największym plusem jednak okazuje się sięganie po znane patenty i do korzeni. Freedom Call stara się tworzyć muzykę jak za dawnych czasów i wychodzi im to naprawdę dobrze. Warto mieć ten krążek w swojej kolekcji.

Ocena: 8.5/10

HAMMERFALL - Built to Last (2016)

Hammerfall zapisał się już w historii heavy i power metalu. Ich status jest nie do podważenia i nie muszą nic udowadniać. Popularność zdobyli dzięki swojej przebojowości, epickim charakterystycznym chórkom, melodyjności i rycerskiemu charakterowi. Swoje zrobił też Joacim Cans, który jest jednym z najbardziej charyzmatycznych wokalistów. Wiele fanów tej muzyki wiąże z tym zespołem swoje najlepsze lata młodzieńcze jak i początki z muzyką heavy metalową. Zespół miewał wzloty jak i upadki. Upadek nastał po „Threshold” bowiem wtedy formuła zaczęła nieco rdzewieć i brakowało tej świeżości i polotu. Wszystko stało się przewidywalne i jakieś takie bez ducha. Zespół gra jakby z przymusu i nie było z tego żadnej frajdy. W końcu doszło nawet do tego, że Hammerfall zmienił koncept na tematykę związaną z zombie. Efekt był w sumie średni. Tak o to zespół wrócił do korzeni i nagrał naprawdę całkiem udany „(R)evolution”. Niedosyt był i w sumie związane było z tym, że płyta była nie równa. Jednak zespół wrócił do korzeni, znów wrócił do rycerskiego heavy/power metalu to był dobry znak i nadzieja na lepsze jutro. Rzeczywiście zespół poszedł dalej w tym kierunku i tak o to mamy najnowsze dzieło „Built to Last”, który jeszcze bardziej przypomina stare dokonania, które kochamy wszyscy. Nie chodzi tylko o miłą dla oka okładkę Andre Marschalla.

Nikt raczej od Hammerfall nie oczekuje eksperymentów, zresztą sam zespół się przekonał że to nie dla nich i przynosi marne skutki. Tak więc „Built to last” jest skierowany do tych którzy wielbią „Legacy of Kings”, „Crimson Thunder” czy „Threshold”. Ta płyta jest do bólu klasyczna, bardzo taka typowa dla Hammerfall, ale dzięki temu tak bardzo wciąga i tak bardzo zachwyca. Miło jest usłyszeć materiał, który naprawdę dorównuje najlepszym dokonaniom zespołu. To nie takie proste, a jednak Hammerfall podołał. Brzmienie jest soczyste i takie w starym stylu. Joacim Cans faktycznie wspina się na wyżyny swoich umiejętności i pokazuje, że potrafi śpiewać jeszcze w wyższych rejestrach. Pontus i Oscar też jeszcze lepiej się dogadują i w końcu zaczyna iskrzyć w ich zagrywkach. Co ciekawe płyta jest klasyczna, ale potrafi być ostrzej niż zwykle i jeszcze bardziej przebojowo. Plusem na pewno jest duża dawka power metalu, dzięki czemu płyta jest niezwykle energiczna i dynamiczna. Płytę promował „Hammer High”, który na płycie wypada korzystniej niż wtedy gdy słyszałem go na stronie internetowej. Mocny riff, odpowiednia rycerska tonacja i prosty, wciągający refren są tutaj sporym atutem. „The sacred Vov” to druga kompozycja, którą zespół udostępnił znacznie wcześniej i druga, która lepiej wypada na albumie. Bardzo żywiołowa kompozycja, która ukazuje bardziej power metalowe oblicze kapeli. Pomówmy o reszcie materiału. Płytę otwiera ostry i melodyjny „bring It” i to się nazywa otwieracz. Jedno z najlepszych w historii Hammerfall. Jasne takich riffów w historii heavy/power metalu było sporo. Jednak słuchanie tego kawałka to czysta przyjemność i potrafi rzucić na kolana swoją aranżacją. „Dethrone and Defy” zaczyna się ciekawymi popisami solówkami i szybko nabiera odpowiedniego power metalowego tempa. Kolejna petarda na płycie, która ukazuje jak w świetnej formie jest zespół. Nie tylko power metalowe killery tutaj wyszły, bo ballada „Twilight Princess” urzeka swoją formą i emocjonalnym ładunkiem. Piękna w swojej czystej postaci. Od razu przypadł mi do gustu dynamiczny i przebojowy „Stormbreaker”, który ma w sobie echa „Legacy of kings” czy „Threshold”. Śmiało można rzec, że jest to jeden z najlepszych utworów jakie kiedykolwiek stworzył Hammerfall. Ten kawałek to kwintesencja stylu tego zespołu i podoba mi się to co wyprawiają gitarzyści. Ciąg dalszy klasyki mamy w podniosłym i marszowym „Built to last”. Dalej mamy kolejną petardę w postaci „The star of Home” i nieco judasowy „New Breed”, które napędzają ten album. W sumie dobrze widzieć, że jest na płycie tyle szybkich,power metalowych kompozycji. Całość zamyka równie udany i chwytliwy „Second to None”, który przemyca sporo patentów z „Crimson thunder”.


Długo fanom Hammerfall przyszło czekać na album godny tej marki. Zawsze czegoś brakowało. Jak nie przebojów, to rycerskiego charakteru, a kiedy pojawił się Hektor na „Revolution” to zabrakło równego materiału. Wracamy do klasycznego materiału i brzmienia Hammerfall. Jest precyzja, jest pazur, podniosłość, rycerski charakter, a w dodatku płyta od początku do końca jest świetna. Niby panowie nie odkrywają niczego nowego, a sprawia to tyle radości. Bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów, a z pewnością najlepszy od czasów „Threshold”. Śmiało można wpisać „Built to last” do top 10 tego roku.

