niedziela, 29 października 2017

ELVENKING - Secrets of the magick grimoire (2017)

9 album włoskiej formacji Elvenking, który nosi tytuł "Secrets of the magick Grimoire" to jeden z ich najlepszych dzieł. Nie dość, że oddaje to co najlepsze w ich stylu, to jeszcze pokazuje co to znaczy folkowy power metal w najlepszym wydaniu.Płyta wypełniona jest po brzegi hitami i w zadzie każdy znajdzie coś dla siebie. Elvenking już w 2014 roku oczarował albumem "The pagan manifesto" i było do przewidzenia, że będą się starać utrzymać wysoki poziom muzyczny, ale nikt nie sądził, że nowy album będzie taką perełką. Z jednej strony jest klasycznie, ale z drugiej strony jest świeżo i energicznie. Okładka jest magiczna i bardzo tajemnicza, z resztą z zawartością jest podobnie. Już otwieracz "Invoking the woodland spirit" pokazuje niezwykłą energię i power metalowy feeling. Damna i Aydan świetnie urozmaicają partie wokalne w Elevenking. Jest agresywnie, ale i technicznie. W tym kawałku już dają osobie te atuty. Rafahel i Aydan stworzyli sporo ciekawych popisów gitarowych i na płycie roi się od chwytliwych melodii czy zadziornych riffów. Rozpędzony "Draugens Maelstrom" to potwierdza. Nowy album to przede wszystkim folkowe motywy i jest ich pełno i one nadają niesamowitego uroku całości. Podniosły i epicki "The one we shall follow" to jeden z najlepszych przykładów tego atutu. Podoba mi się, że cały czas atakują mocnymi motywami, że nie ma nudy i cały czas się coś dzieje. "A grain of truth" to kolejny zadziorny kawałek z ostrzejszym riffem w roli głównej. Fani Blind Guardian czy Alestorm pokochają na pewno przebojowy "3 ways to magick" Całość zamyka klimatyczny i urozmaicony kawałek w postaci "The voynich manuscript". Płyta wymiata pod każdym względem i śmiało można ją nazwać najlepszym  wydawnictwem. Brzmienie soczyste i podkreśla dynamikę jaka panuje na albumie. Wszystkie sfery przemawiają za tym, że jest to najlepszy album Elvenking.

Ocena: 10/10

THE FERRYMEN - The Ferrymen (2017)

Wytwórnia Frontiers Records ostatnim czasy słynie z różnych projektów muzycznych, w których udział biorę znane osobistości heavy metalowego światka. Serafino Perugino ma smykałkę do tworzenia takich projektów i sporo z nich cieszy się uznaniem fanów. Najnowszym projektem jest The ferrymen, który tworzą Ronnie Romero ( Rainbow, Lords of Black), Mike terrana (Ex Masterplan, Ex Axel Rudi Pell) i Magnus Karlsson (Primal Fear). W takim składzie zarejestrowany debiutancki album o nazwie "The Ferrymen".

Główną rolę w tym projekcie odgrywa bez wątpienia Magnus, który odpowiada za partie gitarowe, basowe, klawiszowe i za komponowanie. To właśnie on stworzył utwory, które tu słyszymy. Tak więc nie powinny dziwić skojarzenia z Primal Fear, Kiske/Sommerville, czy solowych albumów Magnusa. Drugim bohaterem jest Ronnie, który jest jednym z najbardziej uzdolnionych wokalistów. Śpiewa agresywnie, bardzo technicznie i z wyczuciem. Jest co raz bardziej rozpoznawalny dzięki Rainbow, ale tutaj pokazuje bez wątpienia klasę światową. Wpływy Lords of Black też są słyszalne w muzyce The Ferrymen. Z kolei Mike odpowiada za mocne uderzenie i za dynamikę płyty. Momentami aż przypominają się jego gra w Axel Rudi Pell. Muzyka The Ferrymen to melodyjny metal z elementami progresywnymi czy power metalu.  Całość jest zadziorna, dobrze wyważona i przepełniona ciekawymi melodiami. Już "The end of the road" ma w sobie coś magicznego i od razu wciąga słuchacza w tajemniczy klimat. Riff rodem z płyt Lords of Black czy Primal Fear."The ferrymen" brzmi jakby by stworzony na potrzeby projektu Kiske/Sommerville. Bardzo melodyjny i przebojowy kawałek. Dalej mamy zadziorny "Fool You all", który też czerpie garściami z twórczości Primal Fear, choć można wyczuć ducha płyt Dio. Płytę promował energiczny i bardziej power metalowy "Still Standing Up". Bardzo klasyczne granie i nic dziwnego że wybór padł na ten kawałek. "Cry Wolf" jest bardziej stonowany i bardzo melodyjny w swojej konstrukcji. Dla tych co lubią ballady i bardziej podniosłe kawałki zespół przygotował klimatyczny "One heart". Na płycie pojawia się również dynamiczny i przesiąknięty power metalem "How the story ends". W podobnym stylu jest utrzymany "eyes on the sky". Końcówka płyty jest również ciekawa, bowiem pojawia się klimatyczny "Eternal Light" oraz przebojowy "Welcome to my show".

