niedziela, 26 lutego 2017

VEONITY - Into the Void (2016)

„Gladiator's tale” to był naprawdę udany debiut szwedzkiej kapeli Veonity. Pokazali, że nie jest im obca twórczość Hammerfall, Wizard, czy Manowar. Potrafi stworzyć udany, solidny materiał, który emanował energią i zachwycał przebojowością. Od tamtego dzieła minął rok, a kapela już dokonała drobnych zmian kosmetycznych które objęły logo jak i sam styl. Zespół przeniósł się z tematyki wojennej na rzecz s-f. Muzycznie dalej jest to heavy/power metal, z tym że zespół postanowił dodać nieco futurystycznego wydźwięku i progresywności. Sporą rolę zaczęły odgrywać klawisze i właśnie to wszystko znajdziemy na „Into the Void”. Drugi album szwedzkiej formacji potrafi zaskoczyć i pokazać zespół z nieco innej strony. Może nie zawsze wychodzi to na korzyść zespołu, może nie zawsze jest to dobre rozwiązanie, ale miło słyszeć, że zespół próbuje innych rozwiązań. Już otwierający „When humanity is gone” prezentuje zupełnie nowe oblicze kapeli. Jest nutka progresywności, jest klimat s-f i ciekawie wprowadzone klawisze. Została przebojowość i niezwykła melodyjność. Wokalista Anders też nabrał pewnościś i brzmi jeszcze ciekawiej niż na debiucie. Dobrze to odzwierciedla progresywny „Frozen”. Dalej mamy power metalową petardę w postaci „ A new Dimensions”. Zespół nie boi się grać ostrzej co pokazuje w toporniejszym „Awake”, który ma sporo elementów wyjętych z twórczości Iron Savior. Tutaj gościnny występ Pieta Sielcka robi swoje. Jeśli ktoś lubi Gamma Ray z lat 90 ten na pewno polubi też energiczny „Solar Storm”, który potrafi zarazić pozytywną energią. Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest bez wątpienia rytmiczny „Until the day i die”, który przykuwa uwagę dzięki pomysłowemu riffowi. Do grona udanych kawałków zaliczyć należy „Into The Void” czy „Warriors of Time” które są utrzymane w stylu Helloween. Veonity stawia na klasykę i brzmienie lat 90 i na dobre im to wychodzi. Kawał dobrej roboty odwalili gitarzyści i jest na czym zawiesić słuch. Płytę wieńczy przebój w postaci „Winds of Faith”, który idealnie podsumowuje cały album. Klimat s-f, duża przebojowość, zróżnicowanie i duża dawka power metalu to właśnie „Into The Void”. Album warty uwagi, zwłaszcza jeśli kochamy power metal.

Ocena: 8.5/10

piątek, 24 lutego 2017

STRIKER - Striker (2017)

10 lat wystarczyło Striker by wydać aż 5 albumów i trzeba przyznać, że nie zwalniają tempa ani na chwilę. Szybko osiągnęli status kapeli grającej na wysokim poziomie, która nie wydaje byle czego. Panowie obrali sobie za cel granie heavy/speed metalu osadzone w latach 80. Nie brakuje odwołań do Grim Reaper, Iron Maiden, starego Agent Steel czy Judas Priest. Stworzyli swój styl, który opiera się na świetnym głosie Dana Cleary'ego oraz talencie gitarzysty Timothiego. Striker gra szybko, melodyjne i z pazurem i każdy album to uczta dla maniaków tego gatunku. Tak więc najnowsze dzieło „Striker” było na samym starcie skazane na sukces.

Płyta podtrzymuje styl i jakość z poprzednich wydawnictw. Jest szybko, prosto i do przodu. Nie ma nie potrzebnych zwolnień czy urozmaiceń, zamiast tego jest jazda bez trzymanki. Panowie postawili tym razem na bardzo skromną okładkę, która nie przyciąga uwagi. Nawet logo na niej jest mało czytelne. Na płycie znajdziemy 8 kawałków, co daje nam 33 minuty muzyki czyli taki standard lat 80. Wokal Dana jest po prostu fenomenalny i potrafi wciągnąć słuchacza. Wysokie rejestry przychodzą mu z taką łatwością. „Former glory” jest lekki, chwytliwy i taki przyjemny zwłaszcza kiedy wkracza taki hard rockowy refren. Jeszcze ostrzejszy i bardziej dynamiczny jest „Pass me by” i to nie jedyna petarda na płycie. Jednym z mocniejszych utworów na płycie jest rozpędzony i przebojowy „Born to lose”, który pokazuje jak zespół dobrze się bawi i jak łatwo im przychodzi tworzenie takich hitów. Sporo ciekawych przejść gitarowych i finezyjnych solówek uświadczymy w chwytliwym „Shadows in the light”, który również przemyca trochę hard rockowego feelingu. Kolejnym hitem na płycie jest rytmiczny „Rock the night” i to muszą zagrać na koncertach, bo kawałek potrafi rozgrzać. Zaskakuje wejście do „Over the top”, które jest bardziej nowoczesne, bardziej zagrane z pazurem i tutaj zespół jakby ociera się o power metal. W takim obliczu Striker też się odnajduje i potrafi zaskoczyć słuchacza. „Freedom's call” też szybki, prosty i bardzo przebojowy w swojej konwencji. Słychać to co najlepsze było w latach 80. Całość zamyka znów ostrzejszy utwór czyli „Curse of the Dead” i jest to kolejny ostry utwór, w którym zespół ociera się o speed/power metal.

Rezultat może być tylko jeden. W przypadku Striker to nie jest żadna niespodzianka, bowiem oni nas przyzwyczaili do takiego wysokiego poziomu i do tego że znają się an tym co grają. Specjaliści od heavy/speed metalu w stylu lat 80 znów nagrali świetny album i „Striker” to taka ich wizytówka. Kandydat do płyty roku? Oczywiście, że tak.

Ocena: 9/10

czwartek, 23 lutego 2017

SCREAMER - Hell machine (2017)

Klasyczny heavy metal i fascynacja latami 80 nigdy się nie znudzą i w sumie dobrze, że są jeszcze młode kapele, które starają się dbać o to żeby nikt nie zapomniał o heavy metalu i latach 80. Taki Steelwing, Striker, Enforcer czy Screamer niby nic nowego nie grają, ale sprawiają że słuchacz przenosi się do lat 80 i przypominają się nasz ukochane albumy naszych kapel, które sprawiły że pokochaliśmy ten rodzaj muzyki. Budzi się w nas uczucie sentymentu i choć jest wtórne to co słyszymy to i tak czerpiemy z tego wielką radość. Screamer to szwedzki band, który konkuruje z Ambush czy Enforcer. Szwedzka stal daje o sobie znać przy tych zespołach. Jeśli chodzi o Screamer to mieli dobry start, ale czegoś brakowało. Na „Phoenix” rozwinęli się i minęły 4 lat, więc czas na nowy album czyli „Hell Machine”.