Ocena: 9,5/10

niedziela, 16 października 2016

TESTAMENT - Brotherhood of The snake (2016)

Lata nie ubłaganie lecą i trendy w metalu też zmieniają się, ale mimo tych zmiennych wiele kapel trzyma swój poziom i stara się grać to na czym się zna. Miło jest widzieć, że znane marki wciąż dostarczają fanom sporo emocji i sporo dobrej, wartościowej muzyki. Jak spojrzymy w gatunek thrash metal, to można dostrzec, że różnie to bywa z nowymi albumami Megadeth, Slayer czy Testament. Jednak w tym roku tj 2016 zespoły z tego gatunku naprawdę zaskakują wysokiej klasy albumami, które są tak dopieszczone i dynamiczne, że można dojść do wniosku, że kapele wracają do swoich korzeni. Megadeth, Anthrax, czy Death Angel w tym roku na pewno nagrali jedne ze swoich najlepszych albumów. Do tej śmietanki na pewno warto dopisać Testament, bowiem ich najnowszy album zatytułowany „Brotherhood of the snake”, który ma coś z dawnych płyt, ale nutkę świeżości i zaskoczenia. Sam album jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na „Dark Roots of Earth”. Od tamtego albumu minęło 4 lata i mimo tego zespół gra swoje i robi to jak za starych dobrych czasów. Niektórym może nie przypasować brzmienie czy też feeling utworów, bo może się okazać za bardzo w stylu Exodus. Jakoś mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie bardzo podoba mi się ton i charakter utworów. Jasne, na albumie dominują energiczne i agresywne kompozycje, które przesądzają o jakości płyty. Testament nie byłby sobą, gdyby nie próbował urozmaicić materiał i tym razem też tak jest. Album otwiera tytułowy „Brotherhood of snake” i jest to żywiołowy kawałek, który oddaje to co najpiękniejsze w thrash metalu. Jest ciężar, przebojowość i duża dawka melodyjności. Co mi imponuje od samego początku to niezwykła technika muzyków, zwłaszcza gitarzystów. Eric i Alex dają z siebie wszystko i przykładają się do każdej zagrywki. Nieco toporniejszy i mroczniejszy jest „The pale King” i to kolejny mocny kawałek na płycie. Plusem są skojarzenia z Kreator. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest złożony i przebojowy „Stronhold”. Z kolei dla tych co lubią melodyjne granie zespół przygotował chwytliwy „Seven Seals”. Dobre wrażenie troszkę psuje techniczny i nieco nijaki „Born in Rut”, w którym sporo wpływów Megadeth. Na pewno do udanych kompozycji warto dodać nieco heavy metalowy „Neptune Spear”, dynamiczny „Black Jack” czy taki klasyczny „The number game”. Każdy z tych utworów to wysokiej klasy thrash metal, który pokazuje jak w znakomitej formie jest Testament. Mimo tylu lat amerykański band wciąż potrafi nagrać album na wysokim poziomie. Trzeba mieć go w swojej kolekcji, bo jest to jeden z ich najlepszych wydawnictw.


Ocena: 9/10

LIZZIES - Good Luck (2016)

Lizzies to świetny przykład, że można znakomicie odtworzyć klimat lat 80, a przy tym być autentycznym. Jest to jedna z najciekawszych kapel młodego pokolenia, która znakomicie łączy hard rocka i heavy metalu. Nie brakuje też nawiązań do NWOBHM i najlepsze jest to, że Lizzies wszystko przychodzi nadzwyczaj łatwo. Nie ma problemu z odtworzeniem klimatu płyt z lat 80, nie ma problemu z odpowiednim przybrudzonym brzmieniem i graniem prosto z serca. Muzyka tej hiszpańskiej formacji tętni swoim życiem i jest zagrane z miłości do heavy metalu. Co wyróżnia Lizzies na tle innych formacji to fakt, że powstał on w 2010r z inicjatywy 4 dziewczyn. Elena Zodiac to specjalistka od śpiewania i zna się na rzeczy. Jej głos jest naturalny i przywołuje na myśl Hellion. Ważną rolę odgrywa również Patricia, która jest odpowiedzialna za pomysłowe i energiczne partie gitarowe, które napędzają ten band. Sarya i Marina tworzą zgraną sekcję rytmiczną, która nadaje całości odpowiedniego tempa. Rok 2016 to rok Lizzies, bowiem ich debiut „Good Luck” zasługuje na szczególną uwagę i chwalenie pod niebiosa. Takie albumy i takie zespoły nie rodzą się tak często, dlatego warto delektować się muzyką zawartą na tym krążku i to nie jeden raz. Na płycie mamy 9 kompozycji dających ponad 30 minut frajdy i prawdziwy uczty dla maniaków lat 80. Już otwierający „Phoenix” przyprawia o dreszcze i pokazuje potencjał tej młodej formacji. Soczysty riff, mocne brzmienie i pomysłowe melodie pokazują, że jest to kapela z górnej półki. „666 miles” jest nieco szybszy i bardziej osadzony w klimacie NWOBHM. Fani Kiss, Dokken czy Ac/Dc pokochają bez wątpienia hard rockowy „Viper”, który jest jednym z największych hitów na płycie. Stonowany „Mirror Maze” jest bardziej rockowy i bardziej balladowym utworem. Energia i szybkość to atuty „Speed on The Road”, który ukazuje speed metalowe oblicze Lizzies. Do udanych kawałków warto zaliczyć melodyjny „One night Woman” i zadziorny „8 ball”. Dziewczyny z Lizzies pokazały, że kobiety też potrafią grać klasyczny metal w klimatach lat 80. Znają się na swojej robocie i dają czadu na swoim pierwszym albumie. Nie brakuje ciekawych melodii, energii i hitów. „Good luck” ma w sobie magię i brzmi jak krążek nagrany w latach 80, co tylko potwierdza talent Lizzies.