Nie ma właściwie co zarzucić tej płycie. Zawartość jest dojrzała, przemyślana i bardzo dynamiczna. Każdy utwór w dodatku jest bardzo chwytliwy, przez co płyta szybko w pada w ucho. Mając takich muzyków w składzie można wiele zdziałać. Pytanie tylko czy będą kolejne albumy? Oby tak.

Ocena: 9/10

czwartek, 26 października 2017

TANKARD - One foot in the grave (2017)

Kiedy nagrywa się 17 album studyjny i  ma się za sobą 34 lata działalności to zazwyczaj mamy do czynienia z odcinaniem kuponów od swojej kariery, zmęczenie, albo po prostu słabą formę zespołu. Tankard należy do wielkiej teutońskiej czwórki niemieckiego thrash metalu i należy od nich oczekiwać czegoś więcej. Sodom i Kreator na ostatnich płytach błyszczą i pokazują klasę. Z tankard bywało różnie i przede wszystkim panowie stawiali na dobry humor. To przyczyniało się do tego, że płyty były różne i czasami za mało było pazura i thrash metalu. Na okładki Tankard powrócił kosmita, który zdobił okładki z okresu lat 90, tak więc pojawiła się nadzieja na bardziej klasyczny albumów Niemców. Rzeczywiście "One foot in the Grave" to najlepszy album Tankard od dłuższego czasu.

W szeregach Tankard nie ma zmian personalnych i stylistycznie dalej grają zadziorny i dynamiczny thrash metal. Jednak jest więcej klasycznego łojenia, jest więcej energii i zadziorności. Riffy są przemyślane i bardzo dojrzałe. Dodatkowo w każdym utworze gitarzyści wygrywają chwytliwe melodie i złożone solówki. Dawno Tankard nie grał na takim poziomie jak na nowym albumie. Gerre mimo swoich lat wciąż potrafi śpiewać agresywnie i zadziornie. Daje tutaj niezły popis swoich umiejętnościach. Piękna okładka i soczyste brzmienie to tylko początek i materiał jest tutaj prawdziwym skarbem. "Pay to prey" zaczyna się spokojnie, ale bardzo melodyjnie. Jest budowanie napięcia i stopniowe wprowadzanie słuchacza w nowy album. Szybko wkracza riff, którego nie powstydziłby się Overkill czy Exodus. Jest moc, szybkość i technika, tak więc jest to thrash metal pełną gębą. Dalej mamy niezwykle melodyjny i przebojowy 'Arena of the True Lies". Granie na pograniczu speed/ thrash metalu wychodzi zespołowi bardzo dobrze.  Kto lubi techniczny thrash metal ten bez wątpienia polubi energiczny "Don't bullshit us!" Tytułowy "One foot in the grave" to wizytówka tego albumu i znakomicie oddaje charakter całości. Zespół stawia na chwytliwe melodie, na urozmaicenie i przebojowość. Idealnie odzwierciedla to bardziej heavy metalowy "Syrian Nightmare". Znalazło się miejsce na mroczny i stonowany "Nothern Crown", który też wiele wnosi do całości.  Co ciekawe płyta jest bardzo równa i nie ma słabych utworów. Pojawia się energiczny "Lock Em Up", chwytliwy "the evil that man display". Całość zamyka petarda w postaci 'Sole Grinder", który nieco przypomina twórczość Sodom.

To jest szok, że Tankard nagrał taki album, który śmiało nawiązuje do najbardziej kultowych płyt tego zespołu. Nie ma słabych utworów, nie ma też nadmiaru humoru i całość jest bardzo thrash metalowa. Jedna z największych niespodzianek tego roku. Brawo chłopaki!