Skład zespołu uległ zmianie, bowiem pojawił się basista Fredrik Carlstrom oraz wokalista Andreas Wikstrom. Jednak nowe osobistości nie zmieniły stylu kapeli i panowie dalej grają dynamiczny, melodyjny heavy metal, który jest osadzony w latach 80. Dla fanów starego Judas Priest czy Iron Maiden jest to pozycja obowiązkowa. Sama okładka wygląda jak miks „Screaming for Vengeance” i „Defenders of the faith”. Jest kicz, ale jest też klimat lat 80 i to chodzi. Tym razem zespół postawił na szybki, dynamiczny i treściwy materiał. Na płycie znalazło się tylko 8 kawałków, co daje nam niecałe 40 minut muzyki. Nowy wokalista tj Andreas daje czadu i nie żałuje swojego głosu. Śpiewa technicznie, ale nie brakuje mu technicznego zaplecza i charyzmy. Idealnie pasuje do heavy metalu z lat 80 i to słychać w przebojowym „Lady of the Night”. Na otwieracz wybrano jednak „Alive” i w sumie mnie to nie dziwi. Kawałek jest dynamiczny, zadziorny i bardzo przebojowy. Duet gitarowy Dejan i Anton pędzą do przodu i nie brakuje im ikry. Niby nic oryginalnego, ale jest w tym serce muzyków i ich zapał. Do promocji krążka wykorzystano chwytliwy „On my way”, w którym nie brakuje też nutki hard rocka. Złożone solówki, melodyjny riff i szybsze tempo to atuty energicznego „Hell Machine”. Spokojnie zaczyna się „Warrior”, jednak nie jest to ballada, ani też epicki kolos. To zadziorny i bujający kawałek nawiązujący do NWOBHM. Hołd dla Saxon to bez wątpienia „Denim and leather” i nie to nie jest cover klasyku Saxon. Koncówka płyty jest również emocjonująca bo pojawia się petarda „Monte Carlo Nights”, który jest jednym z najlepszych utworów Screamer. Całość zamyka bardziej urozmaicony i mroczniejszy „The punishment”.

Zespół darował sobie jakieś wolniejsze kawałki, tak więc nowy album to prawdziwa petarda. Jest szybko, prosto i do przodu, a każdy utwór daje sporo frajdy. „Hell machine” to wycieczka do lat 80 i to przez najlepsze dzieła Saxon, iron Maiden czy Judas Priest. Jestem za jeśli tak ma to brzmieć. Najlepszy album Screamer póki co.

Ocena: 9/10

PSYCHOPRIM - Creation (2016)

Nie tak dawno pod skrzydłami wytwórni płytowej Pure Steel Records pojawił się debiutancki krążek Psychoprism. Jest to propozycja przygotowana specjalnie do tego grona słuchaczy, którzy cenią sobie twórczość Lordbane, Crimson glory, czy Queensryche. Amerykański band Psychoprism stara się nas zabrać do świata progresywnego power metalu w klasycznej odmianie. Z jednej strony stawiają na sprawdzone rozwiązania, a z drugiej strony chcą brzmieć świeżo i nowocześnie. Taki właśnie jest ich debiutancki album „Creation”, który zawiera wszystko i jest niezwykle urozmaicony. Znajdziemy tutaj rozpędzone kompozycje utrzymane w power metalowej stylizacji z podniosłym refrenem co dowodzi „Chronos”, ale też stonowane i bardziej emocjonalne kawałki co potwierdza ballada „Friendly Fire”. Muzyka zawarta na tym krążku to prawdziwa przygoda i to od pierwszych minut, kiedy płytę otwiera klimatyczne intro w postaci „Alpha”. Od razu można się przekonać jak ważną rolę w zespole odgrywa gitarzysta Bill, który stawia na finezję i niezwykłą technikę. Każdy kto lubi muzykę Yngwiego Malmsteena czy Iron mask dostrzeże pewne podobieństwa. Shredowe popisy stanowią główną atrakcją płyty Psychoprism. Jess Rittgers z łatwością wkracza w wysokie rejestry i momentami przypomina Geoffa Tate'a czy Kinga Diamonda. Bardzo dobrze to odzwierciedla tytułowy „Creation”. Z kolei więcej energii i agresji mamy w dynamicznym „Shockwaves”, natomiast „The Acclaimed” jest bardziej progresywny. Słychać, że partie klawiszowe są futurystyczne i nadają płycie odpowiedniego klimatu. Zespół bardzo dobrze radzi sobie z bardziej rozbudowanymi kompozycjami co tylko potwierdza pomysłowy „Againts the grain” czy melodyjny „The Wrecker”. Całość zamyka bardziej stonowany i rockowy „Stained Glass”. Całość jest bardzo dobrze wyważona, a zespół zaskoczył pomysłami i swoimi umiejętnościami. Jeden z najciekawszych debiutów roku 2016 i ta płytę trzeba mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 20 lutego 2017

WIDOW - Carved in Stone (2016)