Ocena: 8.5/10

piątek, 14 października 2016

IBRIDOMA -December (2016)

Jak ktoś lubi heavy/power z wyraźnymi wpływami Firewind, Secret Sphere czy Almah, ten powinien czym prędzej sięgnąć po czwarty album włoskiej formacji Ibridoma. Działają od 2001 r i wypracowali swój styl, który łączy elementy nowoczesnego heavy/power metalu, progresywnego metalu i nawet thrash metalu. Ten band wie jak grać agresywnie, dynamicznie, a przy tym bardzo melodyjnie. Stawiają na nowoczesne brzmienie, na ostre riffy i to daje efekty, co słychać po nowym albumie zatytułowanym „December”. Christian Bartolacci i jego zadziorny wokal to prawdziwy atut tej formacji. To właśnie on napędza cały zespół i nadaje kompozycjom charakteru. W porównaniu do przednich wydawnictw to nie ma jakiegoś większego zaskoczenia. Dostajemy to do czego nas przyzwyczaił zespół na przestrzeni lat. Album otwiera soczysty „Sniper”, który pokazuje nowoczesny wydźwięk muzyki Ibridoma. Tytułowy kawałek „December” jest bardziej utrzymany w hard rockowej stylizacji. Dzięki takim rozwiązaniom album jest nudny i do bólu wtórny. Echa thrash metalu można usłyszeć w ostrzejszym „Im bully”. Do grona bardziej przebojowych kawałków warto zaliczyć heavy metalowy „Land of flames” czy power metalowy „I Don't like” które wnoszą sporo lekkości i melodyjności do albumu. Całość wypada naprawdę dobrze, szkoda tylko że brakuje wyrazistych motywów i nieco szybszego tempa. Efekt końcowy jest mimo tego i tak zadowalający i warto zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 7/10

wtorek, 11 października 2016

PARADOX - Pangea (2016)

30 lat już działa niemiecki band o nazwie Paradox i trzeba przyznać, że mieli ogromny wpływ na takie gatunki jak power/thrash czy właśnie speed metal. Ukształtowali swój własny styl i pokazali jak można znakomicie łączyć te trzy różne gatunki metalowe. Szybko zdobyli sławę i uzyskali status kultowego. To wszystko kosztowało ich ogromnego wysiłku, poświęcenia i ciężkiej pracy. Przetrwali wiele ciężkich momentów i można to uświadczyć patrząc na zmieniający się skład zespołu i liczne perturbacje, które napotykali. Ze starego składu został założyciel zespołu, czyli Charly Steinhauer. Jego specyficzny wokal, a także ciekawe i pomysłowe zagrywki gitarowe stały się znakiem rozpoznawczym Paradox. To on stał się ostoją zespołu i to dzięki niemu mamy taki ładny jubileusz. Zespół postanowił darować sobie zbędnie komplikacje typu best of i postawili na wydanie 7 albumu studyjnego. „Pangea” to świetna kontynuacja „Tales of Weird” i jeden z najlepszych dzieł Paradox.

Choć skład daleki od klasycznego, choć wiele lat minęło od pierwszych płyt, choć zespół miał wiele kłopotów po drodze, to jednak udało się pokonać wszelkie przeciwności i nagrać album w stu procentach w stylu Paradox, a jednocześnie świeży i pomysłowy. Paradox na nowo definiuje swój styl, w którym słychać klasyczne elementy, słychać patenty charakterystyczne dla thrash/power/heavy metal czy też właśnie speed metalu. Zespół ładnie łączy te elementy, dodając sporo agresji i przebojowości. Soczyste brzmienie podkreśla popisy gitarowe Gusa i Charliego, a także dynamiczną sekcję rytmiczną. Nowy album niszczy swoją energią i przebojowością. Dawno Paradox nie stworzył tyle hitów, tyle petard na jednej sesji. To tylko pokazuje w jakiej formie jest zespół i jak świetny album nagrali. Mamy tutaj wszystko. Zaczyna się klimatycznie i akustyczne partie gitarowe budują napięcie w otwierającym „Apophis”. Utwór szybko nabiera na szybkości i agresji. Dostajemy petardę w speed / thrash metalowym klimacie. Jeszcze więcej brutalności i energii mamy w rozpędzonym „Raptor”, który przemyca elementy power metalowe. Kolejny mocny punkt tej płyty. Dalej mamy równie udany i żywiołowy „The Ranging Planet”, który pokazuje, że Paradox jest w formie. Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest „Ballot or Bullet”, który najlepiej identyfikuje styl Paradox oraz to co nazywamy niemieckim thrash metalem. Miłe nawiązanie do takich bandów jak Sodom, Destruction czy Kreator. „Manhunt” jest bardziej rozbudowany i bardziej złożony w swojej formule. Tutaj zespół stara się wtrącić różne motywy i zadbać o różne tempa. Bardziej techniczny charakter dodaje uroku i zbliża Paradox do ostatniej płyty Megadeth. Mocna rzecz i można tylko być w szoku, że Paradox dostarcza nam tylu killerów naraz. Bardziej heavy metalowy i stonowany „Cheat & Pretend” pozwalają złapać tchu i są dowodem, że Paradox potrafi urozmaicić swój materiał. Tytułowy „Pangea” to również bardziej thrash metalowe łojenie i nacisk na agresję. Bez wątpienia oddaje to co najlepsze w tej płycie i muzyce niemieckiej formacji. Kolejnym zaskoczeniem jest nieco balladowy „Vale of Tears” i sporo dzieje się w tej kompozycji. Na sam koniec mamy równie energiczny i nieco progresywny „El Muerte”, który dobrze podsumowuje ten album.