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 23 października 2017

FOGALORD - Masters of War (2017)

Włosi znów atakują ciekawą porcją symfonicznego power metalu. Fogalord to kolejna tegoroczna propozycja w kategorii power metalu, symfonicznego metalu, folk metalu. "Masters of war" to drugi album tego zespołu i jest bez wątpienia jeszcze ciekawszy niż debiut z 2012r. Jest to dojrzały, dynamiczny i napchany przebojami album, który spodoba się fanom Thy Majestie, Rhapsody of Fire czy Ancient Bards. Co może się podobać w Fogalord to podniosłe melodie, urozmaicone motywy gitarowe Stefanom czy właśnie uzdolniony wokalista Daniele Bisi.  Sam album jest dobrze wyważony i w sumie każdy utwór jest atrakcyjny dla słuchacza. Już na wstępie zachwyca rozpędzony "Rising throught the mist of time", który kusi dynamiką i power metalową finezją. Utwór jest przebojowy i bardzo melodyjny, co bardzo cieszy. Dalej mamy klimatyczny i epicki "Daughter of the morning light", w którym zespół przemyca elementy folk metalu.Fani szybkiego grania zwrócą uwagę na pewno nieco bardziej klasyczny "Masters of War", który brzmi jak mieszanka Crystal Viper, Alestorm i Ancient Bards. W podobnym klimacie jest utrzymany bardziej stonowany i heavy metalowy "The storm of steel". Echa starego Blind Guardian można doszukać się w przebojowym, ale też i rozbudowanym "Absence of light". Zespół utrzymuje wysoki poziom kawałków i w sumie każdy utwór kryje w sobie pewien smaczek. "When the blizzard Awakes" to szybka power metalowa petarda, zaś "The gift of the white lady" to romantyczna ballada, który potrafi wyciszyć słuchacza. Całość zamyka kolos "The Sword Will", który jest punktem kulminacyjnym tej płyty. Nie ma słabych utworów i nie ma zbytnio do czego się przyczepić. zespół zadbał o każdy element, dzięki czemu dostaliśmy taki ciekawy i dojrzały album. Nie jest może to szczyt geniuszu muzycznego, ale warto znać najnowsze dzieło włoskiego Fogalord.

Ocena: 8/10

sobota, 21 października 2017

SECRET SPHERE - The nature of time (2017)

Ostatnim czasy włoski Secret Sphere przypomniał się światu albumem koncertowym i na nowo nagranym "A time never come" i w sumie cały czas wielu czekało na nowe dzieło włoskiej formacji. Zwłaszcza, że w tym roku Labyrinth powrócił z świetnym albumem tym samym powracając w wielkim stylu. Nieco odświeżony i ze zmienionym składem Secret Sphere w końcu wydał nowy album i "the nature of time" to kawał porządnego progresywnego metalu. Zespół pokazuje, że dalej są w formie i stać ich na ciekawy krążek. Michele Luppi jako wokalista sprawdza się i słychać na nowym albumie, że wpasował się w styl tej grupy. Wysokie rejestry, śpiewanie z dbałością o technikę i melodie. Już w przebojowym "The Calling" słychać to idealnie. Mocny, zadziorny kawałek, który szybko wpada w ucho. Wszystko pięknie, lecz można szybko dojść do wniosku, że "The nature of time" to bardzo progresywny album i mało w nim mocnego heavy/power metalu. Mamy soczyste i dopieszczone brzmienie, klimatyczną okładkę, urozmaicony materiał i wiele ciekawych smaczków. Nie można się przy tym materiale nudzić, ale ciężko mówić tutaj o najlepszym dziele Secret Sphere. Ich najnowsze dzieło to płyta doświadczonego zespołu, który wie jak grać progresywny metal. Działają od 1997 r i nagrali 8 albumów tak więc wiedzą co robią. Brakuje nieco kopa i power metalowego ognia. Mamy klimatyczny i nieco romantyczny "Love" i większych emocji dostarcza rozpędzony i zadziorny "Courage". Właśnie taki powinien być cały album. Na płycie pojawia się też mroczniejszy i cięższy "Honesty" czy przebojowy "Faith". Warto też zwrócić uwagę na dynamiczny "Reliance" o power metalowej konstrukcji i rozbudowany "The awakening". Mamy bardzo zróżnicowany materiał i choć nowy album jest solidny, to jednak brakuje mu kopa i power metalowego szaleństwa. Labyrinth mimo wszystko nagrał ciekawszy album i powrócił w lepszym stylu.