carved in Stone” to piąty album amerykańskiego bandu o nazwie Widow. Każdy kto siedzi w klimatach Alice Coopera, Van Halena, Ozziego Osbourne'a, czy Manowar, Jag Panzera ten z pewnością przekona się do muzyki Widow. Panowie nie są debiutantami i znają się na swojej robocie, w końcu mogą się pochwalić 16 letnim doświadczeniem w branży. Na nowy album przyszło czekać pięć lat i przez ten czas nieco zmienił się skład zespołu. Pojawił się nowy perkusista w postaci Robbiego Mercera. Sam band opiera się w głównej mierze na zadziornym wokalu Johna i ciekawych zagrywkach Chrisa. To co znajdziemy w „Carved in Stone” to mieszankę hard rocka mocno zakorzenionego w amerykańskiej tradycji, a także heavy metalu. Nieco przybrudzone brzmienie, ostre riffy i chwytliwe melodie czynią ten album naprawdę wartym uwagi wydawnictwem. Klimatyczny otwieracz „Burning Star”, nieco bardziej bojowy „Carved in Stone” wprowadzają nas w dobry nastrój i dają nadzieję na naprawdę wartościowy materiał. Rzeczywiście tak jest, bowiem zespół nawet zaskakuje prawdziwą petardą jaką jest „Wisdom”. Zespół daje nam dopiero odpocząć przy balladzie „Time on your Side” , który potrafi wzruszyć swoim klimatem. Płyta jest równa i na swój sposób urozmaicona, ponieważ są mocne, toporniejsze kawałki typu „and we are one”, heavy/power metalowe kawałki typu „off the blood we bind”, który potrafią przyprawić o szybsze bicie serca, ale to też miejsce dla hard rockowych motywów jak choćby ten w „Let it Burn”. Widow jest w formie i znów wydał naprawdę solidny krążek, który zadowoli nawet tych najbardziej wybrednych maniaków muzyki z pogranicza hard rocka i heavy metalu.

Ocena: 7.5./10

niedziela, 19 lutego 2017

BULLETRAID - Louder than all ep(2017)

Kto lubi klasyczny heavy metal spod znaku Iron maiden, Judas Priest, czy Accept i do tego lubi być na bieżąco z polskim rynkiem heavy metalowym musi obczaić mini album grupy Bulletraid w postaci „louder than all”. Choć okładka jest tragiczna, choć może logo nie daje jasnych sygnałów, to jednak muzyka Wam to wynagrodzi w 100 %.

Co warto wiedzieć o Bulletraid to na pewno to, że kapela powstała na gruzach Tripout założonego w 2011r i choć skład ulegał zmianie to kapela przetrwała i zarejestrowała swój pierwszy materiał. Buleltraid może sporo działać, bo ma w składzie wokalistę Grzegorza Kolasińskiego, który momentami brzmi jak Rock;n Rolf z Running Wild. Łukasz i Mikołaj z kolei dbają o ciekawe partie gitarowe i słychać, że jest między nimi chemia. Wszystko co jest zagrane na epce jest zagrane z lekkością, pazurem i miłością do heavy metalu. Panowie są autentyczni i szczerzy w tym co przekazują nam. Inspiracje, które słyszymy są jak najbardziej na miejscu i wykorzystują je na potrzeby swojego stylu. Na płycie nie brakuje mocnych riffów, ciekawych melodii i przebojów. Idąc tą ścieżką zespół może wiele zdziałać i osiągnąć sukces podobny do Axe crazy czy Roadhog. „Seven days of grind” to bardzo dobry otwieracz z mrocznym klimatem, z prostym riffem i chwytliwym refrenem. Niby do bólu wtórne, ale dostarcza sporo radości z odsłuchu. Melodyjne i złożone pojedynki na solówki to atrakcja stonowanego „Behind The Mask”. Dalej mamy przebojowy i energiczny „Not good place for You”, który przemyca elementy Helloween czy Judas Priest. Nutka hard rocka wybrzmiewa w „We want it louder”, który ma coś z twórczości Dio czy Manowar. Jest jeszcze klimatyczny, balladowy „Welcome to your dying Day”, który pojawia się jako bonus.

Jest jeszcze kilka rzeczy do poprawy, ale sam szkielet i podstawy są bardzo solidne i jest na czym bazować. Panowie grać potrafią i mają szansę zabłysnąć zagranicami Polski. Dobrze, że heavy metal u nas ma się tak dobrze.

Ocena: 7/10

VATICAN - March of the kings (2017)

Dawno, dawno temu w odległej miejscowości Sandusky w Ohio powstał band o nazwie Vatican. Zespół ten grał specyficzny amerykański heavy/power metal na wzór takich zespołów jak Metal Church, Cirith Ungol, Warlord, Helstar czy wielu innych. W swojej muzyce potrafią wtrącić coś również bardziej progresywnego, mrocznego i być przy tym sobą. Vatican swoje początki kariery spędził na tworzeniu dem, na szukaniu odpowiedniego stylu ina radzeniu sobie z przeciwnościami losu. W 2014 r nawet wydano komplikacje, jednak świat cały czas czekał na debiutancki album. Ten ma mieć premierę 24 marca tego roku i „March of the kings” to jest coś na co było czekać.

Kiedy mówimy o płycie perfekcyjnej? Kiedy każdy element jest idealnie, dobrze dopasowany i nie ma miejscu na wpadki. Musi wszystko ze sobą współgrać i być czymś więcej niż zbiorem kilku utworów. „March of the Kings” brzmi jakby został stworzony w latach 80/90 i pokryto go współczesnym brzmieniem, smaczkami i nadano ostry wydźwięk. Ta płyta jest naturalna i taka autentyczna. Nic nie zrodziło się tutaj z przypadku, a fani starych dobrych płyt spod znaku Judas Priest, Kinga Diamonda, Black Sabbath, Iron maiden, Cirith Ungol czy wiele innych wielkich zespołów będą w siódmym niebie. Mamy tutaj uzdolnionego perkusistę Vica, który biję z rytmem w gary i zapewnia niezłą dynamikę na płycie. Liderem grupy jest Brian Mcnasty, który znany jest również z Savior from Anger. Jego wokal jest imponujący i w tym roku będzie ciężko przebić. Śpiewa naturalnie, ale nie brakuje w tym zadziorności i mroku. Momentami śpiewa jak Mike Howe, czasami przypomina Kinga diamonda, a czasami jeszcze Tima Rippera Owensa. Klasa sama w sobie i do teraz zbieram szczękę z ziemi. Z kolei Vince Vatican odpowiada za te ostre, mocarne riffy, które są zagrane z pasją. Słychać ogromną dbałość o technikę, ale przy tym jest hołd dla klasyki gatunku. To co się dzieje w tej sferze przechodzi ludzkie pojęcie. Szkoda, że na albumie znalazło się tylko 10 utworów, bo człowiek chce więcej i więcej takiego heavy/power metalu w takim wydaniu.