30 lat to kawał czasu i wiele może się przez ten czas wydarzyć. Wiele zespół nie może się pochwalić takim jubileuszem i taką bogatą dyskografią. Może to tylko 7 albumów, ale każdy z nich to prawdziwa frajda dla maniaków speed/thrash metalu. „Pangea” idealnie podsumowuje lata pracy Paradox, ich styl i jakość. To band, który przeżywa swoją drugą młodość i nic tylko czekać na kolejne takie albumy jak „Pangea”. Przebojowość + agresja + szybkość = „Pangea” i to jest fakt.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 9 października 2016

HYPERSONIC- Existentia (2016)

Hypersonic to włoski band, który powstał w 2006 roku z inicjatywy perkusisty Salvo Grasso i gitarzysty Emanuele Gangemi. Postanowili grać melodyjny heavy/power metal o nieco progresywnym zabarwieniu, a wszystko w celu poruszania tematyki chrześcijaństwa, miłości i wszelkich ludzkich problemów. Zespół jest młody, ambitny i szuka wciąż swojego miejsca na scenie metalowej. Debiut „Fallen Melodies” nie okazał się wielkim sukcesem, ale pokazał pomysłowość zespołu. Teraz po 5 latach przeszedł czas na „existentia”, czyli swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie. Hypersonic jest już bardziej doświadczonym bandem i wie jak już wykorzystywać swojej atuty i uwypuklać to co ich wyróżnia na tle innych zespołów. Tak więc główną rolę odgrywa specyficzna wokalistka Alessia, która nadaje muzyce Hypersonic nieco symfonicznego charakteru. To dzięki niej nowy materiał ma też spore ilości komercyjności i popowego stylu. Nie jest to nic złego, lecz nieco ogranicza zespół i może nieco zrazić niektórych słuchaczy. Pomówmy o pozytywnych rzeczach nowego albumu. Należą do nich mocne i dobrze wyważone brzmienie czy kilka rasowych przebojów, które potrafią zapaść w pamięć . Nawiązania do Kamelot, Sonata Arctica czy Vision Divine sprawiają, że płyta jest o wiele ciekawsza i potrafi oczarować fanów bardziej klasycznego power metalu z połowy lat 90. „As an Angel” to kawałek, który promował nowe dzieło włoskiego zespołu i w sumie trafia w sedno sprawy. Jest power metal, ale jest nieco nadmiar słodkości i popowy charakter, który nie każdemu przypadnie do gustu. Klawisza tworzą chłodny klimat, który da się poczuć w „Living in the Light”. Dario swoimi partiami nadaje kompozycjom niezwykłej melodyjności i zarazem przebojowości. Partie gitarowe są solidne, ale nie wzbudzają większego zainteresowania i taki rozbudowany „Gods justice” zamiast nas zachwycać to nudzi. Kapela nie boi się sięgać po rockowe elementy co potwierdzają „Prayer in the Dark” czy „Embrace me”. Całość zamyka również nijaki „The Meaning of... (Existance)”. Dodać więcej agresji, energii i byłby nawet dobry album. A tak niestety można poczuć rozczarowanie. Hypersonic ma pomysł na siebie, ale nie potrafi tego przelać na muzykę, na swoje kompozycje i efekt jest jaki jest.

Ocena: 4.5/10

sobota, 8 października 2016

SONATA ARCTICA - The ninth hour (2016)

Album „Unia” stał się przekleństwem dla Sonata Arcitca. Ten fiński band jakoś nie może się pozbierać od kiedy wydał tamten album. W roku 2007 zespół znany z power metalowych płyt uderza w stronę melodyjnego metalu i rocka, z domieszką hard rocka. Plus za to, że chcieli spróbować czegoś innego, ale to nie jest ich prawdziwa tożsamość. „Stones grow her name” był odbiciem się od tego dna. Zespół jednak dalej tkwił w melodyjnym metalu i brakowało tego power metalu. W końcu w 2014 r pojawia się stare logo zespołu, jednak „Pariah's Child” nie odniósł sukcesu. Nagranie na nowo debiutu „Ecliptica” dawało nadzieję, że zespół przypomni sobie jak grać power metal. Niestety nie przedłożyło się to na jakość najnowszego dzieła w postaci „The ninth Hour”. Okładka klasyczna i bardzo przypomina pierwsze albumy. Muzycznie nie jest tak pięknie, ale tragedii też nie ma. W końcu pojawia się cięższe granie, pojawiają się elementy i patenty znane z pierwszych płyt. Słychać to w klawiszach, klimacie, brzmieniu, czy aranżacjach. Jest nutka słodkości, jest przebojowość i momentami wdziera się power metal. Z pewnością początek płyty wypada całkiem dobrze i obiecująco. „Closer to an Animal” czy „Life” to utwory które mają w sobie ducha starych kompozycji. Przeboje i łatwo wpadające w ucho refreny i nieco żywsze granie. „Fairytale” nieco bardziej progresywny, ale i tutaj uświadczymy trochę power metalu. Co wyróżnia ten utwór to z pewnością mocniejszy riff i nieco bardziej zróżnicowana konstrukcja. Tony Kakko też daje z siebie znacznie więcej niż na ostatnich płytach. Spokojniejszy „We are what we are” jakoś nie pasuje mi do całości i rockowy feeling troszkę irytuje. Duch starych płyt wraca w nieco dłuższym „Till deaths done us apart” i zespół zdecydowanie lepiej wypada w tego typu kawałkach. Nie potrzebne jest kombinowanie i w sumie im prościej tym lepszy efekt. Marszowy „Among the shooting stars” jest bardziej komercyjny, bardziej romantyczny, ale na swój sposób też jest ciekawy. Przypomina mi się „Stones grow her name”. Najcięższym kawałkiem na płycie jest „Rise a night”. Jest przełom, bo zespół dawno nie stworzył jakiejś power metalowej petardy w starym stylu. Jest jakaś nadzieja, że ten album przełamie zespół i znowu zaczną grać swoje. Utwór kipi energią i przebojowością. To jest właśnie to. Całość na pewno psują takie spokojne, balladowe kompozycje jak „Candle Lawns”. Nijaki jest też kolos w postaci „White pearl, black oceans”, który ma kilka ciekawych momentów, ale momentami jest nudny i pozbawiony charakteru. Sonata arctica wraca powoli do swoich korzeni, choć to jeszcze nie jest to z czego zespół jest znany. Kilka dobrych kompozycji, troszkę przebojów i echa power metalu to trochę za mało. Jednak jest jakiś przełom i nadzieja, że kolejny album będzie miał w sobie więcej power metalu niż melodyjnego metalu i rocka.