Ocena: 6/10

środa, 18 października 2017

POWER QUEST - Sixth Dimension (2017)


Wielka Brytania nie jest w czołówce, jeśli chodzi o power metal. Jednak mają kilka kapel, które są zaliczane do grona tych najlepszych,  a już na pewno rozpoznawalnych. Do tej grupy na pewno zaliczyć Power Quest, który jest sporą konkurencją dla Dragonforce. Wiele osób powie, że ta Power Quest już swoje lata świetności ma za sobą. "Blood Alliance" był ciekawy, solidny, ale miał też sporo wad. Potem zespół przepadł, zawiesił działalność i dopiero w 2016 r udało im się powrócić z nowy składem. Były obawy czy warto, czy są w stanie jeszcze nas zaskoczyć i czy zupełnie nowy skład, gdzie praktycznie został z klasycznego składu tylko Steve Williams podoła wyzwaniu.  Najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Sixth Dimension" nie było zbytnio promowane, ale sam fakt że będzie nowy krążek wzbudzał spore zainteresowanie. 6 lat czekania, ale trzeba przyznać, że było warto. Na pewno imponuje Ashley w roli wokalisty. To jest właściwy człowiek na właściwym miejscu. Śpiewa czysto i bardzo technicznie. Power Quest jest dalej tym samym zespołem grającym melodyjny, słodki power metal, ale w odświeżonej formule. Materiał jest równy, dynamiczny i bardzo przebojowy. To go szybko stawia w gronie tych najlepszych w dyskografii zespołu."Lords of Tommorow" to strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o otwarcie albumu. Jest moc, jest energia i chwytliwe melodie. W podobnej konwencji utrzymany jest "Starlight City", który utrzymuje dynamikę płyty.  Typowym kawałkiem jest "Kings and glory", który najlepiej oddaje charakter zespołu. Słodkie melodie nie irytują, a wręcz nadają jej melodyjności. Ostry, zadziorny "Face the raven" ma coś z twórczości Primal Fear co mnie bardzo cieszy. Tutaj swoje atuty ukazuje wokalista Ashley. Hit goni hit i na pewno warto pochwalić za urozmaicony "Revolution Fighters", melodyjny "Coming Home", czy marszowy "The sithx dimension".  Nie ma się do czego przyczepić, bo płyta robi ogromne wrażenie. Jest szybkość, ciekawe melodie i spora dawka pozytywnej energii. Jedna z ciekawszych płyt Power Quest. Bardzo miłe zaskoczenie roku 2017.

Ocena: 8.5/10

DREAM EVIL - Six (2017)

Fani Dream Evil musieli się wykazać nie lada cierpliwością i wyrozumieniem dla zespołu, bowiem 7 lat przyszło czekać na najnowsze dzieło szwedów zatytułowane "Six".W rzeczy samej jest to szósty album studyjny tej formacji, który raczej nie stanie się klasykiem. Nie ma w sobie gracji i polotu z płyt z Gus G, który czynił płyty Dream Evil wyjątkowymi. Gitarzysta Firewind miał w sobie to coś i potrafi zrobić wielką różnicę na płytach, na których jest. Tak też było z innym zespołem który stworzył, czyli Mystic Prophecy. "Six" nie jest też taki przebojowy i energiczny co poprzedni krążek w postaci "In the Night", który wg mnie jest jednym z najlepszych dzieł Dream evil. Niby nowy album idzie w ślady właśnie "In the Night" to jednak jest bardziej toporny i bardziej stonowany. Gdzieś też uleciała przebojowość i jedyne co dostajemy to rzemieślniczy  heavy/power metal, który jest tylko solidny.

Wokalista Nick Night ma bardzo dobry głos i nie raz to udowadnia. Najlepiej wypada w wysokich rejestrach, gdzie zaczyna przypominać Ralfa Sheepersa. Dlatego też dobrze go się słucha w kawałkach mocno przypominających Judas Priest i dobrym przykładem jest "44 Riders". Natomiast gitarzyści Mark i Ritchie jakoś nie porywają swoją grą. Jest dobrze, prawidłowo, ale jakoś tak bez większego pomysłu i nie ma tutaj elementu zaskoczenia. Początek płyty w zasadzie jest obiecujący, bowiem mamy zadziorny i marszowy "Dream Evil", który promował album, a także rozpędzony "Antidote", który jest moim faworytem. Więcej takich petarda i płyta byłaby znacznie ciekawsza. Nieco hard rocka i powiewu lat 80 mamy w przebojowym "Sin City", jednak nie jest to najlepsze co zespół nagrał w swojej historii. Echa Primal Fear mamy w stonowanym, ale bardzo melodyjnym "Creature of the Night", ale nie ma mowy o podobnym poziomie muzycznym. "Hellride" w niektórych momentach złudnie przypomina "War pigs" Black Sabbath. Z kolei "Six hundred and 66" czy "How to start a war" mają w sobie więcej power metalowego kopa co już bardziej zadowala. Mamy jeszcze zadziorny i ostrzejszy "Too loud" oraz spokojniejszy "We are Forever".