Zaczyna się od ciekawego wejścia gitar i nieco progresywnego zacięcia. Nie to nie Savatage, to nie King Diamond, to Vatican i świetny otwieracz w postaci „Alive to the Grave”. Soczyste brzmienie, ostro cięta gitara i wysokiej klasy wokal Briana. Już na myśl przychodzą największe płyty heavy metalowe i można śmiało obok nich postawić to co tutaj słyszymy. Nabieramy szybkości, dynamiki i wkraczamy w „Deadly wind”, który gdzieś tam przemyca coś z starego Running Wild, Attacker czy Metal Church. Do tego mroczny klimat i ciekawe przejścia sprawiają, że zespół nieco zmienił feeling płyty, a przecież dalej grają to samo. Judasowy riff rodem z „screaming for Veangence” czy „Point of entry” i śmiało można rzec, że „running” to klasyczny heavy metal w brytyjskim wydaniu. Mocny bas rozpoczyna „Mean streak” i znów można się poczuć jak za w latach 80. Niby banalny motyw, a ile radości daje i miłych wspomnień. Tym razem Vatican pokazuje, że i z hard rockiem bardzo dobrze sobie radzą. Numer 5 to killer w postaci „Falling from Grace”, który rozpoczyna popis sekcji rytmicznej. Idealny przykład jak robić heavy metalowe hity, które zostają na długo w pamięci. Ostry riff, dudniąca sekcja rytmiczna i już jestem zakochany w tym co słyszę. Przypomina mi się Savage Grace, Krokus z czasów „Headhunter” czy Metal Church z debiutu. Dalej mamy stonowany „Waysted”, który nastawiony jest na melodyjność i przebojowość. Bardzo dobrze wypada też marszowy „Fears Garden” czy odświeżony „Die a Heart Attack”, który pojawił się już na demie w latach 80. Końcówka płyty jest również emocjonująca pojawia się techniczny, agresywny i nieco thrash metalowy „Corruption” i melodyjny, złożony instrumental w postaci „Opus#9”.

Można by długo jeszcze pisać jak świetny to jest album i jak znakomicie łączy w sobie to co najlepsze z amerykańskiego heavy/power metalu i znanych nam klasyków z dziedziny heavy metalu. Dawno nie było takiej płyty, która by tak brzmiała, która by zawierała tak dopracowane i wyszukane kompozycje. Ten album z miejsca jest już klasykiem, który można postawić obok naszych ulubionych krążków heavy metalowych z lat 80/90. Czysta perfekcja i kandydat do płyty roku.

Ocena: 10/10

VESCERA - Beyond the Fight (2017)

Micheal Vescera to jeden z najbardziej zapracowanych muzyków heavy metalowych i co jakiś czas pojawia się płyta z tym wokalistą. To człowiek, który dał się poznać jako wokalista w zespole Yngwiego Malmstena, Loudness czy Obession. Do ostatnich ciekawych wydawnictw z nim w roli głównej na pewno trzeba zaliczyć Animetal Usa czy powrót z Obsession. W tym roku Micheal Vescera powraca z swoim zespołem Vescera, który wydał debiutancki album „Beyond the Fight”.

Vescera podpisał kontrakt z Pure Steel Records, po tym jak solowy projekt Micheal Vescera przekształcił się w pełnoprawny zespół. U jego boku jest dobrze działająca sekcja rytmiczna i uzdolniony gitarzysta Mike Petrone, który wygrywa sporo intrygujących i zadziornych partii gitarowych. Solówki zagrane są z nutką finezji i z polotem. Na płycie słychać, że panowie dobrze się bawią i całość brzmi bardzo naturalnie. Nie jest to zagrane na siłę, zwłaszcza że Vescera gra muzykę już nam znaną z innych wcieleń Micheala Vescera. Tak więc usłyszymy tutaj coś z Loudness, coś z Obsession czy Animetal Usa. Co na pewno zaskakuje to, że płyta jest bardzo równa, dynamiczna i przebojowa, a przy tym klasyczna. Jest to bez wątpienia jedno z najlepszych wydawnictw ostatnich lat, jeśli chodzi o tego wokalistę.

Płytę otwiera dynamiczny, agresywny, speed metalowy „blackout in paradise”, który zaskakuje techniką, wykonaniem i aranżacjami. Dawno Vescera tak mnie nie zaskoczył, ale brzmi to fenomenalnie. „In the night” jest prostszy w swojej formie, choć nie jest to jego wadą. Większa zadziorność i hard rockowy feeling sprzyja temu kawałkowi, czyniąc go jednocześnie jednym z największych hitów na płycie. Jeszcze ostrzejszy jest bez wątpienia „Stand and fight”, który ociera się o amerykański power metal. Tutaj słychać jak niezłym gitarzystą Mike Portney, który potrafi połączyć dynamikę, agresję i melodyjność. Nieco toporności i takiego mroku można uświadczyć w „Dynamite”, który ma coś z Accept. Ostry riff to cecha energicznego „Looking for Trouble”, choć i tutaj band przemyca znamiona hard rocka. Dalej jest również dobrze bo pojawia się urozmaicony „Vendetta” i chwytliwy „Trouble Man”, który utrzymują wysoki poziom płyty. Na sam koniec mamy równie udany i przebojowy „Suite 95

Micheal Vescera wrócił z naprawdę bardzo dobrym album, który oddaje to co najlepsze w jego twórczości. Nie zabrakło killerów, prawdziwych hitów i ciekawych zagrywek gitarowych. Jest klasycznie, jest mocno i do przodu. Ta płyta ma szansę namieszać w zestawieniach tegorocznych.

Ocena: 8.5/10

sobota, 18 lutego 2017

BATTLE BEAST - Bringer of Pain (2017)

Wiele różnych opinii można spotkać jeśli chodzi o fiński band o nazwie Battle Beast. Ten młody zespół grający melodyjny heavy metal szybko zdobył sławę. Wygrali walkę debiutów na Wacken Open Air w 2010 i tak idąc za ciosem wydali debiut „Steel”, który odniósł spory sukces komercyjny. Zespół pokazał, że potrafi grać solidny heavy/power metal z domieszką stylów Bloodbound, Lordi, sabaton czy Dio. Nitte Valo okrzykniętą żeńską wersją Ronniego James Dio i kariera stała otworem przed tym zespołem. Nie każdy załapał ten słodki metal okraszony różowymi melodiami i nieco kiczowatą formą. Jednak kto kocha przebojowość i chwytliwe melodie szybko się odnalazł. „Unholy savior” był jak dla mnie mało metalowy, a bardziej dyskotekowy. To była tortura dla uszu, ale nie skreśliłem ten zespół. Oczekiwałem cierpliwe „Bringer of Pain” i jestem zaskoczony.