Ocena: 6/10

TITANIUM - Atomic Number 22 (2016)

Nigdy nie sądziłem, że doczekam czasów, kiedy w naszym kraju będą zespołu na miarę takich kapel jak Rhapsody, Sonata Arctica czy Stratovarius. Power metal staje się coraz bardziej popularny w naszym kraju i młode zespołu nie wstydzą się grać tego typu heavy metal. Miło jest widzieć na polskiej scenie metalowej takie formacje jak Divine Weep, Scream Maker czy Titanum, które starają się grać w tych klimatach. Titanium zrobił największe postępy. Spora w tym zasługa nowego wokalisty, który został ściągnięty z Ukrainy. Konstantin Naumenko znany z Sunrise czy Conquest wspomógł naszych rodaków. Zespół też jakby z marszu awansował do wyższej ligi. Nowy wokalista znany jest z wysokich rejestrów i umiejętnego wpasowania się w klimaty Stratovarius i Sonata Arctica. Nic dziwnego, że najnowsze dzieło w postaci „Atomic Number 22” brzmi jak jeden z kultowych albumów Stratovarius czy Sonata Arctica. Album jest znacznie ciekawszy od debiutu i bardziej dopieszczony. Nie ma słabych punktów i dostaliśmy krążek dynamiczny, przebojowy i bardzo power metalowy. Takiej płyty w naszym kraju jeszcze nie było, aż dziw bierze że nagrali ją Polacy. Gitarzysta Karol Mania, który znany jest nam z Pathfinder teraz daje czadu z Titanium i na najnowszej płycie pokazuje swój talent. Jest pełno złożonych i pomysłowych solówek czy riffów, to naprawdę budzi podziw. Kompozycje zagrane są z pasją, pomysłem i lekkością. Zaczyna się od energicznego „Atomic Number 22”. Na myśl przychodzi wiele kultowych zespołów power metalowych, jednak Titanium robi swoi. Szybki riff, podniosłość i niezwykła przebojowość to atuty tego kawałka. Jednak można w naszym kraju grać power metal wysokich lotów i bijąc na łeb szyje ostatnie dokonania Sonata Arctica czy Stratovarius. Szybkość „World of Contradictions” zaskakuje i momentami przypomina się Dragonforce. Stonowany i nieco zadziorniejszy „Torn reality” pokazuje zespół z nieco innej strony. W tym kawałku dzieje się sporo i każdy z tych motywów jest intrygujący. „Time is out” ma energię i przebojowość Gamma Ray czy Helloween. Budzi to podziw i można być dumnym z naszego rodzimego zespołu. W „One single night” wracamy do klimatów Stratovarius czy Sonata Arctica. Nutka hard rocka przewija się przez słodki „Guardians of might” i tutaj nieco brakuje mocy. Na szczęście to złe wrażenie zaciera 9 minutowa power metalowa petarda w postaci „Future of mankind” i momentami czuje się jakbym słuchał „Armageddon” Gamma Ray. Świetna, energiczna i zróżnicowana kompozycja. Na deser mamy cover Stratovarius w postaci „Eagleheart” i brzmi to jakby sami nagrali ten utwór. Udany cover. Titanium rozkręcił się i nagrał świetny album, który może służyć za encyklopedyczny przykład jak powinno się grać power metal. Jedno z największych zaskoczeń roku 2016.

Ocena: 9.5/10

DIRKSCHNEIDER - Live Back To The Roots (2016)

Accept ma swojego wokalisty, dopisuje nowe rozdziały historii, a oryginalny wokalista Udo realizuje się w swoim zespole UDO. Do reaktywacji z dawnym wokalisty nie dojdzie i Udo postanawia zamknąć pewien rozdział w swoim życiu. Zawsze będzie kojarzony z Accept, zawsze grał jakiś cover dawnego zespołu i fanów to cieszyło. Udo jednak postanawia zamknąć ten etap i raz na zawsze zamknąć rozdział Accept. Najlepszym sposobem jaki można było sobie wyobrazić okazała się pożegnalna trasa koncertowa, podczas której Udo zagra największe hity jakie stworzył z Accept. Na potrzeby tego projektu zespół przybrał nazwę Dirkschneider. Tak o to powstał koncertowy album „Back To The Roots”. Koncert zarejestrowano w Memmingen w Kwietniu tego roku. Jeśli chodzi o setlistę to mamy prawdziwy „The Best of” i jest tutaj wszystko czego fan Accept chciałby na żywo usłyszeć. Brakuje może utworów z równie udanego „Objection Overuled” no ale nie można mieć wszystkiego. Jest „Starlight”, który tak dawno nie grał sam Udo jak i Accept. Oczywiście z starszych kawałków mamy „Flash Rockin Man” i miło jest usłyszeć takie klasyki. Udo daję radę, choć jego głos nie jest taki jak kiedyś. Co może nieco drażnić to język niemiecki, którym posługuje się Udo do rozmowy z publicznością. Sporo kawałków mamy z „Metal Heart” i to w sumie cieszy. Mamy tytułowy „Metal Heart” podczas którego udo bawi się publicznością, jest przebojowy „Midnight Mover”, czy zadziorny „Living For Tonite”. Bardzo dobrze wypadają kawałki z „Balls to the Wall” i z tej płyty też zagrano sporą ilość kompozycji. „London Leatherboys”, czy „Head Over Heels” miło jest usłyszeć na żywo. Na żywo zawsze sprawdza się szybki „Breaker”, który jest kolejnym klasykiem Accept. Wśród klasyków pojawia się oczywiście „Princess of The dawn”, speed metalowy „Fast as shark” czy przebojowy „Restless and Wild”. Najbardziej zaskakuje „TV war” czy „Monsterman”, których Udo tak dawno nie grał. Mamy tutaj wszystko i wybrano największe hity jakie powstały podczas ery Udo w Accept. Kopalnia hity i świetne podsumowanie tego okresu wokalisty. Jedna z najlepszych koncertówek Udo i warto ją mieć w swoich zbiorach.