"Six" to płyta solidna, heavy metalowa i skierowana choćby do fanów Primal Fear, jednak wszystko jest poprawne i w zasadzie nie ma czym się zachwycać. Płyta jakich wiele na rynku, a szkoda bo dream Evil to doświadczony i sprawdzony zespół, który zawsze wydawał ciekawe wydawnictwa. Tym razem jednak wyszło tylko poprawnie. Brakuje powera i przebojowości z "in the night". Szkoda.

Ocena: 6/10

niedziela, 15 października 2017

ADRENALINE MOB - We the People (2017)

Russel Allen to jeden z najlepszych wokalistów w heavy metalowym światku. Star One, Symhony X i czy projekt Russel/Lande przyniosły mu największy rozgłos i przysporzyło spore grono fanów. Jest to uzdolniony muzyk, który wie jak śpiewać zadziornie, a zarazem technicznie. Ostatnio Russel rozkręca się z zespołem Adrenalina Mob, który powstał w 2011r. Nagrali 3 albumy, a najnowszy "We the people" jest w moim odczuciu najlepszy w ich dyskografii.
Zmiany personalne w sekcji rytmicznej, 3 lata przerwy i już słychać pewne zmiany. Niby zespół dalej gra swoje, czyli nowoczesny heavy metal z domieszką hard rocku i groove metalu, to jednak jest bardziej melodyjnie. Każdy utwór jest bardziej chwytliwy i lepiej wyważony. Riffy są prostsze i o wiele ciekawsze w swojej konstrukcji.Gitarzysta Mike Orlando wygrywa bardziej złożone partie i przede wszystkim więcej w nich gracji i polotu. Nie ma takiego topornego grania i silenia się na konkretny motyw, lecz wszystko jest jak najbardziej naturalne. Tak więc w końcu muzyka Adrenalina Mob trafiła do mnie i na swój sposób zapadła w pamięci. Można się przyczepić, że brzmienie jest takie nieco zbyt przybrudzone, a materiał jest nieco za długi, ale można to zespołowi wybaczyć. Otwierający "King of the Ring" jest nowoczesny, brutalny, ale też melodyjny i atrakcyjny nawet dla tych co nie lubują w takim graniu. Drugi na albumie jest "We the people", który kipi energią i hard rockowym feelingiem. Dużo melodyjności i przebojowości mamy w power metalowym "The killers inside", który pokazuje, że Adrenaline Mob jest w świetnej formie. Zaskakuje pozytywnie spokojniejszy i rockowy "Bleeding hands". Główny motyw jest pomysłowy i zapadający w pamięci. Z kolei "Chasing Dragons" to melodyjny i zadziorny heavy metal, który ma w sobie kopa. Jeszcze nie widziałem, żeby Adrenaline Mob był tak zgrany i dojrzały. Dobrze wypada też ostrzejszy "What you're made of", który pokazuje, że zespół potrafi stworzyć prawdziwą petardę. Na płycie jest też nieco punkowy "Raise em up", nieco thrash metalowy "Ignorance &Greed" czy progresywny "Violent state of mind".No i jeszcze ten świetny cover "Rebell Yell" i czy można lepiej podsumować ten udany krążek? Chyba nie.

W końcu Adrenaline Mob nagrał album dojrzały, energiczny i bardziej przystępny dla słuchacza. Nie brakuje ciekawych melodii czy też przebojów. Bardzo przemyślany i urozmaicony album, który łatwo wpada w ucho. Zmiany personalne i odstęp czasu wyszły na dobre dla zespołu. Polecam najnowsze dzieło Adrenaline Mob.