Po premierze „King for a Day” nie liczyłem na coś specjalnego. Spodziewałem się kiczu i porażki z poprzedniego albumu, a tutaj jednak zostałem mile zaskoczony. Płyta jest lekka, przebojowa, zagrana z pomysłem i naprawdę słychać ten melodyjny metal. Słychać te nawiązania do Dio, Sabaton, Lordi czy Bloodbound. Noora daje niezły popis swoich umiejętności wokalnych i ten element na pewno nie zawodzi. Nowa świeżość to bez wątpienia zasługa nowego gitarzysty Joona, który dołączył do zespołu w 2016 roku. Nowy album to 40 minut dynamicznej i przebojowej muzyki, która przenosi nas do dwóch pierwszych wydawnictw Battle beast, które są wyznacznikiem stylu i poziomu muzycznego tej kapeli.

Zaczyna się energicznie i nieco w stylu Sabaton, ale zadziorny „Straight to the Heart” to jest hit, który szybko zapada w pamięci. To jest właśnie Battle Beast taki jaki lubię. Echa starego warlock słychać w zadziornym i ostrym riffie w początkowej fazie „Bringer of Pain”. Dawno band nie grał tak szybko i tak złowieszczo. Tutaj słychać świetne nawiązania do Sinbreed czy Hammerfall i ja to kupuje. W sumie Battle Beast mógłby śmiało podążać w tym kierunku. „King For a day” to utwór promujący ten album i choć na początku mnie nie przekonywał, to teraz na albumie pasuje mi do całości i dostrzegam jego zalety. Ma przebojowość Abba, a sama konstrukcja przypomina mi „Enter the metal world” z debiutu. Fani nightwish na pewno po lubią dynamiczny i przebojowy „Beyond The Burning Skies”, w którym świetny popis wokalny daje Noora. Przebój goni przebój i zespół nie zwalnia tempa. Stonowany „Familliar Hell” ma coś z dokonań Lordi i ten hard rockowy feeling słychać tutaj. Melodyjny „Bastard Son of Odin” to kolejny mocny punkt tej płyty i pokazuje jak w dobrej formie jest zespół. Klasyczne brzmienie Accept czy Warlock przemawia w riffie do „We will Fight” i śmiało ten kawałek może być zagrany na koncertach zespołu. Nawet ballada „Far from heaven” broni się i potrafi zapaść w pamięci.


No i obawiałem się kiczu i mało metalowego krążka, a tutaj Battle beast mnie zaskoczył. Wrócili do grania z dwóch pierwszych albumów i to cieszy, bo w tym wcielaniu zespół jest najbardziej autentyczny i skuteczny. Śmiało można sięgać po „Bringer of pain”.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 16 lutego 2017

PLACE VENDOME - Close to The Sun (2017)

Micheal Kiske przygotowuje się do trasy z Helloween w ramach „Pumpkin United” i o tym, że jest w bardzo dobrej formie potwierdził ostatni album Unisonic. Jednak Kiske to również inny projekt muzyczny w postaci Place Vendome, który działa od 2004r. Ten projekt powstał z inicjatywy szefa wytwórni Frontiers i był postrzegany jako Pink cream 69 z Kiske na czele. Nic dziwnego bo ten projekt tworzą Dennis ward, Kosta Zafiriou i Uwe Reitenauer, którzy grali w Pink Cream 69. Place Vendome to nieco inna bajka niż Helloween czy Unisonic. Jest to muzyka na pewno lżejsza i bardziej skierowana do maniaków Aor czy Hard Rocka. Co ciekawe projekt ten przetrwał próbę czasu i teraz udało się wydać 4 album zatytułowany „close to the Sun”.

Kiske wrócił do metalu i jego głos jest jak za dawnych lat, dlatego zainteresowanie albumem na pewno wzrosło. Zwłaszcza, że próbki z nowej płyty były ciekawe i dawały nadzieję na naprawdę interesujące wydawnictwo. Miła dla oka okładka i lista uzdolnionych gości w postaci Gus G, Mandy Mayera czy Kaia Hansena sprawiły, że oczekiwania były jeszcze większe. Znów kilku znanych muzyków zajęło się pisaniem utworów, przez co płyta jest urozmaicana, ale jakaś taka niespójna. Czego na pewno brakuje to tej lekkości Aor, tego ciepłego i romantycznego klimatu i przebojowości. Jest kilka ciekawych momentów, ale jako całość to jest nudne na dłuższą metę. Tytułowy „Close to the Sun” potrafi zaskoczyć nieco mocniejszym riffem i dobrze wplecionymi melodiami. Jest gdzieś w tym pazur i to może się podobać. Przede wszystkim Kiske jest głównym motorem tego projektu i to na nim często się słuchacz skupia. Niestety tło czasami jest nie do końca trafione. Płytę promował niezwykle przebojowy i energiczny „Welcome to The Edge”, który dawał nadzieję na ciekawy album. Utwór łączy w sobie to co najlepsze z Unisonic i wczesnych płyt Place Vendome. Bardzo dobra mieszanka hard rocka i heavy metalu. Taki powinien być cały album i to byłby dobry kierunek. Nutka progresywności, nieco więcej power metalu jest w „Hereafter” który jest całkiem udanym coverem DGM. Dobrze wypada też nieco marszowy „Across The Times” czy nieco mocniejszy „Riding The Ghost”, w których gościnnie występuje Kai Hansen. Moim faworytem od samego początku był „Light before the dark” z atrakcyjnym i zadziornym riffem. Jest tutaj Gus G i przewija się duch Firewind. Kompozycja taka nie w stylu Place Vendome i bardziej bym ją przypisał do Unisonic. Spokojniejsze „Falling Star” czy „Helen” starają się nam przypomnieć początki Place Vendome, ale te kompozycje są nijakie. Czyste rzemiosło, bez większych emocji. Całość zamyka też poprawny „Distant Skies”.