Ocena: 9/10

CETI - Snakes of eden (2016)

Dla wielu fanów polskiego heavy metalu Grzegorz Kupczyk to wokalista, który przeszedł do historii dzięki Turbo i „kawalerii szatana”. Warto jednak wziąć pod uwagę, że równie wielkie sukcesy odnosił i dalej odnosi ze swoim zespołem Ceti. Od 1989 r Ceti nagrał 8 albumów studyjnych i w sumie ostatnie dokonania Ceti są naprawdę warte odnotowania. Zespół rozkręcił się jeszcze bardziej, a i za granicami są jeszcze bardziej rozpoznawalni. Na dobre wyszło zespołowi stawianie na angielski język. „Ghost of The Universe” czy „brutus Syndrome” to naprawdę świetne albumy, które oddają to co najlepsze w heavy/power metalu. Charyzmatyczny wokalista, rozpędzone i zadziorne partie gitarowe, duża dawka przebojowości i chwytliwych melodie. To wszystko znakomicie jest eksponowane w Ceti. W tym roku kapela powraca z nowym albumem w postaci „Snakes of Eden”. W zasadzie jest to udana kontynuacją dwóch poprzednich krążków, tak więc nie ma mowy o zaskoczeniu. Każdy kto zna Kupczyka wie czego można się spodziewać po nowym albumie. Duża dawka tradycyjnego heavy metalu mocno zakorzenionego w twórczości Judas priest czy Iron Maiden. Otwieracz „Edge of Madness” szybko nas o tym przekonuje. Tak powinny zaczynać się albumy metalowe. Od mocnego wejścia i pokazu prawdziwego pazura. To jest to. Nieco hard rocka usłyszymy w przebojowym „Notes of Freedom”, który pokazuje jak zespół dobrze się bawi i jak lekko przychodzi mu przebój. Grzegorz wokalnie bardzo dobrze wypada, zresztą do tego już nas przyzwyczaił. Dobrze to słychać w marszowym „2027”, który ma coś z Crystal Viper czy Manowar. „Wild & free” brzmi bliźniaczo podobnie do „Wildest Dreams” Iron maiden. Sporo z żelaznej dziewicy na pewno uświadczymy również w nieco progresywnym „Empire of Loss”. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bez wątpienia energiczna petarda „Fire & ice”, który też mocno zakorzeniony jest w brytyjskim graniu. Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym „Midnight Rider” i prawdziwym zaskoczeniem jest tytułowy „Snakes of Eden”, Zaczyna się typowo bo motywem rodem z płyt Iron maiden, potem przybiera marszowego tempa i można doszukać się wpływów Dio czy Deep Purple. Wyszedł z tego naprawdę ciekawy i pomysłowy kawałek, a przy tym bardzo klasyczny. Więcej judas priest i heavy metalowego szaleństwa bez wątpienia mamy w „Break down the rules”. Świetne zwieńczenie świetnego albumu, który pokazuje że Grzegorz Kupczyk jest w formie. Lata mijają, czasy się zmieniają, a on dalej gra klasyczny heavy metal, który jest naprawdę wysokich lotów. Jedna z najlepszych płyt Grzegorza i to nie podlega dyskusji.

Ocena: 9/10

czwartek, 6 października 2016

EVIL MASQERADE - The outcast hall of fame (2016)

„The Digital Crucifix” w wykonaniu duńskiego Evil Masquerade to była kwintesencja ich gatunku, czyli nutka progresywności, hard rocka i echa neoklasycznego power metalu wymieszane w jednolitą całość. Panowie słyną z mrocznego klimatu i ciekawych, wyszukanych melodii. Na tamtej płycie pokazali swoją fascynację twórczością Deep Purple czy Rainbow, która zresztą jest nie do okrycia i to od samego początku. Po cichu band pracował nad kolejnym albumem i tak przyszedł czas na „The Outcast hall of Fame”. Patrząc na frontową okładkę to przypomina się „Pentagram” czy właśnie wcześniejsze albumy i to jest dobry znak. Co mogło też zafascynować i przyciągnąć uwagę to lista niezłych gości. Mamy w końcu dawnego wokalistę Apollo, który obecnie spełnia się w hard rockowym Spiritual Beggers. Jest też Mats Leven z Candlemass, Rick Altzi z Masterplan, Nickal Sonne oraz Yenz Leonhardt z Stormwarrior. Ciekawy zabieg, który przynosi pożądany efekt. Mamy urozmaicony i intrygujący album, który jest ostrzejszy, mroczniejszy od „The Digital Crucifix” i pod wieloma względami ma więcej wspólnego z klasycznymi albumami Evil Masquerade. Znów w muzyce duńskiej formacji rządzi mroczny klimat, ostre i stonowane riffy, które są zagrane z finezją. Mamy tą charakterystyczną progresywność i nutkę neoklasycznego power metalu. Henrik Flymann daje niezły popis swoich umiejętności i tutaj stara sobie przypomnieć stare dobre czasy i słychać w końcu heavy metal tak jak przystało na ten band. Różni goście i rożne maniery wokalne tylko dodają pikanterii i nowej jakości tej płycie. Jednocześnie każdy z nich przenosi coś ze swoich macierzystych formacji. Cover Carla Micheala Bellmana mimo bardziej hard rockowej tonacji dobrze wpasuje się w konwencję mrocznego heavy metalu. Choć utwór sam w sobie bardziej nasuwa nam „The Digital Crucifix”. Otwieracz w postaci „The outcast hall of fame” jasno daje do zrozumienia że będzie to nieco inny album. Słychać elementy „Pentagram” i echa starych płyt, co jest jest dobrym znakiem. Po lekkim i hard rockowym „The Digital Crucifix” miło jest usłyszeć coś mocniejszego i w stylu starych płyt duńskiej formacji. Mroczny klimat i ponury riff mocno ocierają się o Black Sabbath. Dobrą robotę odwala tez Apollo i w sumie miło byłoby gdyby na stałe wrócił do Evil Masquerade. Więcej power metalu i szybszego grania mamy w nieco progresywnym „Death of God”, który momentami przypomina twórczość Masterplan. Finezja, neoklasyczny charakter i progresywność to atuty klimatycznego „Darkness ( I need You)”. Sam utwór to kolejny mocny punkt tej płyty i pokazuje, że band jest w formie. Stonowana i wciągająca ballada w postaci „One thousands roses and a lot of pain” robi spore zamieszanie. Rick nadał temu kawałkowi odpowiedniego hard rockowego charakteru i utwór jest po prostu piękny. Kolejny dowód, który potwierdza wysoki poziom kompozycji zawartych na nowym albumie. Dalej mamy ostrzejszy i mroczniejszy „Lost inside a world of fear”, który imponuje przebojowym charakterem i chwytliwym refrenem. Duch Dio, czy Rainbow mamy w ponury i marszowym „The Spineless” i to jest coś pięknego. Oby jak najwięcej takich kawałków w przyszłości. Punktem kulminacyjnym tej płyty jest 12 minutowy kolos „On no way to Brodway” w którym spotykają się wszyscy goście. Sam utwór jest urozmaicony i dobrze rozplanowany przez co nie nudzi swoją bogatą formą. Stylistycznie to mamy tutaj wszystko to co składa się na muzykę Evil Masquerade. Pokuszę się o stwierdzenie, że to jeden z najciekawszych utworów w historii tego zespołu. Może nowy album od razu tak nie zapada w pamięci jak „The Digital Crucifix”, ale szybko przekonuje słuchacza. Mamy w końcu bardziej metalowym album w wykonaniu Evil Masquerade i znów na nowo poznajemy ten band i ich muzykę. Fani starych płyt będą na pewno zadowoleni. Mocna rzecz w swojej kategorii.