Ocena: 8/10

czwartek, 12 października 2017

SEVEN KINGDOMS - Decennium (2017)

Gdy się patrzy na okładkę najnowszego krążka Seven Kingdoms to pierwsze skojarzenie to gry komputerowe pokroju Halo czy Unreal, ale jednak mamy do czynienia z albumem power metalowym. Seven Kingdoms to amerykańska formacja, która działa od 2007r i stara się łączyć stylistykę Iced earth, wczesnego Dark Moor czy white Skull. Grają szybki, melodyjny i energiczny power metal, w którym kluczową rolę odgrywa wokalistka sabrina Valentine. Ma coś z operowych wokalistek, ale też z tych bardziej heavy metalowych. Potrafi zaskoczyć zadziornością i wysokimi rejestrami. Zespół ma na koncie 4 albumy i zdołał podbić amerykańską scenę metalową, ale i też i zagraniczną. Kapela znalazła swój styl i w zasadzie można ich pochwalić za pracowitość i nagrywanie solidnych albumów. "Decennium" to świetna kontynuacja "The Fire is mine", który jest jednym z najlepszych wydawnictw tej grupy. Nowe dzieło niczym nie zaskakuje, chyba że tym, że udało się utrzymać wysoki poziom muzyki. Kevin i Camden tworzą zgrany duet gitarowy i ich pojedynki na solówki i ostre riffy są główną atrakcją całości. Już otwieracz "Stargazer" jest tego najlepszym dowodem. Dynamiczny i przebojowy "Undying" to power metal w czystej postaci. Kolejną świetną petardą na płycie jest nieco ostrzejszy "In the Walls", który podkreśla jak bardzo melodyjny jest album. "Castles in the Snow" to kawałek o bardziej heavy metalowym charakterze i  w takiej tonacji Seven Kingdoms wypada znakomicie. Nowy album jest bardzo dynamiczny i power metalowy, tak więc dominują petardy pokroju "The Faceless Hero" czy "Kingslayer". Końcówka płyty to rozpędzony "Hollow" i przebojowy "Awakened from nothing". Nie ma tutaj słabych utworów i każdy to hit, który szybko wpada w ucho. Seven kingdoms tym albumem potwierdza swój talent i zasłużone miejsce w power metalu wśród tych najlepszych.

Ocena: 8/10

wtorek, 10 października 2017

INGLORIOUS - II (2017)

Jeżeli ktoś nie polubił najnowsze dzieło Deep Purple, bądź nie jest zadowolony z powrotu Ritchiego Blackmore;a może najzwyczajniej w świecie odpalić najnowsze dzieło Inglorious. To młody brytyjski band, którzy idzie w ślady starszych kolegów po  fachu. Czerpią garściami z Deep Purple, Rainbow czy whitesnake. Do tego wszystkiego dochodzi znakomite wyczucie rytmu, finezyjne solówki, charyzmatyczny wokal  Nathana Jamesa i talent do tworzenia przebojów. Inglorious mimo młodego wieku i mimo krótkiego doświadczenia znają się na swojej robocie i wiedzą jak stworzyć hity na miarę klasyków . Debiut z 2016 był wielkim sukces i podbił serca fanów hard rocka i muzyki z lat 70/80. Oczekiwania wobec nadchodzącego "II" były ogromne, ale śmiało można stwierdzić, że wymagania fanów zostały spełnione.

Nie dość, że udało się utrzymać stylistykę z poprzedniego dzieła, to jeszcze udało się zachować wysoki poziom wykonania utworów. Z jednej strony mamy klasyczne rozwiązania, stylistykę rodem z lat 70, a z drugiej finezję, nowoczesne brzmienie i masę przebojów. Drugi album jest jeszcze bardziej dopieszczony, jeszcze bardziej urozmaicony i jeszcze bardziej energiczny. Zespół poszedł na całość i słychać to w każdym utworze. Sam otwieracz to wymarzony miks Rainbow, deep Purple w najlepszym wydaniu i nic dziwnego, że "I dont need Your loving" został wybrany na utwór promujący nowe dzieło. Stonowane tempo, hard rockowy feeling i przebojowy charakter to jest to.  Dalej mamy rozpędzony "Taking the blame", który potrafi zauroczyć szybkim tempem i energią. Utwór przypomina te szybkie petardy jakie stworzył na przestrzeni lat Ritchie Blackmore.Dalej mamy rockowy i klimatyczny "Tell me why".  Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest "Read all about it" w którym Andreas i Drew niezły popis umiejętności. Dzieje się sporo w tym kawałku. Nieco bluesowy klimat napędza progresywny "Change is coming". Spokojna, romantyczna ballada "Making Me Pay" nawiązuje z kolei do najlepszych kawałków Whitesnake. Nathan James nadaje takim kompozycjom znakomitego klimatu i buduje napięcie. Kolejnym szybkim utworem na płycie jest dynamiczny "Hell or high water" i w takich kompozycjach wypada znakomicie. "I got a feeling" to znów bluesowy utwór, który nawiązuje do starych albumów Deep Purple. Całość zamyka przebojowy "high Class Woman", który podsumowuje znakomicie cały materiał.