Wielki szum, duże oczekiwania, a album jest poprawny i bez fajerwerków. Kiske jest w świetnej formie, ale uleciała magia i klimat Aor. Można posłuchać, ale nie zapada na długo w pamięci. Nie pomogła nawet bogata lista ciekawych gości.Szkoda

Ocena: 5.5/10

LEGION -War Beast (2016)

11 lat przyszło czekać fanom amerykańskiego Legion, który specjalizuje się w graniu heavy/speed metalu mocno zakorzenionego w latach 80. W ich muzyce można doszukać się wpływów Judas Priest, Accept, czy Warlock. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i patenty, które były już dawno temu wymyślone i zaprezentowane. Nie ma w tym za grosza oryginalności, ale nie o to przecież chodzi w tym. Co raz więcej jest kapel typu Legion i trzeba się wykazać ciekawymi pomysłami na kompozycje. W tym aspekcie amerykański band wypada całkiem dobrze, ale nie jest to ta liga co Enforcer czy Skull Fist. Band już w 2005 r wydał debiutancki album „Shadow of the king” i był to kawał solidnego heavy metalu. Choć od tamtego wydawnictwa minęło sporo czasu, to jednak zespół dalej idzie tą samą drogą. „War Beast” jako nowe dzieło pokazuje przede wszystkim nie przeciętne umiejętności wokalisty Ralpha Gibbonsa, który tchnął w band więcej życia. „On the pale horse” to dynamiczny otwieracz, który idealnie odzwierciedla speed metalowe fascynacje Legion. Jest szybkość, jest klasyczne brzmienie i ciekawe zagrywki gitarowe, a to przyczynia się do łatwiejszego odbioru płyty. Jeszcze ciekawszym utworem jest żywiołowy „Gypsy Dance”, który jest bardziej przebojowy. Mroczniejszy „Bricks of Egypt” ma coś z Black Sabbath czy Dio. Jest cięższy riff, marszowe tempo, a także rozbudowaną formą. Energiczny „War beast” to jeden z najlepszych utworów na płycie i prawdziwa petarda. Końcówka płyty to toporniejszy „Future Passed” i ballada „Luna”, które ukazują inne oblicze zespołu. Płyta mimo wtórności potrafi zaskoczyć i dostarczyć sporo frajdy, zwłaszcza fanom heavy metalu z lat 80.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 13 lutego 2017

ALMAH - E.v.o (2016)

Kiedy Edu Falaschi pojawił się w Angra, to wielu z wątpiło czy uda mu się zastąpić godnie Andre Matosa, ale jakoś sobie poradził. Co ciekawe też udało mu się z Angrą nagrać naprawdę udane albumy. Tamte czasy raczej nie powrócą, ale na szczęście jest jeszcze jego inny band w postaci Almah, który początkowo był tylko bocznym projektem muzycznym. Ostatnie płyty Almah był zbyt przekombinowane i tworzone na siłę. Teraz zespół ma nowego gitarzystę w postaci Diogo Mafri i perkusistę Pedro Tinello. 3 lata przyszło czekać na nowy album „E.V.O”. W końcu jest to album, który przywołuje stare dobre czasy Angra, czy też pierwsze krążki Almah. Jest dużo ciekawych progresywnych motywów, a przede wszystkim znów słychać, że mamy do czynienia z power metalem. Pod tym względem na pewno „E.V.O” jest wielkim zaskoczeniem. Kolejną ważną zmianą jest powiew świeżości, a także swego rodzaju urozmaicenie. Każdy kto gustuje w brazylijskim power metalu ten szybko odnajdzie się na nowym krążku Almah. Sama okładka jak i brzmienie potwierdzają, że zespół włożył sporo sił w efekt ostateczny. Otwieracz „Age of Aquarius” ma wciągający, magiczny klimat i idealnie przemyca patenty znane z Angra. Od razu słychać, że zespół przemyślał pewne kwestie i poszedł po rozum do głowy. „Speranza” to lekki i przyjemny kawałek, który zachwyca przede wszystkim melodyjnością i konstrukcją. Więcej progresji i rockowego feelingu mamy w nieco bardziej stonowanym „The Brootherhood”. Kto woli nieco ostrzejsze i nowocześniejsze granie, ten bez wątpienie po lubi utwór nr 4 czyli „Innocence”. Mocnym punktem jest nieco żywszy i bardziej rozpędzony „Higher”, który pokazuje, że zespół wie jak grać power metal. W podobnej konwencji utrzymany jest „Infatuated” czy mroczniejszy „pleased to meet You”. Płyta naszpikowana jest przebojami i dzięki temu fajnie się tego słucha. Jednym z takich najlepszych jest bez wątpienia „Final Warning” czy melodyjny „Capital Punishment”. Jestem zaskoczony, że udało się Almah nagrać taki wyrównany i energiczny materiał, który nie nudzi. Jest progresywność, urozmaicenie i masa ciekawych motywów. Bez wątpienia „E.V.O” to jeden z najlepszych albumów Almah i jeden z ciekawszych wydawnictw w kręgu progresywnego metalu.

Ocena: 9/10

piątek, 10 lutego 2017

ARMORY - World peace ... cosmic wars (2016)

Jeśli ktoś ma obsesję na speed metalu w stylu Agent Steel, Savage Grace czy Liege Lord ten powinien zapoznać się z debiutanckim krążkiem szwedzkiego Armory. „World peace...cosmic war” to pozycja, która pozwoli nam poczuć klimat s-f, a także płyt heavy metalowych z lat 80. Przede wszystkim jest to album, który jest prosty w odbiorze, a sam zespół stawia w dużej mierze na dynamikę, zadziorność i chwytliwość. Choć jest to debiutancki album szwedzkiej formacji, to jednak trzeba przyznać, że odnajdują się w tym co grają. Wokal Anderssona na pewno jest naturalny i bardzo przekonujący. Z kolei Ingelman i Sundin stwarzają dobre tło w postaci solidnych riffów, zadziornych solówek i chwytliwych melodii. Cała konstrukcja utworów może jest i banalna, ale potrafi porwać i wciągnąć. „Cosmic War” to energiczny kawałek, który przemyca sporo cech z heavy metalu i speed metalu z lat 80. Niby brzmi znajomo, a mimo to potrafi dostarczyć sporo frajdy. Nieco ostrzejszy jest „High Speed death”, który ma w sobie ducha thrash metalowych produkcji lat 80/90. Na uwagę zasługuje „Spinning towards Doom”, który wyróżnia się pomysłowym riffem. Echa Megadeth, czy Agent Steel można usłyszeć w „Artificial Slayery”. Końcówka jest bardzo udana i tutaj pojawia się przebojowy „Final Breath” czy bardziej rozbudowany i urozmaicony „Space Marueders”. Ogólne wrażenia bardzo pozytywne, pomimo że utwory są na jedno kopyto. Z płyty bije pozytywna energia i duch lat 80. Solidna speed metalowa pozycja.