Ocena: 9/10

wtorek, 4 października 2016

SYMPHONITY - King of Persia (2016)

Modne staje się posiadanie dwóch wokalistów w zespole. Zastanawiałem się jak to może funkcjonować w Gamma Ray i czeski band Symphonity troszkę mi to zobrazował. Ten band w roku 2015 został zasilony przez Herbie Langhansa znanego z Seventh Avenue czy Sinbreed. Jednak można mieć dwóch frontmanów i przy tym grać swoje, jednocześnie nadając muzyce nieco zaskoczenia i świeżości. Symphonity obecnie jest silniejszy i bardziej precyzyjny niż kiedykolwiek. Swój warsztat muzyczne poszerzyli o nowe rejony i na nowym krążku „King of Persia” zespół zabiera nas w rejony symfonicznego metalu, progresywnego power metalu, epickiego heavy metalu, a także klasycznego power metalu. Fani Rhapsody, Avantasia, Stratovarius czy Dionysus na pewno się odnajdą w tej muzyce. Na płytę przyszło czekać fanom 8 lat, ale warto było. Płyta jest dopieszczona i zaskakująca pod względem aranżacji. Bardzo dobrze został wykorzystany potencjał dwóch wokalistów czyli Herbiego i Olafa. Dzięki nim płyta jest dynamiczna i różnorodna, a każdy z nich dodaje coś od siebie. Innym ważnym elementem, który napędza całość to współpraca klawiszowca Ivo Hoffmana oraz Libora Krivaka. Ciekawa mieszanka słodkości, agresji i melodyjności z tego wychodzi. Dzięki tym zabiegom płyta szybko przekonuje nas, zwłaszcza jeśli kochamy power metal i jego oblicze z lat 90. Kolos w postaci „King of Persia” to ciekawa forma otwarcia albumu. Od razu atakuje nas klimat pustyni, Arabii, które tak przemawiają przez okładkę, którą świetnie namalował pan Marschall( znany z okładek Running Wild czy Blind Guardian). Sam utwór jest progresywny i bardzo zróżnicowany. Sporo się w nim dzieje i to jest jego atut. Dalej mamy już bardziej klasyczny power metal w stylu Stratovarius i „The Choice” to fantastyczna, dynamiczna petarda. W podobnej stylizacji utrzymany jest nieco słodszy „In the name of God”, który ma coś z Freedom Call i Helloween. Dla tych co lubią gitarowe smaczki i bardziej neoklasyczne zagrywki jest równie udany „Flying” o nieco progresywnej formie. Spokojniejszy i bardziej rockowy kawałek w postaci „A farewell that wasnt meant to be” to kolejna jakże udana niespodzianka. Do grona udanych kompozycji warto dodać energiczny „Children of the light”, ostrzejszy „Unwelcome” czy cover Neny w postaci „Anyplace, anywhere, Anytime”, który zamyka ten świetny album.Symphonity pokazała klasę i nagrał album przemyślany, dopracowany i ocierający się o różne gatunki heavy/power metalu. Każdy znajdzie coś dla siebie, a płyta na długo zostaje w pamięci. Czekamy na kolejne uderzenie czeskiej kapeli.


Ocena: 9.5 /10

poniedziałek, 3 października 2016

CRIMSON FIRE - Fireborn (2016)