inglorious wymiata i nie ma co tutaj pisać. Drugi album jest równie świetny co debiut, a każdy utwór to perełka. Płyta idealna dla fanów Deep Purple czy Rainbow. Prawdziwa kopalnia hitów.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 8 października 2017

EXCALION - Dream Alive (2017)

Fiński band o nazwie Excalion to specjalista w dziedzinie melodyjnego power metalu i grają od 2000r, tak więc mają doświadczenie w tej kwestii. Dowodem na to jest bez wątpienia liczba albumów i mają na koncie już 4 albumy. Najnowszy krążek to "Dream Alive", który ukazał się w  tym roku i to po upływie 7 latach. Wiele czasu minęło od  premiery "High Time", ale mimo tego zespół wciąż trzyma wysoki poziom, a nowy album to uczta dla fanów gatunku.

W 2015 r zasilił zespół nowy wokalista czyli Marcus Lang i dzięki temu excalion zyskał na świeżości i na mocy. Stylistycznie zespół dalej przypomina dokonania Lavarage, Stratovarius czy Dreamtale.  A co na pewno cieszy to fakt, że piękną okładkę narysował nasz rodak czyli Piotr Szafraniec. Soczyste brzmienie jakie stworzył Toumas Kokko jest imponujące i takie typowe dla kapel z tamtego rejonu. Plusem na pewno jest też to, że album nie jest na jedno kopyto i mamy urozmaicony materiał. Już otwieracz "Divergent Falling" pokazuje z czym mamy do czynienia. Jest to prosty, melodyjny power metal, w którym kluczową rolę odgrywają klawisze i wokal Marcusa. "Cantenarian" jest bardziej progresywny i zadziorny. Pojawiają się wyszukane melodie i bardziej złożone partie gitarowe. Nie brakuje chwytliwych przebojów, które szybko zapadają w pamięci i taki właśnie jest "Amelia", który przypadnie do gustu fanom stratovarius czy Sonata Arctica. Takich power metalowych  jest znacznie więcej i tutaj należy wskazać "One man Kingdom" czy "Release the Time". Nie mogło oczywiście zabraknąć ballady i tutaj "Deadwater bay" sprawdza się idealnie. Na co warto jeszcze zwrócić uwagę? Na przebojowy "Man alive" i 11 minutowy kolos "Portrait on the Wall", który imponuje rozmachem i pomysłowością.

7 lat czekania na nowy album Excalion to kawał czasu, ale warto było czekać. "Dream Alive" to dobrze wyważony i przemyślany album. Jest energia, zróżnicowana i spora dawka power metalu najwyższych lotów. Polecam.

Ocena: 8/10

piątek, 6 października 2017

RHAPSODY OF FIRE - Legendary Years (2017)

Rok 2016 był poniekąd dobrym rokiem dla Rhapsody of Fire, a z drugiej był rokiem zmian i trudnych decyzji. Kiedy zespół wydał "Into The Legend" to wiele fanów było w szoku, że kapela wróciła do korzeni i nagrała jeden ze swoich najlepszych albumów. Kiedy wszystko wydawało się być w najlepszym porządku to wtedy kapelę opuścił wokalista Fabio Lione, który był od samego początku. Kolejnym ciosem było odejście długoletniego perkusista Alexa Holzwarth. Ze starego składu został Alex Staropoli i w sumie dla wielu fanów Rhapsody przestał istnieć. Jednak Rhapsody of Fire w nowym składzie postanowił na nowo zagrać swoje największy hity z okresu "Rhapsody" i wydać w formie albumu "Legendary Years".

Wiele wątpliwości było i wiele pytań przed wydaniem tego albumu. Największą niewiadomą był od samego początku Giacomo Voli, który nie do końca przekonywał. Jasne, że potrafi śpiewać i to nawet w górnych rejestrach. Gdzieś tam można doszukać się powiązań z Fabio Lione, ale stara się też być sobą. Nowi muzycy są kompetentni i mogą pochwalić się niezwykłymi umiejętnościami, jednak nie można w pełni ocenić nowego Rhapsody of Fire na podstawie na nowo zagranych starych kawałków, które instrumentalnie brzmią bardzo podobnie. Giacomo idealnie wpasowuje się w partie wokalne Fabio Lione i nowe, stare kawałki wypadają naprawdę przyzwoicie. Mam nadzieje, że odgrywanie starych kawałków, będzie dla kapeli inspirujące i może następny album z nowym materiałem będzie na miarę starych płyt? oby tak.