Ocena: 8/10

środa, 8 lutego 2017

IRON MASK - Diabolica (2016)

Jednym z najbardziej uzdolnionych gitarzystów w świecie muzyki metalowej jest bez wątpienia Duschan Petrossi. Jego gra potrafi pobudzić zmysły i przenieść do innego świata, który jest pełen magii. Daj nam słuchaczom dwa świetne zespoły w postaci Magic Kingdom i Iron mask, które odgrywają kluczową rolę w neoklasycznym power metalu. Ostatnie dzieło Magic Kingdom było wręcz idealne i pokazywało cały kunszt muzyka. Przede wszystkim jego lekkość, pomysłowość i zamiłowanie do muzyki poważnej. To dawało nadzieje, że za nie długo zostanie wydany nowy album Iron mask.

Iron Mask to dla mnie przede wszystkim dwa pierwsze wydawnictwa w postaci „Revenge is my name” oraz „Hordes of The Brave”. Te płyty charakteryzowała niezwykła energia i przebojowość, a popisy gitarowe przyprawiają o ciarki. Kiedy Iron Mask powrócił w 2010 z kolejnym albumem to może już nie był tak wysoki poziom, ale od tamtej pory nie zeszli poniżej pewnego wysokiego poziomu. „Fifth son of the Winterdoom” to ostatnie dzieło i choć było nieco hard rockowe to i tak potrafił porwać słuchacza i wciągnąć w ten cały neoklasyczny świat. Teraz po 3 latach band wraca z nowym albumem w postaci „Diabolica” i jest to pierwszy krążek z Diego Valdezem. Co ciekawa forma i wykonanie kompozycji pod wieloma względami przypomina pierwsze dwa krążki. Dużo jest energii, ciekawych zagrywek gitarowych Duschana. Jest lekkość, jest pomysłowość i urozmaicenie, w dodatku Diego znakomicie odnajduje się w muzyce Iron mask. „I dont forget i Dont forgive” to utwór, który idealnie odzwierciedla ten stan rzeczy. Kawałek zagrany z pasją i polotem, a sama konstrukcja przypomina dwa pierwsze albumy. Nieco bardziej rozbudowany jest melodyjny „Doctor Faust”, który ma w sobie sporo ciekawych motywów muzyki klasycznej. Podniosły i niezwykle przebojowy „Galileo” to kolejna petarda na płycie. Słychać, że Iron mask jest w znakomitej formie. Duschan nie opuszcza poziomu w równie dynamicznym „Oliwer twist”, który również oddaje to co najlepsze w neoklasycznym power metalu. Nieco marszowy, nieco rockowy „March 666” potrafi oczarować klimatem i podniosłością. Do promocji albumu posłużył przebojowy „All for metal” i to był na pewno dobry wybór. Kawałek prosty w swojej formie i od razu wpada w ucho. Druga połowa płyty jest nieco bardziej zaskakująca. Pojawia się stonowany i mroczniejszy „The Rebellion of Lucifer”, który zabiera nas w klimaty Dio czy Black Sabbath. Nieco zadziorny i bardziej metalowy „Ararat” z przepięknym refrenem w roli głównej. Znakomitym zwieńczeniem płyty jest kolos w postaci „Cursed in the Devils Mill”.

Jeśli komuś brakowało na ostatnich płytach Iron Mask energii, przebojowości i ducha pierwszych płyt, ten może odetchnąć. „Diabolica” to album, który przypomina nam twórczość Iron Mask z pierwszych dwóch albumów. Tak więc jest dużo neoklasycznego power metalu, dużo intrygujących zagrywek Duschana i świetny popis Diego, który znakomicie spisał się w roli wokalisty Iron Mask. To trzeba posłuchać!

Ocena: 9.5/10

niedziela, 5 lutego 2017

EMERALD - Reckoning Day (2017)

Muzyka szwajcarskiego bandu Emerald nie jest niczym odkrywczym i w zasadzie jakoś nie wyróżnia się na tle innych zespołów grających heavy metal z domieszką power metalu. Choć Emerald nie kryje zamiłowania do twórczości Omen, Iron maiden, Savatage, Judas Priest, Warlord czy Jag Panzer to jednak starają się mieć swój własny styl i brzmieć świeżo. Zespół działa od 1995 r i cały czas wydaje solidne płyty, które potrafią zaskoczyć wyrównanym poziomem i przebojowością. Emerald to machina, która działa bez usterek i póki co nie zardzewiała. Ostatni album ukazał się w 2012 r, jednak kiedy udało się zebrać nowy skład to i zespół wrócił z nowym albumem zatytułowanym „Reckoning Day”.

Okładka jest prosta i taka w klimatach Iron Maiden, a brzmienie mocno osadzone w latach 80. Muzycznie Emerald nie zmienił się w przeciągu tych 5 lat i dalej gra swoje. Choć słychać, że dokonali kilka kosmetycznych zmian. Pojawiają się bardziej złożone i wyrafinowane solówki Michaela i Juliusa. W roli nowego wokalisty sprawdza się na pewno Mace Mitchel, który zastąpił George'a Calla. Odnajduje się w wysokich rejestrach, a dodatkowo potrafi śpiewać zadziornie i agresywnie. Nowy nabytek wlał sporo świeżości do muzyki Emerald. Sam album śmiało nawiązuje do najlepszych dzieł zespołu i trzyma poziom poprzednich wydawnictw.

Zawartość to ponad 60 minut soczystego heavy/power metalu, gdzie druga część płyty to koncept „The burguardian wars”, który bazuje na noweli „Der lowe von burgund” napisanej przez klawiszowca Thomasa Vauchera.

Płytę otwiera zadziorny i ostry „Only the ripper wins”, który nawiązuje do heavy metalu amerykańskiego spod znaku Helstar czy Omen, ale też Judas Priest. Tutaj klasę pokazuje Mace, którego wokal jest idealnie do tego co gra Emerald. Duża dawka melodyjności, energii pojawia się w żywszym „Black Pyramid”, gdzie zespół nie kryje zamiłowania do twórczości Iron Maiden. Wokalista George Call daje gościnny występ w przebojowym i bardziej power metalowym „Evolution In reverse”, który jest jednym z najmocniejszych momentów na płycie. Odrobina toporności i mroku dodaje smaku zadziornemu „Horns Up”. Ten utwór potrafi oczarować słuchacza prostym i chwytliwym refrenem. Dawny wokalista daje o sobie znać jeszcze raz w bardziej energicznym „Through The Storm”. Nawet kiedy zespół zwalnia i stawia na epicki charakter to i tak potrafią zaskoczyć fana i pokazać klasę. Świetnie to obrazuje „Ridden by fear” czy w tytułowym „Reckoning Day”. Do udanych utworów na pewno warto zaliczyć rozbudowany i bardziej progresywny „Reign of steel”. Całość zamyka epicki i klimatyczny „Signum dei”.