Dotychczas grecki band o nazwie Crimson Fire nie wzbudzał większego zainteresowania. Dla wielu jest to kolejna kapela pokroju Katana, Enforcer, czy Skull Fist. Jednym słowem panowie nie kryją swoich zainteresowań heavy metal z lat 80. W swojej muzyce wykorzystują patenty, które przewinęły się przez twórczość Accept, Helloween, Hammerfall czy Iron Maiden. Nie ma w tym za grosz oryginalności, a dla wielu ten zespół niezbyt pokazał się na debiutanckim krążku „Metal is Back”. Na scenie są już 12 lat i właściwie szybką się uczą. Te wady, które wpłynęły na jakość debiutu zostały wyeliminowane i w efekcie dostaliśmy coś co może namieszać nieco na rynku muzycznym. Drugi album Crimson Fire w postaci „Fireborn” ukazał się po 6 latach przerwy. W zamian za tak długi okres oczekiwania dostajemy naprawdę świetny album, który brzmi jakby powstał w latach 80. Soczyste i dobrze wyważone brzmienie, czy wreszcie same kompozycje to elementy, które najbardziej podkreślają charakter tego wydawnictwa. Z nowego albumu wybrzmiewa doświadczenie, pomysłowość i umiejętność tworzenia przebojów. Najwięcej roboty odwala gitarzysta St. Turin, który cały czas wygrywa przyjemne i wciągające riffy. W każdym utworze usłyszymy coś dobrego i coś na miarę lat 80. Jest energia i często niezły pokaz umiejętności technicznych. To przedkłada się na jakość samych kompozycji, które dość łatwo trafiają do słuchacza. Zespół robi nam wycieczkę od klasycznego heavy metalu, przez NEWOBHM, hard rock aż po power metal i właściwie każdy znajdzie coś dla siebie. „Take to the Skies” to energiczna kompozycja, która nasuwa nieco Hammerfall czy Pretty maids. Riffy brzmi dość znajomo, ale nie jest to żadna wada. Dzięki temu mamy pierwszy rasowy przebój, który pokazuje jak rozwinął się grecki band. Z kolei stonowany „Right off the bat” bardziej jest utrzymany w hard rockowym charakterze. Mocny riff, zadziorny wokal i znów mamy klasyczny kawałek, który przypomina nam lata 80. Nieco ostrzejszy „Hunter” ma coś ze starych płyt Accept i w sumie to kolejny jakże udany kawałek. Zespół umiejętnie urozmaica swój materiał i dostarcza nam frajdy tymi nawiązaniami do innych kapel. Jeśli szukać power metalu na płycie to wystarczy wsłuchać się w „Bad Girl”, w melodyjny „only the Brave” czy klimatyczny „Knightrider”. Co by nie tkwić w jednej stylistyce, zespół w „Master Your Destiny” pokazuje nieco łagodniejsze oblicze. Tutaj na pewno sporą rolę odgrywają klawisze. Stworzyć ciekawą i poruszającą balladę nie jest łatwo, ale „Her Eyes” potrafi zapaść w pamięć. Ciekawa linia melodyjna, odpowiedni dobór melodii sprawia, że ten utwór również jest mocnym punktem nowej płyty Crimson Fire. Całość zamyka świetny „Eternal Flame”, który bardziej osadzony jest w świecie NWOBHM. Mamy na „Fireborn” właściwie wszystko to co definiuje nam lata 80, to co składa się na klasyczny heavy metal. Crimson Fire rozwinął się i pokazał, że trzeba się z nimi liczyć w metalowym światku. Dobra robota.

Ocena: 9/10

niedziela, 2 października 2016

GLORYFUL - End of the Night (2016)

Adrian Eric Weiss dał mi się poznać jako człowiek, który ma na swoim koncie solowe albumy, członek zespołu Forces at Work, a także gitarzysta Gloryful. W każdym z tych zespołów prezentuje coś innego i pokazuje na każdym możliwym froncie, że ma wiele pomysłów. Potrafi grąc progresywnie, nowocześnie i stawiając czasami na shredowe granie. W gloryful stawia na agresję, technikę i przebojowość. Ta niemiecka formacja skupia się na tworzeniu muzyki z pogranicza heavy/power metalu. Dużą rolę odgrywają melodie, a także wokal Johny'ego który nadaje muzyce Gloryful odpowiedniego charakteru. Adrian gra w Gloryful od 2014r, ale słychać jaki ma on ogromny wpływ na ten zespół. Najlepszym tego przykładem jest bez wątpienia najnowszy krążek tej formacji. „End of the night” to jeden z najlepszych albumów tej grupy, jeśli nie najlepszy. Od początku do końca jest równy materiał i nie brakuje kompozycji, które na długo zostają w pamięci. Płyta wypchana jest przebojami, ostrymi i chwytliwymi riffami, co ma tak wielki wpływ na jakość płyty. Solidne, nieco przybrudzone brzmienie też zdaje swój egzamin. Muzycznie przypominają nieco Iron Fire czy Nightmare. „This means War” od razu daje nam do zrozumienia, że zespół idzie na całość i nie ma zamiaru stosować półśrodków. Zaczyna się energicznie i od mocnego uderzenia i to mi się podoba. Kawałek bardzo agresywny i przypomina nawet nieco Gamma Ray czy Primal Fear. „The Glorriors” ma w sobie więcej rycerskiego klimatu i więcej przebojowości. Lekki i niezwykle melodyjny kawałek. Shredmaster i Adrian tworzą naprawdę udany duet gitarowy i znakomicie to odzwierciedla przebojowy „Heart of Evil” z pewnymi wpływami Judas Priest. Najostrzejszym utworem na płycie jest bez wątpienia power/thrash metalowy „Hail to the king” który ma w sobie coś z Helstar, Helloween czy Manowar. Zespół wysoki trzyma przez cały album tak więc nie dziwi fakt, że „For Victory” to kolejny świetny kawałek, z tym że zabierający nas w rejony Grave Digger. Zaskakuje na pewno stonowany i nieco bardziej klimatyczny „End of The Night” stworzony na wzór ballad Blind Guardian. Bardzo dobrze wypada też rozpędzony „God Againts Man” , który ma coś z dawnego Wizard. Zespół radzi sobie z rozbudowanymi i bardziej epickimi kompozycjami co potwierdza świetny „On Fire”. Na sam koniec mamy kolejną petardą utrzymaną w stylizacji Crystal Viper czyli „Rise of the Sacred Starr”. Nie ma słabych punktów i płyta rzuca na kolana swoją naturalnością i kompozycjami. Jest klasycznie, jest różnorodność i jest to coś. Gloryful zaskoczył bardzo pozytywnie i mam nadzieje że to nie ostatni raz.

Ocena: 9.5/10