Na płycie znajdziemy rozpędzony i przebojowy "Dawn of Victory", energiczny "Knightrider of Doom" czy melodyjny "Flames of Revenge". Otwarcie płyty jest naprawdę mocne i w sumie trzeba przyznać, że kapela dobrała dobry zestaw hitów, które identyfikują styl Rhapsody. Nie mogło zabraknąć takich hitów jak "land of immortals", klasyczny "Emerald Sword" czy kultowy "Legendary Tales".  Do promocji wykorzystano "When Demons Awake", który od razu nieco uspokoił, bo wykonanie jest na wysokim poziomie. Nowy wokalista się też w spokojniejszych kawałkach, co potwierdza "Wings of Destiny". Końcówka płyty jest równie mocna co początek, bo pojawia się zadziorny i dynamiczny "Holy thunderforce" i do tego na koniec mamy "Rain of thousands flames", który również niczym nie ustępuje starej wersji.

Bardzo udana składanka, która pokazuje, że nowy skład sprawdza się.  Jednak ciężko ocenić po starych kawałkach czy zespół jest zgrany i czy w niesie powiew świeżości. Jest dobrze, ale czy to wystarczy by utrzymać Rhapsody of Fire? Zobaczymy. Płyta skierowana bardziej do tych osób co nie słyszeli Rhapsody.

Ocena: 7/10

wtorek, 3 października 2017

HELKER - Firesoul (2017)

O Helker można pisać wiele i dla fanów heavy/power metalu jest to zespół, który na pewno jest znany. Argentyńska formacja działa od 1998 r i skupiła się na graniu zadziornego, dynamicznego i bardzo melodyjnego heavy/power metalu. Jedni usłyszą echa Gamma Ray, Helloween, Judas Priest, Iced Earth, a nawet francuskiego Nightmare. Band jest rozpoznawalny dzięki wokaliście Diego Valdezie, który śpiewał w Iron Mask. Mają na swoim koncie już 5 albumów, a ten ostatni ukazał się w tym roku. Na "Firesoul" przyszło fanom poczekać 4 lata, ale nie był to czas zmarnowany, bo dostajemy jeden z najlepszych albumów tej grupy.

Jakbym miał określić jednym słowem ten album, to użyłbym słowa "petarda". Płyta ma pazur, ma coś nowoczesnego, co słychać w brzmieniu i coś klasycznego co potwierdza warstwa instrumentalna. Leo i Mariano tworzą świetny i zgrany duet gitarowym, między którym tworzy się chemia. Jest zgranie, pomysłowość i dbanie o szczegóły i to słychać w każdym utworze. Basista Christian daje niezły popis swoich umiejętności i na każdym kroku przypomina o sobie co słychać choćby w zadziornym "Playing with the Fire". Z kolei "The One" ukazuje fascynacje wokalisty Diego. Czerpie garściami z Tima Rippera Owensa, czy Ronniego Jamesa Dio. Taka mieszanka bardzo mi odpowiada. Już sam początek płyty jest ostry i bardzo dynamiczny, wystarczy się w słuchać w rozpędzony "Fight" czy przebojowy "For all the eternity". Duch starego Judas Priest czy Dio można uchwycić w rytmicznym i bardzo klasycznym "Where You Belong". Nawet spokojna i mroczna ballada "Empty Room" ma w sobie coś wyjątkowego. Takich utworów można słuchać i słuchać i nigdy się nie znudzą.  Zespół nie odpuszcza i stara się dostarczać sporo emocji, nie wpadając w rutynę. Tak o to mamy rockowy "leaving out of the ashes" czy rozpędzony "Stay Away", który można podciągnąć pod Judas Priest, Iced Earth czy Gamma Ray. Kolejną świetną petardą na płycie jest złowieszczy "Break your chains"i w zasadzie nie wiele od tego kawałka odbiega tytułowy "Firesoul". Tak się kończy podstawowa wersja albumu. Warto wspomnieć, że płyta zawiera też dwa bonusy. Mroczny, marszowy "Rise or Fall" oraz cover Black Sabbath. Nie dziwi mnie, że wybrano coś z okresu Dio. Wybór padł na sławny "Neon Knights", który wypadł świeżo, mocarnie i bardzo agresywnie. Diego wymiótł i pokazał

Słabych utworów nie stwierdzono, a sama płyta po prostu wymiata. Jest agresja, mrok, są przeboje i dynamika. Słucha się tego bardzo przyjemnie, a do tego Helker pokazuje światową klasę. To już nie pierwszy raz stają na wysokości zadania. "Firesoul" może namieszać w tegorocznych zestawieniach!

Ocena: 9.5/10