Niby są zminy, niby tyle czasu minęło od ostatniego dzieła w postaci „Unleashed”, ale Emerald dalej jest sobą. Nowy wokalista Mace wlał trochę świeżości i agresji do muzyki szwajcarów. „Reckoning day” to przede wszystkim równy i zróżnicowany album, który dobrze się słucha. Nie można pominąć tego dzieła w roku 2017.

Ocena: 8/10

IRON FIRE - AMONG THE DEAD (2016)

Jednym z tych zespołów, które marnuje swój potencja jest bez wątpienia Iron Fire. Jest to duńska formacja, która gra power metal z wpływami klasycznego heavy metalu. Mieli udany debiut w postaci „Thunderstorm” potem było różnie i w sumie ostatni warty uwagi album to „To the Grave” z 2008 r. teraz po 4 latach band powraca z 8 studyjnym albumem, który jest zatytułowany „Among The Dead”. Mówi się, że nowy krążek to coś dla fanów „Better than Raw” Helloween, „The Dark Saga” Iced Earth, czy „Black in Mind” Rage. Ma być to swoista podróż do lat 90. „Among The Dead” rzeczywiście ma coś z tych albumów. Podobny mroczny klimat, mieszankę heavy metalu i power metalu i podobnie jak w tamtych płytach tak i tutaj sporą rolę odgrywają mocne, zadziorne riffy. Martin Steene to gwiazda tego zespołu i to dzięki niemu ten band wciąż jako tako funkcjonuje. Nawet Martin na tym albumie stara się być agresywniejszy i bardziej heavy metalowym wokalistą. Na pewno plusem jest toporniejsze, mroczniejsze brzmienie, czy wreszcie miła dla oka okładka. Sam miks był robiony w polskim studio, co jest miłym zaskoczenie. Tematycznie Iron Fire poszedł w kierunku jaki zaprezentował Hammerfall na „Infected”. Troszkę to nie pasuje do Iron Fire, ale to już materiał na inny temat. Jak wypada album? Nie jest to najlepsze dzieło duńskiej formacji, nie jest to też najlepsze co słyszałem w tym roku, a jedynym plusem jest to że zespół stara się zaskoczyć słuchacza, szuka nowych patentów. Pojawia się growl, pojawiają się thrash metalowe riffy, co potwierdza choćby „Higher Ground”. Do składu wrócił dawny kolega czyli Gunnar, który jest naprawdę solidnym perkusistą. Tytułowy kawałek „Among the Dead” cechuje się ciężkim riffem i zadziornymi partiami wokalnymi. Ciężko rozpoznać w tym dawny, znanym nam wszystkim Iron Fire. Toporny i nieco hard rockowy „Hammer of The gods” to solidny kawałek, którzy rzeczywiście przypomina Rage czy Helloween z lat 90. Jednym z agresywniejszych kawałków na płycie jest „Tornado of Sickness”, który potrafi oczarować mocnym, thrash metalowym riffem. Ten utwór pokazuje, że nowa formuła nie jest taka zła i co ważne Iron Fire wypada w niej całkiem dobrze. „Iron Eagle” to stonowany i utwór przesiąknięty patentami wyjętymi z twórczości Accept. Jak ktoś lubi lżejsze i bardziej chwytliwe granie ten z pewnością po lubi niezwykle melodyjny „The last survivor”, czy energiczny „No sign of life”. Całość zamyka spokojny, rockowy kawałek w postaci „When the lights go out”. Album da się słuchać i ma kilka mocnych momentów. Na pewno zaskakuje formuła krążka i nowe rozwiązania. Szkoda tylko, że brakuje wyrazistych kawałków, które by na długo zostały w pamięci. Warto posłuchać to na pewno. Każdy sam oceni i zweryfikuje „Among The Dead”. Nie oczekujcie jednak cudów.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 2 lutego 2017

IRON CURTAIN - Guilty as charged (2016)

Od 2007 roku hiszpański Iron Curtain już na dobre wpisał się do licznego grona młodych kapel, które starają się odtworzyć nam lata 80. Akurat z Iron Curtain jest tak, że grają heavy/speed z wyraźnymi wpływami Motorhead, Tank, Exciter, czy Riot, Accept. Odnajdują się w klasycznych patentach i rozwiązaniach. Dwa pierwsze albumy w postaci „Road to Hell” i „Jaguar Spirit” potwierdzają ten stan rzeczy. Iron Curtain nie kombinuje ze stylem i stawia na prosty, chwytliwy heavy, speed metal. Choć nie ma mowy tutaj o oryginalności, to jednak trzeba przyznać, że dzięki wokalowi Mike;a oraz jego popisom gitarowym kapela wypada naprawdę dobrze. Najnowsze dzieło w postaci „Guilty as charged” jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na poprzednich albumach. Zespół dalej gra swoje, a słuchanie ich muzyki wciąż daje sporo radości. Sama okładka jest idealna i świetnie oddaje klimat lat 80. Podobnie wygląda kwestia brzmienia, które jest idealnie do pasowane. Płyta jest zwarta i dynamiczna. Sam otwieracz w postaci „Into the fire” to przyzwoity zwiastun tego co nas czeka w dalszej części płyty. „Lions Breath” to kawałek, który ma coś z czasów „Killers” Iron Maiden i czasów kiedy NWOBHM było modne. Energiczny „Take it back” pokazuje, że w kapeli drzemie potencjał. „Iron Price” czy rozpędzony „Outlaw” to mocne, heavy metalowe kawałki, które nawiązują do Judas Priest czy Accept. Końcówka płyty jest również ciekawa, bo pojawia się dynamiczny „Wild & Rebel”, bardziej przebojowy „Guilty as charged” czy niezwykle melodyjny „Turn the Hell On”, który oddaje to co najlepsze w heavy metalu z lat 80. Brak słabych punktów, brak widocznych wpadek i to przesądza o ostatecznym werdykcie płyty. Nowy Iron Curtain to kawał porządnego heavy metalu, które przenosi nas do lat 80 i najlepszych płyt wielkich kapel. Dobra zabawa gwarantowana.

Ocena: 7.5/10